Po objawieniu się Skurwiela zamieszanie było spore, dlatego dowódcy zgodnie z zasadą “wojsko się nudzi” dowalili tyle zadań, że nie było czasu się nad tym wszystkim porządnie zastanowić. Oprócz testów fizycznych doszło tyle materiału do przerobienia na naszych mobilkach, że szybko znielubiłem ten mały, kwadratowy ekranik, choć tak poza tym zabawka z tego jest bardzo fajna - niestety nie miałem wiele czasu na czytanie moich ulubionych podręczników inżynierii. Zresztą wkrótce zaczął się czas egzaminów teoretycznych, które pisaliśmy w hangarach - całe rzędy młodych ludzi pochylonych nad swoimi ekranikami nie miały czasu roztrząsać incydentu ze Skurwielem. Tą zagadką zajmowała się góra, jak mniemam.
Parę dni później przypłynął do nas statek naukowy - Derpi zauważył, że była to inna jednostka niż ta, którą widział parę miesięcy temu. “Meteor” był poobijany i rozpaczliwie potrzebował napraw, a jego podnośniki prawie na pewno już nie działały, ale chyba żadnego innego nie było w pobliżu. Albo wszystkie poszły na dno, ale wolałem o takich rzeczach nie myśleć. Załoga w białych kitlach pokręciła się po lotniskowcu, porobili jakieś pomiary swoimi urządzeniami, porozmawiali z kilkoma osobami (ze mną jakoś nie) i zmyli się tak szybko, jak przybyli, w sumie nic specjalnego.
Dzika jazda z nauką i egzaminami trwała bardzo długo: jakieś cztery tygodnie, w sumie prawie czterdzieści dni. Przedmioty ścisłe nie był dla mnie problemem, gorzej z innymi, tych na szczęście nie było zbyt wiele - po co nam lingwistyka?
Wyniki przesyłano nam na mobilki oraz wywieszano oficjalną tabelę przed wejściem do mesy. niektórych to bardzo ekscytowało, ale ja nawet na nią nie patrzyłem. Grunt, że zrobiłem swoje, i to chyba nienajgorzej. Derpi dla odmiany chyba mocno się stresował, ale nie gadaliśmy o tym zbyt wiele.
Oficjalne zakończenie piekła egzaminów podkreśliło kolejne przybycie “Meteoru”. Wszyscy kadeci karnie ustawili się w największym hangarze, na parę minut wyszedł do nas Kapitan - wcześniej nawet go z bliska nie widziałem. Był to przygarbiony mężczyzna z czarną brodą, podkrążonymi oczami i czerwonym nosem, szedł trochę chwiejnym krokiem. Wybełkotał do mikrofonu krótkie podziękowania za nasz wysiłek, “teraz czeka na was przyszłość”, ale bez jakiegoś specjalnego entuzjazmu, i poszedł - no i dobrze, przynajmniej było krótko. Na nasze mobilki przyszły informacje, do której części lotniskowca mamy się udać, bo oto właśnie podzielono nas na specjalizacje na podstawie wyników naszych egzaminów.
Mi polecono iść do audytorium - nawet nie wiedziałem, że na lotniskowcu jest takie pomieszczenie. Mimo podniosłej nazwy była to kolejna sala z czarnymi, metalowymi ścianami i wielkim metalowym stołem z wieloma krzesłami, oświetlona mlecznym światłem. Czekało tam już kilka osób - na przykład Eve, ukryta za plecami niewiele wyższej od niej Hieny z kamiennym wyrazem twarzy i goglami na oczach. Te gogle były całkiem popularne - nie tylko eliminowały wady wzroku u tych, którzy z jakichś przyczyn nie mogli mieć operacji, ale pozwalały też na parę dodatkowych funkcji, jak łączność z różnymi interface’ami, tryb widzenia w podczerwieni i inne cuda. Fajna rzecz.
- Jestem Gigi - rzuciła do mnie to niczym wyzwanie. - Mówią na mnie Gremlin.
- Miło mi poznać, ja jestem…
- Wiem, Kot. - Ucięła i skierowała wzrok poza mnie, kończąc rozmowę. Eve tylko łypnęła na mnie wzrokiem typu “wiesz, jak jest”.
Oprócz mnie był też wysoki Padel, co akurat niespecjalnie mnie ucieszyło, oraz trzech innych kadetów, których znałem tylko z widzenia. Jako ostatni do audytorium wparował zdyszany Derpi.
- Uff… nie zaczęło się jeszcze.
- Ale co?
- Spotkanie z prowadzącym naszą specjalizację. Nie wiesz tego? - Cisnęła we mnie Gigi.
- Aha.
Tak staliśmy w krępującej ciszy parę minut, aż w końcu drzwi do audytorium się otworzyły i weszła nasza prowadząca.
Niewiele starsza od nas, wysoka i wiotka dziewczyna - w niczym nie przypominała umięśnionych Hien i kilku innych postawnych kobiet, które można było zobaczyć na lotniskowcu. Ubrana była w biały, rozpięty kitel, pod którym widać było fioletową koszulę i spodnie - dalekie od regulaminowych strojów. Górna część jej głowy była ciemnofioletową, matową płytką z okalającym ją złotym, trójkątnym szlaczkiem - jakby ktoś urwał jej część czaszki i wstawił kawałek metalu w ramach protezy. Chyba zresztą tak faktycznie było. W miejscu oczu wmontowane były gogle, większe niż u Gigi i prawie na pewno zamontowane na stałe. Z metalowej płytki rozchodziły się fioletowe, błyszczące żyły, sięgające na policzki - tył głowy to z kolei bardzo długie, sięgające pasa fioletowe włosy z wplecionymi złotymi ozdobami.
- No siema - rzuciła swobodnie.
Popatrzyliśmy po sobie.
- Tak wiem, rozpieprzyło mi płat czołowy - wskazała kciukiem na swoje czoło. - Pizdę zresztą też, pokazać wam?
Nie czekając na odpowiedź jedną ręką podniosła do góry koszulę, a drugą opuściła trochę spodnie. Faktycznie, na jej brzuchu widoczne były te same fioletowe żyły, zbiegające się w kierunku krocza, szczęśliwie zasłoniętego przez pas spodni. Choć moją uwagę bardziej przyciągnęły jej małe, obwisłe piersi, z sutkami zaklejonymi plastrami.
- Proszę pani! - Krzyknęła Eve, która jakoś naturalnie przemieściła się za moje plecy.
- Sierotko, tylko nie “pani”. Nazywam się Inez, ale mówią na mnie Doktorka. Witam wszystkich. Macie najsłabsze wyniki z testów fizycznych, ale najlepsze z teoretycznych. Wrzucili was do grupy badawczej. Jestem waszą prowadzącą i zabieram was z tego cyrku. Będzie fajnie! - Podniosła kciuk do góry.
- Ale… mamy opuścić lotniskowiec? Z cywilem? - Nie do końca to do mnie dotarło.
- Dziecko drogie, powiedz mi, jak się nazywa ten okręt?
- No… “Arka”.
- Bardziej pasowałoby “Zoo”, “Szpital” albo “Przytułek”.
- Proszę pani…! - Znowu wyrwało się Eve, czym ściągnęła na siebie spojrzenie grubych gogli.
- A ty co? - Popatrzyła najpierw na mnie, potem na przylepioną do mych pleców Eve, potem znowu na mnie. - Wsadzał ci już?
Jakoś zabrakło nam komentarza.
- Nawet gdyby stanął na wysokości zadania, to z tej mąki chleba nie będzie, rozumiecie? Wszystkie samiczki zdolne urodzić bobaski na ten nowy, wspaniały świat - wykonała zamaszysty gest ręką, aż musiałem się trochę odsunąć - siedzą w Soplu.
Popatrzyłem po reszcie, która była zawstydzona, tak zresztą jak i ja. Oprócz Padla, który pobladł wyraźnie i był napięty niczym struna.
- Właśnie, Sopel - kontynuowała Doktorka, która zaczęła dreptać od lewej do prawej, składając ręce za plecami. - Żadne z was się tam nie urodziło, wszyscy jesteście sierotami po ostatnim wielkim bombardowaniu. Ale w naszej sytuacji każda jednostka jest bezcenna! - Tryumfalnie uniosła w górę podniesiony palec. - Składamy do kupy! Przygarniamy! Eksperymentujemy! Każdy znajdzie swoje miejsce! I dlatego, kotuś - zwróciła się do mnie - wolno mi was zabrać ze sobą, bo mi najlepiej się przydacie. Kapujesz?
Ponownie nie miałem nic do dodania.
- Wszystko jasne? No to pakujcie swoje toboły, rano opuszczamy ten dom wariatów. “Meteor” zabierze nas do Sopla.
Następnego dnia do kajuty mojej i Derpiego wpadła Eve. Nie była do nikogo przylepiona, ale przed sobą miała zawieszona niemałej wielkości plecak.
- Chodźcie szybko! Zabierają Gabrielle!
- Kogo?
- No naszą Pedałkę! Doktorka też tam jest!
Ja i Derpi pobiegliśmy za Eve na pokład, gdzie była spuszczona drabinka prowadząca do “Meteoru”. Widziałem już z daleka jak Gabrielle: wysoka Hiena z kręconymi blond włosami, która według plotek bardzo lubiła podszczypywać koleżanki, stała ze spuszczoną głową w otoczeniu kilku naukowców w białych kitlach. Niedaleko stała też Doktorka.
Gabrielle była obejmowana przez Padla, przytulał ją. Trzymał dłoń na jej brzuchu.
Gdy ja, Derpi i Eve dobiegliśmy z naszymi tobołami, Doktorka właśnie skończyła rozmawiać z jednym ze swoich kolegów i obróciła się ku nam.
- O kuźwa - zaczęła.
- Co się dzieje?
- Wysoki zrobił blondynie dzidziusia. To nie powinno być możliwe. - Popukała się w roztargnieniu w swoje metalowe czoło. - Chyba z wami tu trochę zostanę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz