Śniło mi się, że jestem nago razem z Eve. Nie, to nie tak - ona chowa się za moimi plecami i oboje stoimy na powierzchni oceanu, tej czarnej mazi, do której jak wpadniesz, to umierasz. Wokół szaleje burza, ale nam wcale nie jest zimno. Opieramy się podmuchom wiatru i widzimy, jak zmierza ku nam gigantyczna fala. Spoglądam w górę i widzę, że wysoko nad nami wiruje w idealnym porządku krąg jakichś olbrzymich obiektów, na które szalejąca burza też nie miała żadnego wpływu.
Obudziłem się.
Co za bzdury. Nie ma czegoś takiego jak prorocze sny, duchy, bóstwa i tak dalej - to tylko takie wymówki, usprawiedliwienia gdy czegoś nie rozumiesz, albo chcesz wcisnąć komuś jakiś kit. Zresztą i tak nie miałem czasu o tym myśleć, bo obudził mnie alarm. Nie ten najwyższy stopień, ale nakazujący i tak nam - którym jeszcze daleko do bycia w pełni wykwalifikowanym personelem - pozostanie w kajutach, rzecz jasna dla naszego bezpieczeństwa. Podniosłem moją metalową rękę, była dziwnie lekka. A teraz jeszcze cały lotniskowiec zaczął wibrować od ruchu wind wciągających mechy na pokład - a więc był to Skurwiel.
Niewiele nam mówią na temat tych gigantycznych cosiów - przede wszystkim to, że są śmiertelnie niebezpieczne i trzeba ich unikać za wszelką cenę. Nazwa formalna to EPM-cośtam, ale i tak każdy mówi na nie “Skurwiel”, bo takie są ogromne, dużo większe od naszego lotniskowca. Niewykrywalne przez radary i inne metody lokalizacji, nagle pojawiają się w pobliżu okrętów i wiszą w powietrzu. To sygnał, żeby zacząć lać w gacie i zmienić kurs. Większość wygląda jak szara lub granatowa bryła, ale niektóre to kłębowisko splątanych macek albo w ogóle cholera wie co. Pokazywali nam zdjęcia ze spotkania pancernika z takim mackowatym - podobno wpłynęli prosto w niego, poszatkował tymi mackami czarny metal kadłuba jakby ciął nożem folię. Zdecydowanie nie wolno go lekceważyć.
Skurwiel wygląda, jakby nie do końca istniał w naszym świecie - po prostu wisi sobie w powietrzu, nie rusza się, potem znika. Jedna bardzo ważna rzecz - grawitacja wokół Skurwiela ulega osłabieniu, choć jeśli dobrze rozumiem, to powinno być odwrotnie (testy z fizyki, matematyki czy chemii zawsze mi dobrze wychodziły, w przeciwieństwie do sprawdzianów fizycznych). Przy tej okazji nasz lotniskowiec wypuszcza mechy - eksperymentalne jednostki, kilkudziesięciometrowe humanoidalne roboty pilotowane przez… kogoś, plotki mówią, że przez te całe Modliszki. W normalnej grawitacji mechy nie mają prawa sprawnie się poruszać, ale w przestrzeni kosmicznej jak najbardziej - albo w pobliżu Skurwiela. Zresztą to i tak tylko do testów, bo mechy przy nim są jak muchy. Szkoda, że widziałem je tylko na zdjęciach i nagraniach, bo w przypadku pojawienia się tego bydlaka mamy siedzieć w kajutach.
To Skurwiel! - Derpi dopiero teraz się obudził.
***
W ciągu ostatniego tygodnia Hieny dołączały do nas w porze śniadania już codziennie, w związku z czym szybko przestały być taką sensacją, ale nadal trzymały się razem i nie wdawały w prawie żadne interakcje - może to przyjdzie z czasem. Dziś rano też weszły w grupie, Eve trzymała się za plecami postawnej blondyny z kręconymi włosami. Gdy przechodziły obok mojego stolika, pokazała ją dyskretnie palcem i bezgłośnie poruszyła ustami, formując: “Pedałka”. W odpowiedzi kiwnąłem dyskretnie głową w bok, wskazując na kolesia, który siedział przy stoliku obok mnie i ściskał dłonią moje ramię. Peda… to znaczy Padel, bo tak ma na imię, ma dość nieprzyjemne upodobanie do dotykania i ściskania innych facetów, stąd jego niewybredne przezwisko. Obecnie jednak wgapiał się w wysoką blond Hienę i chyba nawet zapomniał oddychać na chwilę, a już na pewno jego paluchy zaraz zgniotą mi bark. Ona chyba też posłała mu szybkie spojrzenie. Eve kiwnęła do mnie ze zrozumieniem.
***
Dołączyłem, jeśli można tak ten dynamiczny proces nazwać, jakoś w jednej trzeciej cyklu szkoleniowego, omijając sporo części teoretycznej i trafiając prosto w przygotowania fizyczne. Bez witaminek nie byłem w stanie dorównać reszcie, nie znaczy to jednak, że się nie starałem - właściwie to wypluwałem płuca na każdym treningu, co ostatecznie zaczęło się opłacać, bo byłem w stanie przynajmniej dotrwać do końca sesji. No i podnoszenie ciężarów szło lepiej dzięki protezie.
Właśnie trwała kolejna sesja treningowa na pasie startowym lotniskowca, pod - a jakże - zachmurzonym niebem, gdy znienacka potężny podmuch powietrza powalił nas wszystkich. Od razu to zobaczyliśmy: nieruchomo w powietrzu, nie tak daleko od nas, unosił się Skurwiel - dziwnie regularna, gigantyczna bryła szarego, matowego materiału, która nie miała prawa się unosić, a już na pewno nie pojawiać się tak znikąd. Natychmiast skierowano nas ku schodom ewakuacyjnym.
Przechodząc przez hangary minął nas wózek, pchany pospiesznie przez dwóch rosłych mechaników. Na wózku siedziała bezwładna postać, ubrana w czarny, obcisły kombinezon, podobny do tych, które nosiły Hieny - to też chyba była kobieta, ale jej cienkie kończyny nie były zakończone dłońmi, a brzuch był nadęty. Nóg nie stwierdzono. Górna połowa twarzy zasłonięta była dziwnym, jajowatym hełmem.
Nie miałem czasu się przyglądać, trwało to zaledwie kilka sekund, bo minęli nas w biegu i ruszyli w kierunku zamkniętych hangarów.
To chyba była Modliszka…? - Szepnęła do mnie Eve, która w międzyczasie jakoś znalazła się za moimi plecami.
No chyba. To one pilotują mechy? - Odpowiedziało mi wzruszenie ramion.
Nasza grupa wyszła na dolny pokład, ale zostaliśmy zatrzymani przez trenerów, pewnie żeby zrobić miejsce dla kolejnych pilotów wsiadających do mechów i myśliwców. Mieliśmy stamtąd idealny widok zarówno na pas startowy nad nami, jak i na Skurwiela. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że grawitacja jest słabsza - dużo łatwiej było mi poruszać moją ciężkawą protezą. Okręt zaczął wykonywać nagły zwrot, by ominąć kolosa, a kadłub zaczął wibrować od wind wynoszących mechy na górę, myśliwce miały do nich wkrótce dołączyć. Widzieliśmy, jak pierwszy mech z czarnego, lśniącego metalu wystartował, aby zdawać raport z aktywności gigantycznego przybysza. Skurwiel tymczasem wisiał w powietrzu tam, gdzie był i nie wydawało się, by to miało się szybko zmienić - na szczęście. Wyglądał hipnotyzująco, mózg nie do końca sobie radził ze zrozumieniem jego ogromu. Potężne niezrozumiałe coś na tle zachmurzonego nieba, wiszące kilkadziesiąt metrów nad czarnymi falami oceanu. Wyższy niż szerszy, bez żadnych kątów prostych, górna połowa nieco kulista - zacząłem wreszcie ogarniać to, co widzę.
Powoli zaczął się poruszać - jakby ustawiał się pod kątem, teraz przypominał nieco lufę działa ustawiającą się do wystrzału. Nie ma się czym chwalić, ale zacząłem dygotać ze strachu. Skurwiel znowu znieruchomiał, ustawiony w kierunku nieba, nie naszym. I wtedy zaczął się otwierać, niczym kwiat - jego górna część rozwarła się niczym płatki, a kolor zmienił się z szarego na zielony. Chmury rozstąpiły się, a intensywny promień jednego ze słońc trafił prosto w giganta. Czarna woda pod Skurwielem też zaczęła zmieniać kolor: z czarnego na niebieski, w ciągle rozszerzającym się kręgu. Trwało to chyba krótko, może pięć minut, nie wiem na pewno - po czym olbrzym zniknął. Staliśmy tak obserwując, jak efekty jego działalności stopniowo zanikają: chmury zakrywały niebo, a ocean znowu robił się czarny. Mech wylądował na windzie pokładu, bo grawitacja też wracała już do normy. Nami chwilowo nikt się nie interesował, bo trenerzy, personel militarny i w ogóle wszyscy nie wiedzieli, co teraz zrobić i co o tym myśleć. Niektórzy wokół mnie padli na kolana i złożyli ręce.
To chyba nazywa się “modlitwa”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz