Według
koordynatów ze zdjęcia położenie FC-03 było na tyle dogodne, że Kapitan
wydał rozkaz zmiany kursu i właśnie tam pruliśmy ile tylko reaktor i
gęstość czarnego oceanu pozwalały. Mi jednak jedna rzecz nie dawała
spokoju: ten inny zestaw koordynatów w głębi lądu, który znaleźliśmy w
innym wpisie. Bez jakiegoś nowego pojazdu latającego tam nie dotrzemy i
usilnie szukałem rozwiązania tego problemu.
Przyszedł czas na
mały obchód po lotniskowcu: musieliśmy odebrać nowy sprzęt neuralinkowy
od Gigi ze szpitala okrętowego i zawieźć go do Modliszek, gdzie po
drodze spotkamy się z Monterem i Derpim. Ciągnąłem za sobą nasz stary,
dobry, skrzypiący wózek.
- A co to jest? Figurka jakaś? - Spytałem Eve, wskazując na dziwne, czarne coś dyndające u pasa jej kombinezonu.
- Tak, nosimy takie teraz.
- To wygląda jak… Skurwiel?
- Pierwotny, tak je nazywała Doktorka.
- Czy tam Pierwotny. Skąd masz takie coś?
- Monter nam wydrukował. Przydzielili mu drukarkę 3D ostatnio.
- Aha.
Dotarliśmy do szpitala okrętowego, gdzie na krześle siedziała klapnięta Gigi.
- No jak tam? - Spróbowałem zagaić przyjaźnie.
-
Jeśli jeszcze jeden zjeb przyjdzie do mnie z rozwaloną głową, to
odbiorę mu jego pieprzone życie - odpowiedziała, patrząc na mnie
podkrążonymi oczami. - Ci debile nie noszą w ogóle kasków i walą głowami
w grodzie. Jak można być takim kretynem.
Nasz lotniskowiec to
przerobiony statek transportowy - nie było takiej możliwości, żeby
wszystko było w nim równe i dopasowane, stąd niektóre sekcje wymagały…
pewnej ostrożności w poruszaniu się.
- A sprzęt neuralinkowy? Udało się?
- A żeby ci jajca zwiędły.
- Zgaduję, że tak?
-Oczywiście,
że tak. - Wskazała na leżące na stole kłęby czarnych kabli z nowymi
hełmami. Eve zresztą zaczęła je już ściągać na wózek.
- A tak przy okazji - zaczęła, nie odwracając się w stronę Gigi. - Przyjdziesz dziś na spotkanie?
- Spotkanie…? Aha, to. No coś widziałam na mobilce. A kto to prowadzi w ogóle?
- Siobhan.
- Kto? Shevaun?
- Tak, Shebahn. Kosa.
Dopiero
teraz skojarzyłem. Wysoka i wiecznie pochylona do przodu Hiena,
przezwisko słusznie zapracowane. Imię miała dziwne i nie za bardzo było
wiadomo, jak je przeczytać, przezwisko było dużo prostsze do
zapamiętania.
- Posłuchaj, ja Kosę nawet lubię, ale jak zaczyna
opowiadać… No dobra, pierdolić o cudach, zbawieniu i magicznych
kryształkach, to ja się wyłączam.
Po minie Eve widziałem, że już teraz żałowała zadanego pytania, bo Gigi się uruchomiła.
-
Wszystko ma jakieś wyjaśnienie, trzeba tylko pomyśleć i poszukać. Jeśli
teraz mają być jakieś spotkania jeszcze, to zaczyna wyglądać jak… jakaś
religia. Tak bardzo się cofnęliśmy? - Podniosła ręce do góry w
teatralnym geście. Eve nie kontynuowała konwersacji, szybko zgarnęliśmy
sprzęt na wózek i ruszyliśmy do hangaru mechów.
Skrzypienie kółek odbijało się echem po korytarzu.
- A może ty byś przyszedł? - Zaczęła Eve.
- Ja? Na spotkanie Kosy? Chyba podziękuję.
- Paru facetów przyszło, Gustavus na przykład…
-Że kto?
- No, Goryl.
Zdecydowanie
największy kawał chłopa na całym lotniskowcu, kwadratowy osobnik o
wymiarach dwa na dwa. Jeśli się mówiło do niego prostymi słowami, to
nawet szło się dogadać.
- No proszę. - Nie wyobrażałem sobie
Goryla siedzącego potulnie i słuchania emocjonalnych opowieści Kosy, ale
kto wie. Może akurat tego potrzebował.
W końcu dotarliśmy do
hangaru mechów. Przed wejściem do korytarza Modliszek powstał śmietnik,
który okazał się być nową siedzibą Montera, obecnie przyklejonego do
ekranu stacji roboczej. Obok siedział Derpi, klapnięty niczym Gigi,
wyraźnie zrezygnowany.
- Błagam, musisz mi pomóc - zwrócił się do mnie.
- A co się dzieje?
- Jego nie idzie oderwać od tego, nie myje się, nie śpi. Lepiej nie myśleć, jak załatwia inne sprawy.
- A co się w ogóle dzieje?
-
Przydzielili mu drukarkę 3D, wiesz, bo jakiś tam stary projekt trzeba
było dokończyć. W ogóle mam wrażenie, że wzięli nas po to, żebyśmy
załatwiali im zaległe sprawy, którymi nikt się przez lata nie chciał
zająć… W każdym razie zaczął drukować wszystko: modele, figurki, czasem
nawet jakieś użyteczne rzeczy, które zaprojektował od podstaw. Przez
ostatnie parę dni nie robiłem nic innego, tylko latałem do zbiornika
filamentu i mu dostarczałem. Nawet teraz, gdy jego drukarkę dali
Gamoniowi i Młotkowi, on siedzi i projektuje kolejne bzdury. Sam się nie
wyrobię z obsługą tego wszystkiego…
Moją uwagę przyciągnęło to, co było na monitorze Montera.
- A co to jest?!
-
Gotowe projekty różnych pojazdów latających. Wszystko jest w bazie.
Nawet nie trzeba nic poprawiać. - Spojrzały na mnie rozbiegane oczy.
-
Hej, słuchasz ty mnie?! - Gdzieś tam w tle Derpi próbował zwrócić na
siebie uwagę, ale nie był w tej chwili ważny. Znalazłem coś dużo
ciekawszego.
- A ta kategoria to co?
- Helikoptery. - Na twarzy Montera rozbłysł szeroki uśmiech, na mojej zresztą również.
- Są takie transportowe?
- Dwuwirnikowe, a jakże.
- Jesteśmy w stanie taki wydrukować?
- My tutaj? Nie. Baterie tungstenowe jakoś skołuję, inne części weźmiemy z któregoś odrzutowca…
- Co proszę?
-
Połowa tego szajsu nawet nie lata. Nie mam pojęcia kto to wymyślił, w
erze reaktorów i baterii robić odrzutowce. Po co nam w ogóle odrzutowce
do walki ze sztuczną inteligencją w kosmosie?
Na to pytanie nie miałem odpowiedzi. Pewnie dlatego, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
-
W każdym razie: filament załatwi nasz kolega - wskazał klapniętego
Derpiego skinieniem głowy. - Problem jest tylko z drukarką, bo
potrzebujemy przemysłowej, a takiej na “Arce” po prostu nie ma. Mamy
kilka standardowych na bieżące potrzeby, ale przemysłowe są na Soplu.
Zresztą pewnie stoją nieużywane… Mamy nadprodukcję: możemy sobie
drukować samoloty i okręty, ale kto to będzie obsługiwał? Kto by latał
takim heli…
Obaj popatrzyliśmy na Derpiego.
- A wy co
znowu? Nie umiem pilotować nic. Ale jeśli to oznacza, że nie muszę
targać filamentu, to mogę się nauczyć… - W jego oczach pojawiła się
nadzieja.
- A tak w sumie to jak się robi ten filament do drukarki?
Wiem, że bierze się czarną maź z oceanu, dlatego na jej brak nie możemy
narzekać, ale co dalej…?
- Wielkiej filozofii tutaj nie ma.
Spuszczamy mniejszy lub większy pojemnik do oceanu, maź wlewamy do
formy, traktujemy prądem o odpowiednim natężeniu i ten syf sam układa
się w kable. Tak powstaje filament. - Wskazał na wielkie koła, na które
nawinięte były zwoje czarnego sznura. - Jedynie wybór koloru jest
ograniczony.
Często widziałem już takie sterty nawiniętych kabli. To nie był dla mnie obcy widok.
- Słuchajcie, a w pływających miastach byłyby takie drukarki przemysłowe…?
- Muszą być. Inaczej nie byliby w stanie budować nowych sekcji.
Od tego momentu nie mogłem się doczekać, aż dopłyniemy do FC-03.
Doktorka
wpuściła nas do Modliszek: ja, Derpi i Eve zamontowaliśmy kable i
wgraliśmy upgrade oprogramowania, a przede wszystkim nowy interfejs.
Stworzyłem im prosty czat, dzięki czemu tym bez gardeł łatwiej było się
komunikować z resztą, zarówno na publicznym forum jak i prywatnie, co w
teorii miało jeszcze bardziej poprawić ich samopoczucie. W praktyce nie
byłem tego taki pewien: podejrzałem ich prywatne wiadomości i były to
głównie teksty w stylu: “a ile ona tak naprawdę ma lat?” czy też “ona
jest zrobiona, no mówię ci”.
Oprócz tego jako jedną z pierwszych
rzeczy podczas nauki programowania stworzyłem prostą grę dla dwóch
graczy z odbijaniem piłki paletkami, co dało Modliszkom zajęcie na całe
godziny, nawet robiły jakieś turnieje i generalnie było im dość wesoło.
Jedna z nich znowu próbowała klepnąć Derpiego w tyłek.
***
Do
dotarcia do rejonu wskazanego przez współrzędne zostało jeszcze parę
dni. Doktorka ustami Gigi ogłosiła nam obowiązkowe pauzy od pracy,
inaczej siedzielibyśmy z Eve nad kolejnymi programistycznymi problemami
całe noce - aż tyle było do zrobienia, naprawienia czy ulepszenia.
Miałem dobre postępy i chciałem wykorzystywać te umiejętności, choćby
przez dokładanie funkcji do naszego systemu mobilek.
W każdym
razie, wyłącznie na prośbę Eve, wziąłem udział w moim pierwszym i
najpewniej ostatnim spotkaniu organizowanym przez Kosę. Była tam
większość Hien oraz zaskakująco jeden pilot odrzutowca oraz dwóch
techników, co było dość zaskakujące: personel lotniskowca rzadko
wchodził w interakcje z nami, kadetami i często byliśmy przez nich
traktowani jak powietrze, tudzież worki treningowe przez instruktorów.
Nawet nasza grupa, ahem, specjalna musiała regularnie brać udział w
ćwiczeniach fizycznych.
Największą połać podłogi zajmował Goryl -
największy i najsilniejszy kadet na okręcie, osobnik z niemal kwadratową
szczęką; teraz jego małe oczka świdrowały Kosę przechodzącą między nami
i przedstawiającą swój cyrk.
- Pierwotni po coś tu są -
podniosła do góry figurkę z czarnego metalu. - Po co? Tego nie wiemy -
rozłożyła szeroko ręce w zamaszystym geście. - Ale oczywiste jest, że są
dla nas. Mogą uleczyć nas z naszych problemów, jeśli tylko ich o to
wystarczająco mocno poprosimy.
Całe towarzystwo trzymało mocno swoje figurki. Goryl chyba też miał swoją, ale całkowicie ginęła w jego łapsku.
- Ja wiem, że oni do niektórych przemawiają, szeptają im dobrą nowinę… Że potrafią leczyć nie tylko ciało, ale i duszę.
Zaraz,
znowu to słowo, gdzie ja je ostatnio słyszałem? Modliszki coś mówił, że
“mają duchy”, ktoś musiał to Kosie powtórzyć… Podejrzewałem Eve i jej
skłonność do paplaniny w niektórych okazjach.
- A teraz skupmy
się i pomyślmy o nich. - Kosa złożyła ręce i zamknęła oczy, reszta
podążyła jej śladem. Chcąc nie chcąc naśladowałem ich, by się nie
wyróżniać. Niezbyt mi się to podobało.
- Do zobaczenia za
dziesięć dni! - Oznajmiła Kosa i klasnęła w dłonie, co oznaczało koniec
spotkania. Wszyscy wstali w ciszy i powoli opuszczali salę z wyrazami
zadumy na twarzach, ja wyszedłem zaraz za Eve.
Gigi stała oparta o ścianę korytarza z założonymi rękami i nic nie mówiła, ale i tak było wiadomo, że się w niej gotuje.
- I ty też?
- Przyszedłem tu z Eve…
- I po co ci to? Cofamy się w rozwoju, mówiłam ci już - oskarżycielsko wskazała na mnie palcem.
- Ale…
- Mało które ideały Pionierów do mnie trafiają, ale rozpoczęcie od nowa, bez powtarzania błędów, jest akurat dobre.
Zrobiłem wielkie oczy, bo ostatnie, czego się spodziewałem po Gremlinie, to przywoływanie historii najnowszej w dyskusji.
-
To nie jest skomplikowane: po prostu jeszcze nie znamy odpowiedzi na
wszystkie pytania, ale zamiast zadać sobie trud poszukiwania odpowiedzi,
Kosa wymyśla jakieś własne bzdury.
Wykonała przywołujący gest, nachyliłem się do niej.
-
Lepiej daj sobie spokój z tymi spotkaniami i błagam, jakoś wyciągnij z
nich Eve. Jeśli im się nie znudzi i sami nie przestaną, to złożę pisemny
raport Kapitanowi, bo reguły przeciw kultom religijnym są wyraźnie
określone - wycedziła zimno. Popatrzyła mi jeszcze chwilę w oczy, po
czym odwróciła się i poszła.
A więc, trochę nieświadomie, właśnie
wziąłem udział w ceremonii religijnej. Nie miałem ochoty na kolejną,
ale Gigi przypadkiem nie przesadza…?
***
Zgodnie
z alertem mobilki stawiłem się na dolnym pokładzie. Nad nami
rozpościerały się kratownice podtrzymujące dobudowany pas startowy dla
odrzutowców. Stał tam już jeden z mechów (z kuli na jego piersi machała
do nas swoim kikutem jedna z Modliszek) oraz Kapitan, dzisiaj rano
zaskakująco świeży - stał w otoczeniu pięciu żołnierzy, uzbrojonych w
karabiny jak na akcję. Nam nigdy nie pozwalano strzelać, mało kto z nas
miał w ogóle broń palną w ręku - cały nasz trening polegał na sprawności
fizycznej, ewentualnie na użyciu prymitywnej broni typu rury czy pręty.
Może dopiero na kolejnym etapie szkolenia.
Po chwili dołączyli do mnie Monter i Derpi, razem przyszli też Młotek i Gamoń, jak zwykle milczący.
-
Kadeci. Wkrótce zbliżymy się do znalezionych koordynatów, radar
potwierdził obecność gwoździa. To może być niezwykle cenne znalezisko.
Dołączycie do grupy desantowej, Modliszka was tam przeniesie i zaraz
wraca, w końcu Oko patrzy - wskazał kciukiem w górę, mając na myśli
obserwację satelitarną Sztucznej Inteligencji. - Zatoczymy szerokie koło
i wrócimy o umówionej godzinie, wy będziecie służyć pomocą grupie
desantowej. Wskażecie im, czy jest tam coś wartego wydobycia.
Powodzenia!
I rzeczywiście - w oddali majaczył już
gigantyczny tungstenowy pręt, jeden z wielu, które Sztuczna Inteligencja
zrzuciła na nas w bombardowaniu kinetycznym piętnaście lat temu.
Wydobyte
z asteroidów minerały przez roboty Sztucznej Inteligencji zostały
przetworzone w pręty i precyzyjnie zrzucone na wszystkie ludzkie
skupiska, które były widoczne z orbity i nie były w ruchu. Energia
kinetyczna uderzenia zmiotła prawie wszystko. Według naszej wiedzy
ocalało tylko kilka okrętów i może jakieś grupy nomadów, może były też
jakieś pomniejsze schrony. No i Sopel.
Pływające miasta nie zostały
precyzyjnie trafione, ale i tak odniosły krytyczne uszkodzenia. Plamy
czarnej mazi, na której były usadowione pływające miasta celem wygodnego
pozyskiwania filamentu do rozbudowy, pochłonęły znaczną część energii
kinetycznej, ale i tak powstałe fale zniszczyły delikatne konstrukcje,
które teraz były częściowo zatopione. Tungstenowy pręt sterczał tam
wbity w czarną, zgęstniałą już powierzchnię aż do dzisiaj, co było mocno
ponurym widokiem. Podobno po tym zdarzeniu czarna maź rozlała się na
większość powierzchni mórz i oceanów, ale mało kto został by to
dokładnie zbadać.
Nasza piątka oraz pięciu milczących i
skupionych żołnierzy weszło do klatki, którą mech przetransportował na
przekrzywione pod kątem jakichś piętnastu stopni lądowisko pływającego
miasta, po czym szybko wrócił na ciągle przemieszczający się
lotniskowiec, który nie mógł się zatrzymywać ze względu na zagrożenie.
Mieliśmy określony czas na powrót do klatki i na okręt.
Mech w
warunkach standardowej grawitacji poruszał się dość ślamazarnie i
musieliśmy się mocno trzymać uchwytów przyspawanych do dna klatki, ale
nie było tak źle - wygodniejszej alternatywy zresztą nie było.
Wrota
hangaru głównego kontenera były zamknięte na głucho, ale drzwi
komunikacyjne tuż obok wystarczyło tylko potraktować z buta, by wejść do
ciemnego wnętrza. Żołnierze byli teraz w pełnej gotowości, z karabinami
gotowymi do strzału. Nasze zadanie było dużo mniej odpowiedzialne:
otoczeni przez żołnierzy trzymaliśmy reflektory i oświetlaliśmy wnętrze,
aby zapewnić jak najlepszą widoczność. Nie wiem, dlaczego nie
wyposażono karabinów w jakieś latarki czy coś takiego, no ale to jest
właśnie wojsko.
Zresztą w hangarze panowała głucha cisza -
poprzewracane maszyny i meble zsunęły się wszystkie na jedną stronę,
tworząc hałdę pogiętego metalu. Ciężko było coś rozpoznać w tej stercie
złomu, ale Monter oznajmił, że widzi szczątki drukarki przemysłowej -
niestety już nie do użytku. Przeszliśmy do korytarza łączącego hangar z
kwaterami mieszkalnymi, ale tam widoki były podobne. Nie mieliśmy
zresztą czasu wszystkiego przeszukiwać.
Za kwaterami mieszkalnymi
znajdował się ostatni sektor, do którego mogliśmy wejść: laboratorium,
bo reszta już była zatopiona w czarnej mazi i niedostępna. Trzeba było
odwalić trochę śmieci, aby odblokować drzwi, co mieliśmy wykonać my -
milczący dowódca grupy tylko wskazał swoim karabinem. Poszło to w miarę
sprawnie, choć drzwi trzeba było wyszarpać z zawiasów. Oświetliliśmy
wnętrze reflektorami.
Zesztywniałe, wyciągnięte w górę ręce
rzucały na ścianę upiorne cienie. Ciała kilkunastu ludzi, którzy nie
zdążyli lub nie mogli odpłynąć na łodziach, były częściowo zatopione w
czarnej mazi, która sączyła się do tego pomieszczenia. Maź jakoś zaczęła
się wspinać po ich zesztywniałych kończynach i pokryła je całe.
Wyciągnięte palce lśniły czarnym blaskiem w świetle naszych reflektorów.
Popatrzyłem po twarzach moich kolegów, ale ich reakcje były podobne do
mojej. Z twarzy żołnierzy nie dało się nic wyczytać.
Monter
zareagował pierwszy, wyjął swoją mobilkę i zaczął robić zdjęcia,
dokumentując wszystko. Ja natomiast skierowałem snop światła na prawo,
na kolejne drzwi. Skierowaliśmy się tam może trochę szybciej, niż było
potrzebne.
Za drzwiami było dokładnie to, czego szukaliśmy:
centrum druku 3D, gdzie było kilka mniejszych i większych urządzeń
przytwierdzonych do podłoża oraz leżące w nieładzie elementy wyglądające
jak rusztowanie, które były zapewne częściami zapasowymi do drukarki
przemysłowej. Monter prawdopodobnie by się nawet ucieszył, gdyby nie
zasuszony trup siedzący pod ścianą.
Głowę miał opuszczoną, włosy
długie i siwe. Do jego ciała dochodziły nitki czarnej mazi, które jakoś
tu dotarły, ale pomieszczenie nie było zatopione. Powoli podszedłem do
niego z reflektorem, podczas gdy reszta zajęła się ogarnianiem
pozostawionego w laboratorium sprzętu.
Z bliższej odległości
widziałem rozpadające się ubranie, wysuszoną skórę opinającą ciasno
kości, szczątki niegdyś białego kitla. Stałem tak chwilę nad
nieszczęśnikiem, zastanawiając się, jak zginął - może siła uderzenia
rzuciła nim o ścianę.
Trup podniósł głowę i skierował na mnie puste
oczodoły. Żółte zęby były wyszczerzone w groteskowym uśmiechu,
odsłonięte przez wysuszoną skórę. Czarne żyły były widoczne na jego
twarzy. Zamarłem w bezruchu, a potem zacząłem się cofać. Trup wstał i
zaczął człapać w moim kierunku.
- Nie strzelać! - Podniosłem ręce
do który, alarmując żołnierzy. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem, ale
ten groteskowy widok nie wydawał się dla mnie groźny. Zawsze mogłem
przyładować sztywno poruszającemu się szkieletorowi moją protezą i
byłoby po sprawie. Nie przeszkodziło to być żołnierzom w pełnej
gotowości.
Szybko okazało się, że miałem rację - gdy tylko
animowany truposz trochę się oddalił od ściany, przez którą przesączała
się czarna maź, padł jak, no, martwy. Patrzyliśmy na niego przez chwilę.
- Może go… zabierzemy? - Zasugerowałem. Młotek i Gamoń popatrzyli na siebie, jakby właśnie usłyszeli coś bezdennie głupiego.
- Zawińcie to w coś. - Szybka decyzja dowódcy wyprawy wyjaśniła sytuację.
Resztę
czasu do powrotu lotniskowca spędziliśmy na wynoszeniu sprzętu na
pochyłe lądowisko. Żołnierze nam nie pomagali, ale nie mieliśmy problemu
z noszeniem ciężkich rzeczy, a morda Montera była coraz bardziej
wyszczerzona z radości. Z twarzy Derpiego nie dało się nic wyczytać, a
Młotek i Gamoń jak zawsze raczej nie wdawali się w interakcje z nikim,
choć pewnie dostaną stały przydział na mniejsze drukarki.
Na
horyzoncie pojawił się potężny kolos będący naszym lotniskowcem, kontakt
radiowy znowu był możliwy. Dowódca żołnierzy pytał o coś przez
mikrofon, który miał przy twarzy, rzucił mi wątpiące spojrzenie, a potem
zareagował skinieniem głowy na usłyszaną odpowiedź.
- Będziemy ładować to wszystko!
Tym
razem wyleciały po nas dwa mechy. Jeden podniósł klatkę, drugi
ostrożnie chwycił elementy drukarek i innych urządzeń, powiązane przez
nas kablami w łatwe do podniesienia wiązki. Między nimi był też truposz
zawinięty w dziurawe koce, które udało nam się wydostać z ruin kwater
mieszkalnych. Całość operacji załadunku przebiegła bardzo sprawnie.
***
- O kurwa, co to jest! - Wrzasnęła Gigi, gdy odchyliła koc i zobaczyła wyszczerzoną twarz truposza.
- Trzeba go, wiesz, zbadać.
- Moja diagnoza jest taka, że nie żyje - wkurzone około metr czterdzieści Gremlina wskazało na mnie oskarżycielsko palcem.
- Ale te czarne żyły… On naprawdę się poruszał? - Nawet nie zauważyłem, gdy Eve przeniosła się za moje plecy.
- No właśnie. Badał ktoś kiedyś tę czarną maź dokładnie? Może tam coś, nie wiem, siedzi w środku?
To
wystarczyło, by w Gigi ujawniła się żarłoczna ciekawość. Spojrzała na
truposza z zainteresowaniem i podrapała się po głowie, bezwiednie
imitując Doktorkę jeden do jednego.
- Dobra, idźcie sobie już. Ja
tu mam robotę - nie spuszczając wzroku z nowego obiektu w jej gabinecie
Gigi ruszyła do szafki z aparatami diagnostycznymi. Postanowiliśmy jej
nie przeszkadzać i wróciliśmy z Eve do audytorium popracować jeszcze
trochę nad kodem.
- I nie było tam nikogo, wiesz, żywego?
- Niestety nie. Uszkodzenia pływającego miasta nie były jakieś katastrofalne, musieli wsiąść na jakiś statek i odpłynąć.
-
Słyszałam, że było trochę takich zagubionych statków. Dość straszne
historie: że nie wiedzieli gdzie płynąć, bo wszystko było zniszczone, że
błądzili, że ich urządzenia do produkcji wody i jedzenia w końcu
zaczęły się psuć…
- Po niektórych pozostały tylko dryfujące wraki.
- Tak, niektóre znajdowali po latach…
- Dokładnie. W końcu mnie też znaleźli na takim.
Eve
szarpnęła głową w moim kierunku i przyjrzała mi się uważnie, ale
uznała, że lepiej będzie w tej chwili nie zadawać dalszych pytań.