niedziela, października 26, 2025

10. Burza


 

 Ken próbował biegać za Eve podczas naszych codziennych treningów na płycie lotniskowca, ale szybko się zmęczył i potem siedział tylko obok instruktora, uważnie obserwując mijających go kadetów. I wszystko szło jak zawsze, jednak nieubłaganie zbliżaliśmy się do miejsca, w którym treningi na pokładzie i w ogóle wychodzenie na zewnątrz było surowo niewskazane - musieliśmy przepłynąć przez obszar burz.

Czarny ocean zazwyczaj był spokojny na prawie całej planecie, przynajmniej tak nam mówiono. Jednak w kilku miejscach pojawiały się silne burze z piorunami i gwałtownym wiatrem, siekające okręt twardymi kroplami wody, które potem ginęły w czarnej mazi. Burze nie były jakieś groźne dla okrętu… zazwyczaj… niemniej jednak były niebezpieczne dla człowieka i wtedy wszyscy mieli zakaz opuszczania przypisanych im miejsc. Nawet Ken dostał przydział w postaci chipa wszczepionego pod skórę - po tym zabiegu stał się kolejną istotą, która zdecydowanie nie pokochała Gigi.

Głęboko we wnętrzu lotniskowca nie było słychać szumu deszczu, ale jakoś wiedziałem, że wpływamy w obszar burzy. Siedziałem jak zwykle w audytorium, gdy nagle moją protezę przeszył prąd, aż mną szarpnęło.

- Co się stało?! - Spytała Eve, odruchowo sięgając po przyrząd diagnostyczny, który teraz stale miała przy sobie.
- To chyba… efekt burzy… - Wstałem z krzesła i zacząłem chodzić po pomieszczeniu, co niezbyt pomagało. Moja proteza wysyłała do mózgu szpile bólu. Zacząłem się chwiać.

Eve chwyciła mnie pod ramię, mimo drobnej budowy miała sporo siły. Zaczęła mnie prowadzić, a ja posłusznie z nią szedłem i dopiero po jakimś czasie zacząłem kontaktować, co się w ogóle dzieje.

- Dokąd idziemy?
- Do szpitala, to trzeba dokładniej zbadać… Nie reagujesz nawet na przeciwbólowe…
- Kiedy ty mi dałaś… Nieważne, nie możemy iść do szpitala…
- A to dlaczego?
- Błagam cię. Ja nie wiem, co się dzieje z protezą, ale może samo przejdzie, jak już wyjdziemy z tej burzy. A tak zaczną ją badać, rozbierać, pytać… Nie chcę tego. Po co to komu.
- Okej, ale nasze wyjście z audytorium pewnie zostało zarejestrowane… I co teraz…?

Eve zatrzymała się na chwilę, najwyraźniej mocno się zastanawiając. Ken, który podążał wesoło za nami, również przystanął. Po chwili skręciła w stronę hangaru helikoptera.

Po cichu weszliśmy, starałem się nie wydawać żadnego odgłosu, aby nie obudzić śpiącego na krześle Gustavusa. Jego potężna sylwetka była nieruchoma jak skała.

Eve zabrała mnie w najdalszy kąt hangaru, położyła w rogu, po chwili przyniosła skądś jakieś cienkie koce i owinęła mnie nimi. Ułożony w wygodnej pozycji przyłożyłem protezę do potężnego słupa z czarnego metalu, który wzmacniał ścianę hangaru, co nieco ulżyło, a wwiercające się w mózg świdry bólu zelżały i odpuściły, gdy się nie ruszałem. Zasnąłem i nic mi się nie śniło, na szczęście.

Otworzyłem oczy, musiało minąć sporo czasu. Eve i Ken spali tuż obok mnie, byli tuż obok przez cały ten czas. Ken przeciągnął się leniwie.

W hangarze paliły się już światła wskazujące na poranek. Proteza nie bolała w ogóle, wszystkie prądy, jakie wcześniej czułem, zniknęły. Ostrożnie wstałem i przeszedłem parę kroków. Gustavus dalej siedział tam, gdzie widzieliśmy w nocy jego sylwetkę, dokładnie w tej samej pozycji. W pierwszej chwili poczułem ulgę, bo to znaczyło, że dalej śpi i uda nam się wrócić do audytorium bez zwrócenia jego uwagi. Jednak coś mi tu zaczęło nie pasować, jego bezruch był… nienaturalny. Podszedłem bliżej, potrząsnąłem nim. Nieruchome ciało spadło z ciężkim klapnięciem na podłogę hangaru. Nie żył.

***

Noin odeskortowała nas do szpitala okrętowego, gdzie już czekała na nas Doktorka. Twarda poprosiła, by tylko nie mówić nic Modliszkom i wróciła na swoje stanowisko. Eve tuliła Kena.

- No i co wyście, do ciężkiej cholery, narobili - przywitała nas. - W ogóle to najpierw powiedzcie mi, po co poleźliście do hangaru.
- No bo my, tego… - Eve poczerwieniała i spuściła wzrok. - Wie pani…
- A… aha. No popatrz, mimo witaminek natura znajduje sposób… - Doktorka znowu zaczęła się odruchowo drapać po swoim metalowym czole.
Mi amory akurat nie były w głowie, natomiast czułem olbrzymią wdzięczność wobec Eve. I podziw dla jej zdolności aktorskich.

- I znowu muszę kroić trupy! - Gigi właśnie zameldowała się na posterunku.
- No, na poród na razie nie ma co liczyć, choć ci dwoje podjęli pewne wysiłki - Doktorka odwróciła się w stronę Gigi i wskazała nas kciukiem. - A tak przy okazji, wyniki sekcji naszego poprzedniego denata takie, jak przypuszczałam?
- No tak, czarna maź wniknęła w zwłoki Edwarda… tak się nazywał ten naukowiec z pływającego miasta… i pod wpływem jakichś prądów elektrycznych czy podobnych zaczął się poruszać, maź ma tendencje do zmiany kształtu pod wpływem pola elektromagnetycznego. Może przy ścianie było jakieś źródło zasilania, a kiedy się od niej oddalił, to padł jak, no, martwy.
- Na Soplu dokładniej to badają, pokażę wam, jak już tam w końcu dotrzemy. Ale do rzeczy: nasz biedny Gustavus…?
- Uduszenie. Widać otarcia na szyi. Zgon nastąpił około siedmiu godzin temu.
- Czyli… morderstwo? Ale kto miałby tyle siły… - Doktorka i Gigi równocześnie spojrzały na moją protezę.
- To nie ja! Przysięgam, ja wtedy nawet nie…
- Jeśli nie, to mamy bardzo ciekawy zbieg okoliczności w takim razie - podsumowała Doktorka.

W tym momencie do ambulatorium wparował Kapitan, chwycił mnie za kombinezon i zbliżył swoją twarz do mojej.
- Ty to zrobiłeś?!
- Nie. - Odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. Spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym puścił i wziął głęboki oddech.
- W takim razie kto? - Spojrzał na Doktorkę i Gigi.
- Jeszcze czekamy na wynik badań toksykologicznych, lekarz okrętowy powinien je mieć za około półtora godziny.
- Ten szarlatan… - No dobrze, poczekajmy, może tam jest ukryta odpowiedź. - Przygarbiony Kapitan już miał wychodzić, ale jeszcze na odchodne odwrócił się do Doktorki. - Ty i te twoje pomysły! Za parę dni zaczynają się manewry… Nie wiem jak, ale starajcie się utrzymać to w tajemnicy, na ile to możliwe. Rozumiemy się? - I wyszedł.



Czekaliśmy tak na raport we względnej ciszy. Ken chyba zasnął. Doktorka sprawdzała coś na swojej mobilce, dyskretnie nas pilnując.
W końcu z gabinetu obok wyszła Gigi, ściągając rękawiczki.
- No i gdzie ten konował? Raport miał być… - Spojrzała na zegar nad drzwiami - Pół godziny temu! Widział go ktoś?
- Sprawdźmy co tam u niego. - Doktorka zdecydowanie poderwała się z krzesła.
- Ale nie wolno nam tam wchodzić!
- Mnie wolno.

Drzwi laboratorium chemicznego były zamknięte na głucho, nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. Doktorka wykonała wobec mnie zapraszający gest.

Pomajstrowałem trochę przy zamku i zdołałem go dość szybko otworzyć, co było pewną ulgą, bo alternatywą było rozwiązanie siłowe. Ciężkie, czarne drzwi były akurat na zawiasach. Naszym oczom ukazał się spodziewany widok: mnóstwo naczyń laboratoryjnych w solidnych uchwytach, pełnych płynów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia; kuchenki, wirówki, zero zaskoczenia. Lekarza nigdzie nie było widać, na stole została tylko jego mobilka.

- Spieprzył! - Oznajmiła Gigi. - Kiedy on się wymknął…
- Żadnego raportu nie ma. Widzę próbki, ale wyników brak… - Zauważyła Doktorka.
- Musimy go znaleźć… - Cicho dodała Eve, ściągając na siebie uwagę Doktorki.
- Może od razu wytropić? Może ten twój kundel na coś się w końcu… przyda… - Sztylety w oczach Eve nawet dla kogoś takiego jak Doktorka były wystarczająco czytelną wiadomością, że nie tędy droga. - Mobilkuję do Kapitana.

Gigi i Doktorka zostawiły nas samych w laboratorium.
- Słuchaj, a może rzeczywiście Ken był, jak to się nazywa… tresowany do jakichś zadań? Wiesz, przez te hologramy?
- Ja go tresuję. Zobacz. - Postawiła Kena na podłodze. - おすわり!

Pies posłusznie usiadł.

- Bardzo ładnie, ale to nam w tej chwili nie pomaga. Czekaj, może w ten sposób… - Wziąłem z wieszaka jeden z kilku fartuchów. - Co szkodzi spróbować. Szukaj! Nie wiem… Trop!

Ken ostrożnie powąchał fartuch, kichnął od ostrego zapachu chemikaliów, pokręcił się w kółko i z nosem przy ziemi zaczął dreptać po pomieszczeniu. Popatrzyliśmy z Eve po sobie i ruszyliśmy za nim.

Ken szedł w stronę wyjścia awaryjnego ze szpitala, Doktorka właśnie skończyła rozmawiać przez mobilkę.

- Nie mówcie, że coś macie… - Wzruszyłem tylko ramionami w odpowiedzi. - Idę z wami. Gigi, czekaj tu na Kapitana. - Wydała polecenie Doktorka.

Ken szedł coraz szybciej, praktycznie zaczął biec i to całkiem szybko, jak na jego krótkie łapy. Dla nas nie było to problemem, ale Doktorka zaczęła zostawać trochę z tyłu. Skręciliśmy w ciasny, nieużywany korytarz - było takich trochę na tym składanym naprędce lotniskowcu. Byłem pewien, że są na okręcie jakieś tajemnicze miejsca, o których nikt lub prawie nikt nie wiedział, pewnie nawet i Monter. W każdym razie w zakurzonym korytarzu zobaczyliśmy ślady stóp.
- Mamy coś! - Krzyknąłem do Doktorki, która została już spory dystans za nami.

Teraz Ken biegł już w stronę znanych nam rejonów: magazynów racji żywnościowych. Widzieliśmy, jak usiadł i patrzył na nas wyczekująco.

- On… doprowadził nas do żarcia? O to mu chodziło…?
- Nie, czekaj! Tam coś leży! - Faktycznie, obok drabiny prowadzącej do włazu leżała jakaś szara szmata. Był to zakurzony fartuch laboratoryjny.
- Poczekaj tu na Doktorkę, ja wchodzę na górę.

Podniosłem zaskakująco lekki właz i wyszedłem na boczny balkon lotniskowca. Deszcz dalej zacinał, choć wypłynęliśmy już z obszaru burzy. Większą część balkonu zajmowało jedno z kilku dział przeciwlotniczych, które zdaniem Montera jest bardziej na pokaz, bo po pierwsze szybko poruszającego się celu i tak nie trafi, po drugie nikt za bardzo nie potrafił tego obsługiwać. Oparty plecami o działo siedział lekarz okrętowy.
To był chyba najstarszy człowiek na okręcie, długie siwe włosy otaczały jego łysiejącą czaszkę. Całkiem krzepki i wysoki, ustępował jednak muskulaturą chyba prawie wszystkim oprócz Doktorki. Obejmował rękami kolana i miał spuszczoną głowę, ale podniósł wzrok na mnie, słysząc moje kroki.

- A, to ty, nasza znajda… - Spojrzał na moją protezę. - Słyszałem o tobie, młody, zdolny… Może tobie akurat się poszczęści w życiu. Może…
- Ma pan raport…? - Zacząłem ostrożnie, mając na myśli wyniki badań, które mogą nam wyjaśnić przyczynę śmierci naszego kolegi.
- To moja wina, rozumiesz?! - Wykrzyczał. - Prosił mnie o większą dawkę, a ja się zgodziłem! Takie dobre dziecko, chciał być silny, chciał chronić wszystkich… - Zaczął łkać. - Nie sądziłem, że to go zabije… Skurcze mięśni… Musiał cierpieć...

Usłyszałem za plecami kroki Eve i jeszcze kogoś. Kapitan i Doktorka.

- Cofnij się, to jest rozkaz. - Głos Kapitana nie znosił sprzeciwu.
- Doktor mówi…
- Zapomnij o wszystkim, co ci powiedział.
- Nie masz już tego dosyć?! - Lekarz okrętowy zaczął krzyczeć. - Przecież to, co my tu robimy…!
- Zamknij się. Weź się w garść.
- Tak jak ty?! Chlejesz codziennie mój alkohol…

Kapitan podszedł zdecydowanym krokiem do lekarza okrętowego, chwycił za kombinezon i postawił do pionu. Coś mu zaczął cicho mówić, doktor słuchał tego ze spuszczoną głową i potakiwał. Popatrzyliśmy z Eve na Doktorkę, ta wzruszyła ramionami w geście “mnie nie pytaj”. Jedyne, co byłem w stanie usłyszeć, to “już niedługo”.
W końcu Kapitan, niższy o głowę od chwiejącego się doktora, zaczął go prowadzić w stronę drzwi, zapewniających dużo dogodniejszy dostęp do balkonu niż nasz właz. Widziałem, jak doktor trzęsącymi się dłońmi wyciąga z kieszeni jakieś pudełko i zażywa białą tabletkę.

***

Wróciliśmy do codziennej rutyny. Lekarza okrętowego dalej prawie nigdy nie widzieliśmy, ale podobno Gigi miała obowiązek zerkać co jakiś czas do laboratorium i upewniać się, czy dalej jest na stanowisku. Podobno był teraz całkiem wyluzowany, pewnie dzięki tym tabletkom.
Śmierć Gustavusa nastąpiła w wyniku niespodziewanej reakcji na zwiększoną dawkę któregoś komponentu witaminek, odpowiedzialnego za przyrost tkanki mięśniowej, w wyniku czego się udusił. Przed śmiercią chwycił się za gardło, pod paznokciami miał fragmenty własnego naskórka. Z rozkazu Kapitana mieliśmy o tym nie mówić nikomu i wyciszyć sprawę na tyle, na ile to możliwe: mówić, że Gustavus został przeniesiony do indywidualnego treningu czy coś takiego - kłamstwo było oczywiste, ale większości osób to po prostu nie obchodziło, a reszta uznała, że bezpieczniej będzie nie pytać.

Znowu minęło kilka dni, nawet nie wiem kiedy. Dostałem wiadomość od Eve w naszej aplikacji do komunikacji między kadetami, którą właśnie testowaliśmy, aby przyjść na ten sam balkon, na którym znaleźliśmy doktora - do wiadomości dołączone było zdjęcie, kolejna funkcja systemu.

Już nie padało, nawet chmury się nieco przerzedziły, co jest dość rzadkim widokiem. Bliższe ze słońc powoli wschodziło na czerwono. Eve czekała tam na mnie, pokazała palcem na horyzont. Przystanąłem obok niej i również wpatrywałem się w ten bądź co bądź rzadki i piękny widok. Zazwyczaj nie mieliśmy czasu tak po prostu przystanąć i popatrzeć.

- To, co wtedy mówiłeś… - Zaczęła cicho Eve.
- Wtedy?
- No w hangarze, gdy cię tam zaprowadziłam… Że jesteś mi wdzięczny, że jestem z tobą, że chcesz, byśmy byli razem i tak dalej… - Mówiła ze spuszczoną głową, miała rumieńce. - No wiesz, to było bardzo miłe i w ogóle… Bardzo mi się to podobało…

Problem w tym, że w ogóle nie przypominałem sobie, żebym mówił coś takiego. W ogóle z tamtej nocy pamiętam tylko kilka szczegółów, które równie dobrze mogły być zwykłym majaczeniem, bo ból w protezie był aż tak potężny. Na przykład za zwojami filamentu chyba była jakaś sylwetka, może Młotek lub Gamoń przyszli po kolejną porcję? W końcu siedzieli zamknięci na okrągło i coś drukowali. Albo mi się tylko wydawało.

Niemniej jednak… Jasne, jak najbardziej mogłem tak powiedzieć. Chyba tak czułem. Nie mogłem zaprotestować.
Nie powiedziałem nic, po prostu objąłem Eve zdrowym ramieniem.

Razem patrzyliśmy na horyzont, na którym już pojawiło się kilka czarnych punktów. To była reszta ocalałej floty, która przybywała na miejsce celem przeprowadzenia manewrów.

niedziela, października 12, 2025

09. Zwierzątko

 

Części do budowy helikoptera drukowały się powoli, co nie przeszkadzało mi odwiedzać często hangaru by sprawdzić postęp. Nosiliśmy też filament, którego potrzeba było bardzo dużo, a Derpi teraz część swojego czasu spędzał w symulatorze lotu, przeprogramowanym na obsługę nowego powstającego środka transportu. Niestety do dyspozycji mieliśmy tylko jeden, bo resztę okupowali piloci odrzutowców, inaczej sam bym spróbował. Niestety nocami w symulatorze siedział Monter. Właśnie podniósł na mnie swoje podkrążone oczy znad małego ekranu.

- Dalej to czytasz? - W kwaterach mieszkalnych pływającego miasta znalazł jakieś stare cywilne mobilki, bez niczyjej zgody wziął ze sobą, naładował je i teraz przeglądał ich zawartość.
- Nie idzie się oderwać, zresztą sam zobacz - pokazał mi ekran urządzenia. Widać tam było czarno-biały, kiepsko narysowany komiks. Nie do końca ogarniałem, co się w ogóle dzieje na stronie, nie miałem za wiele do czynienia z komiksami i niezbyt je lubiłem, lepiej przeczytać książkę. A najlepiej podręcznik.
- Ktoś na pływającym mieście miał za dużo wolnego czasu, jak rozumiem?
- I takie zryte pomysły, że to powinno być zakazane, jeśli już nie jest.

Ideałem Pionerów był “nowy start” i choć wzięli ze sobą dobra kultury ziemskiej, to nie zachęcano do korzystania z niej, a propagowano tworzenie własnej sztuki od podstaw. Jak wiele ideałów Pionierów, również ten niezbyt wytrzymywał zderzenie z rzeczywistością.

- No dobra, zaciekawiłeś mnie. O czym to jest?
- Kompletnie fikcyjny świat, gdzie istnieją różni bogowie…
- Co za bzdury…
- Słuchaj dalej: zwykli ludzie, jeśli służą danemu bogu, modlą się mocno albo składają jakąś ofiarę i za to mogą dostać od nich różne moce. I wyznawcy różnych bogów nawalają się ze sobą używając tych mocy…
- I ty czytasz takie rzeczy?
- A teraz zobacz na postacie żeńskie - pokazał mi jedną ze stron. Takich obfitych kształtów nie widziałem nigdy w życiu; gapiłem się w milczeniu i dopiero po chwili wróciłem do rzeczywistości.
- Skasuj to może lepiej…
- No cześć! - Z zadumy nad naturą rzeczy wyrwało nas powitanie Eve. - Wiedziałam, że was tu znajdę - rzuciła z przekąsem.
- To znaczy?
- Nie idzie was od tego oderwać - wskazała na potężne rusztowanie z poruszającą się iglicą, pieczołowicie wypluwającą rozgrzany filament na nieruchomą płytę. Oglądanie powoli powstających elementów helikoptera też było bardzo wciągające dla każdego… No prawie.

Gustavus, najsilniejszy kadet na całym lotniskowcu, powoli podnosił i opuszczał ważący kilkadziesiąt kilo ciężar. Jedną ręką. Niewiele więcej go interesowało, ani druk 3D, ani zboczone komiksy Montera. Po prostu siedział obok drzwi korytarza prowadzącego do Modliszek - poprosił o to dowództwo uzasadniając, że taka jest jego misja: “strzec te, które mają duchy”. Paplanina Eve i cyrk Kosy miały swoje nieoczekiwane efekty.

Dowództwo znowu się zgodziło i wtedy miałem już pewność, że pozwalają nam na coraz więcej - dopóki wykonywaliśmy swoje obowiązki i nie robiliśmy nic szkodliwego, to zazwyczaj się zgadzali. Jeszcze nie tak dawno temu istnienie Modliszek było czymś w rodzaju szeptanych plotek, a teraz praktycznie każdy zdawał sobie sprawę z ich istnienia i funkcji. Ale nie miałem czasu nad tym się zbyt długo zastanawiać, bo nadal czekała góra roboty do zrobienia - szczególnie gdy dowództwo uświadomiło sobie, że ja do spółki z Eve całkiem nieźle radzimy sobie z programowaniem.

Dobra strona jest taka, że chciało nam się to robić: siedzieliśmy długie godziny w audytorium, omawialiśmy problemy lub zastanawialiśmy się w milczeniu - w obu przypadkach było to całkiem przyjemne doświadczenie.
Właśnie podczas jednego z takich momentów zadumy zauważyłem kątem oka, że Eve patrzy na mnie wyczekująco.

- … Tak?
- Obiecaj, że nie będziesz się śmiał!
- Okej…?

Po chwili wahania zaczęła rozpinać górę swojego czarnego kombinezonu. Gapiłem się jak kretyn, gdy odsłoniła przede mną kawałek bladej skóry nad swoją lewą piersią. Był tam jakiś czarny kształt. Bezwiednie zbliżyłem głowę do tego widoku.

- I jak, podoba się?
- Zdecydowanie tak.
- Kosa robi takie. Nazywa się to “tatuaż”. Tylko nie mów nikomu, dobra?

No faktycznie - drobne, czarne linie tuż pod skórą układały się w koślawo narysowaną sylwetkę Skur… to znaczy Pierwotnego.

- Jak ona to zrobiła? Czym w ogóle?
- Musiała skądś pożyczyć takie urządzenie medyczne, wiesz, do zastrzyków.
- Pożyczyć, tak? I co to jest, coś ci wstrzykuje pod skórę? - O mało nie dotknąłem obiektu mojego zainteresowania palcem.
- Filament.
- Co?!
- Spokojnie, przecież to nic groźnego. Nawet pytałam kiedyś Gigi i powiedziała, że czarna maź to idealnie neutralny materiał czy coś takiego… Choć ostatnio coś rzadko z nią rozmawiam.

Tak. Ciekawe czemu.

Tatuaże były chyba bardzo nieregulaminowe, ale do szczegółowych inspekcji powierzchni skóry nie dochodziło. Lekarz okrętowy coraz więcej swoich obowiązków przerzucał na Gigi i więcej siedział w swoim laboratorium chemicznym, nadzorując wytwarzanie witaminek, więc może udałoby się z nią dogadać w razie wtopy. Może. Doktorka prawie cały czas zajmowała się Modliszkami, ograniczając się do okazyjnego sprawdzania naszych postępów, widocznie uznając, że weszliśmy w swoje role - a przynajmniej taką miałem nadzieję. Gigi natomiast zdawała się przejmować po niej niektóre cechy charakteru, przede wszystkim te irytujące, jak bycie wścibskim i bezczelnym. No cóż, jakoś od początku wiedziałem, że nie będziemy przyjaciółmi.

***

Nie wiem dokładnie, ile zajęło wydrukowanie i złożenie helikoptera - przy identycznym planie dnia traci się poczucie czasu. Zerkałem od czasu do czasu do hangaru: Modliszki w mechach pomagały z precyzyjnym montażem większych elementów, Gustavus też się przydawał. Ja się do tego nie wtrącałem - to były zabawki Montera. Spędzał niezliczone ilości czasu precyzyjnie instalując miniaturowy reaktor fuzyjny, tungstenową baterię, wyświetlacze, okablowanie. Cały czas sprawdzał wszystko na mobilce, do której wgrałem mu dokładne schematy - niech się przyda na coś poważniejszego niż czytanie bzdurnych komiksów. W końcu potężny, dwuwirnikowy helikopter transportowy był gotowy do startu.

Podczas gdy Derpi na zmianę z Monterem dokonywali lotów testowych pod czujnym nadzorem personelu lotniskowca, ja i Eve przygotowywaliśmy się na długą podróż: nie tylko prowiant, ale również podstawowe przyrządy medyczne (Eve dostała krótkie szkolenie od Gigi), a nawet kilka egzemplarzy broni - od teraz pozwolono uczestnikom wyprawy nosić czarne, lśniące noże.
Oprócz mnie, Eve, Montera i Derpiego w wyprawie do tajemniczego koordynatu miał wziąć udział jeden z pilotów odrzutowca i dwóch żołnierzy. Po ostatniej wyprawie na wrak coraz mocniej mnie zastanawiało podejście starszego wiekiem i rangą personelu do nas, ale przecież nie będę ich o to pytał.
Wnieśliśmy ostatnie bagaże do wnętrza helikoptera i czekaliśmy ranka.

Helikopter był całkiem szybki i miał zasięg do sześciuset kilometrów, ale potem trzeba było czekać na naładowanie baterii przez reaktor. Monter pewnie wszystko wytłumaczyłby mi ze szczegółami, ale w tej chwili nie miałem na to czasu i ochoty. Według planu lotniskowiec miał zbliżyć się do linii brzegowej na tyle blisko, żebyśmy byli w stanie wylądować, poczekać kilka godzin na naładowanie baterii i wykonać kolejny etap podróży. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane i wymagało dokładnej koordynacji - był plan B na wypadek spóźnienia, ale potem bylibyśmy zdani na siebie. Komunikacja satelitarna nie istniała, więc teoretycznie musielibyśmy się dostać na Sopel, ale w praktyce było to poza zasięgiem helikoptera. No zero presji po prostu.



Bliższe ze słońc zaczęło wznosić się ponad horyzont. My już siedzieliśmy w helikopterze, przygotowani, zestresowani, podekscytowani. No, może oprócz towarzyszących nam żołnierzy. Mieliśmy na głowach hełmy z mikrofonami i słuchawkami do komunikowania się na krótkie dystanse, bo huk helikoptera był potężny. Derpi odpalił silniki i wkrótce wzbiliśmy się w powietrze, zaskakująco łagodnie w porównaniu do wyczynów Montera. Po raz pierwszy mieliśmy opuścić “Arkę” na tak długi czas, ale w końcu kolosalny kształt zniknął za horyzontem i skupiliśmy się wyłącznie na tym, co przed nami.

Jeśli potrafisz sobie wyobrazić jak wygląda czarny, lśniący ocean i zachmurzone niebo, to praktycznie widziałeś to samo co my podczas pierwszego etapu naszej podróży. Ląd jednak pokazał się całkiem szybko - skaliste wybrzeże kontynentu, o którym nie miałem zbyt wielkiego pojęcia. Derpi umiejętnie posadził helikopter i zaczęło się nasze oczekiwanie na naładowanie baterii - coś, co miało być częstą czynnością. Z braku innych rzeczy do roboty połaziliśmy trochę po wybrzeżu - fale mazi lizały skały, zostawiając na nich czarne żyły, które powoli cofały się, by na nowo połączyć z resztą. Roślinności i zwierząt nie było, te przetrwały tylko w głębi kontynentów. Wiedziałem, że cały czas podczas tego postoju obserwują nas żołnierze, znowu nie rozumiałem za bardzo dlaczego - że uciekniemy im? Niby gdzie? I po co?

Etapy podróży były dość precyzyjnie zaplanowane, w końcu musiało u celu istnieć jakieś dogodne miejsce do lądowania. Nie musieliśmy robić długich nocnych przerw, w końcu bardzo rzadko oba słońca zachodziły równocześnie i dzięki temu dalszemu przeważnie panował co najwyżej półmrok. Polegaliśmy jednak na starych zdjęciach satelitarnych, tak więc musieliśmy być gotowi na niespodzianki. Mieliśmy też obowiązek obserwacji otoczenia z helikoptera i natychmiast raportować istnienie jakichś instalacji czy budynków. Oczywiście nic takiego nie było - rozciągały się przed nami formacje szarych i brązowych skał, gdzieniegdzie rosły skupiska brudnozielonej roślinności i to wszystko. Wprawdzie było to dużo mniej monotonne niż czarne korytarze lotniskowca, mimo to dość szybko nam się znudziło i spora część ekscytacji wyparowała. Nikt nie mówił, że będzie lekko, ale mimo wszystko to było pewne rozczarowanie.

W końcu po paru dniach zaczęliśmy się zbliżać do celu, przynajmniej według odczytów nawigacyjnych porównujących naszą pozycję do koordynatów podanych w notatce z jajca.

- Zbliżamy się! - W głosie obecnie siedzącego za sterami Montera dało się słyszeć ekscytację. Wszyscy wyglądaliśmy na zewnątrz, szukając czegoś wyróżniającego się. Mieliśmy zaplanowane sporo czasu na rekonesans, co nie znaczyło jednak, że mamy go jakoś specjalnie dużo.

Teren już jakiś czas temu zaczął przechodzić w górzysty i było coraz więcej ostrych, skalistych szczytów - żaden z naszych pilotów nie miał praktycznego doświadczenia w takich warunkach, tak więc bez wyraźnej potrzeby nie chcieliśmy się tam zapuszczać.




Po kilku kilku okrążeniach pilot znalazł w miarę dogodne miejsce, by wylądować. Rozdzieliliśmy się w pary, by przeszukać maksymalnie duży teren, a w przypadku znalezienia czegoś mieliśmy porozumieć się przez radio, o ile zasięg pozwoli. Ja i Eve ruszyliśmy ostrożnie w dół stromego zbocza, gdzie było trochę niskich, iglastych drzew i krzewów.

Szliśmy tak już około godziny, teren stawał się naprawdę trudny - musieliśmy w paru miejscach pomagać sobie nawzajem, by zejść niżej.
Gdy przechodziliśmy przez zarośla, Eve nagle przystanęła.

- Słyszysz to?

- Też się zatrzymałem i zamarłem w bezruchu.

Faktycznie, jakieś piski.
 

- To dochodzi gdzieś stamtąd - wskazała na zarośla u zbocza góry.

Rozchyliliśmy zarośla. Zobaczyliśmy czworonożne zwierzę, o długości około jednego metra. Było martwe, widać było świeże rany od uderzeń o kamienie, od razu było dla nas jasne, że spadło z wysokości i zginęło.
Wprawdzie nie widziałem nigdy żywego egzemplarza, ale wiem, że przybyły tu razem z Pionierami - był to pies, podobno na Ziemi ludzie hodowali je w różnych celach od dziesiątków tysięcy lat.
Martwy egzemplarz miał czarne futro z brązowymi łapami i pyskiem i prosty ogon.
Znowu usłyszeliśmy pisk.

- Zobacz! - Szepnęła przejęta Eve.

Między przednimi łapami dało się zobaczyć mały kształt. Leżał tam dużo mniejszy pies, popiskiwał i trząsł się. Najwyraźniej, młode dużego psa… “Szczenię”, to było właściwa nazwa.

Eve natychmiast wyjęła urządzenie do podstawowej diagnozy, nie mając nawet pojęcia, czy będzie działać na organizm inny niż ludzki.

- Połamane kończyny, żebra całe. - Zaczęła grzebać w jednej z kieszeni kombinezonu, trochę za nerwowo jak na nią. Ja rozglądałem się po okolicy.
- Musieli spaść stamtąd - wskazałem palcem na ostre wzniesienie skalne. - Skąd tu się wzięły psy?!

Eve tymczasem kalibrowała coś na urządzeniu do podawania lekarstw.
- Ile on może ważyć?
- “On”...? Jakieś, nie wiem, półtora kilograma…?
- Tak myślałam. - Eve przekręciła pierścień urzędzenia i zaaplikowała coś szczeniakowi.
- Co ty mu dałaś?
- Środek przeciwbólowy. Powinien być na tyle silny, bym mogła unieruchomić mu kończyny…
- A potem?
- No, zabierzemy go ze sobą.
- Na okręt?
- No a gdzie?! - Eve była zdenerwowana i zaczęła się wkurzać, uznałem więc, że lepiej nie pytać więcej. Mieliśmy ważniejsze problemy.

Zacząłem oglądać zbocze przez lornetkę i zauważyłem nawis skalny, niewidoczny z powietrza. Tymczasem Eve korzystając z awaryjnych opatrunków unieruchomiła kończyny zwierzęcia, które nie reagowało na jej zabiegi. Upewniwszy się, że wszystko jest bezpieczne, rozłożyła dużą chustę, przełożyła na nią szczenię i zawiązała sobie cały tobołek wokół szyi.

- Teraz mam wolne ręce - rozłożyła je na boki. Ja tylko popatrzyłem sceptycznie, ale nic nie powiedziałem.

Wspięliśmy się z pewnym trudem na zbocze i dotarliśmy do nawisu. Jak się okazało, była tam całkiem sporych rozmiarów jaskinia - wyjęliśmy nasze latarki i ostrożnie weszliśmy do środka.

Szybko odkryliśmy zakurzony pojazd, nigdy takiego nie widzieliśmy: oprócz potężnych kół, po bokach miał metalowe wysięgniki zakończone chwytakami, które jak rozumiem umożliwiały pokonywanie nawet skrajnie niemożliwego terenu - chciałbym zobaczyć, jak ten pojazd wspina się po tym zboczu. Musiał przypominać inne zwierzę znane z Ziemi, czyli pająka.

Jaskinia tylko częściowo była naturalną formacją, autor listu z jajca - bo teraz mieliśmy już pewność, że znaleźliśmy to miejsce - musiał ostro pracować swoimi urządzeniami nad jej pogłębianiem i poszerzaniem. Doszliśmy do drzwi wydrukowanych z czarnego metalu. Były częściowo uchylone, tak więc nie mieliśmy problemu z dostaniem do środka. Ukazał nam się zakurzony przedsionek, a stamtąd odnoga prowadząca do kwatery mieszkalnej. Na łóżku leżał szkielet ludzki, na podłodze leżała inna sterta kości, najpewniej psia. Szkielet trzymał w ręku mobilkę podobną do naszych, niestety była rozładowana i nie mogliśmy jej teraz uruchomić.

- Znaleźliśmy naszego wynalazcę. - Powiedziałem na głos oczywistą rzecz.

Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej wąskim korytarzem. Próbowałem korzystać z radia, ale albo byliśmy już poza zasięgiem, albo sygnał nie mógł przebić się przez skały, albo jedno i drugie. Na końcu korytarza widać było światło, więc tam się skierowaliśmy.

Dotarliśmy do szklanego panelu, odgradzającego nas od jasno oświetlonego, sporej wielkości pomieszczenia. Trochę nam zajęło zrozumienie tego, co właśnie widzimy.

Były tam lampy emitujące światło przypominające takie na bezchmurnym niebie. Widzieliśmy wentylatory. Widzieliśmy głośniki, skąd dobiegał co jakiś czas ludzki głos. Widzieliśmy emitery holograficzne, pokazujące sylwetki ludzkie wykonujące gesty i wydające polecenia. Miski z jedzeniem, miski z wodą - gdzieś tu musiała być farma białka i generator wody. I wśród domków, drabinek i pięknej, zielonej roślinności - kilkanaście psów różnych ras, biegających, śpiących, mających się całkiem dobrze.

- Utopia…
- Zobacz - Eve wskazała na małe roboty sprzątające, które właśnie wyjechały by ogarnąć to zamknięte środowisko. Na lotniskowcu oczywiście też mamy takie, ale dużo prostsze.
- A reszta, nie wiem, medycznych spraw?
- Też musiał o tym pomyśleć. To już funkcjonuje kilka lub kilkanaście lat. Obieg zamknięty. No, prawie, bo jakieś musiały się wydostać. Może wystraszył je... huk helikoptera...?



Po zrobieniu zdjęć mobilkami opuściliśmy jaskinię, skołowani.

- Nie raportuj tego. Skasuj zdjęcia.
- Dlaczego?
- Przyjadą i to zniszczą. Doktorka będzie chciała poznać i skopiować taki sztuczny habitat. Nie będzie się przejmowała mieszkańcami.

Eve nie cierpiała Doktorki, ale uznałem, że ma rację.

- No okej, ale jak wytłumaczymy to? - Wskazałem na tobołek na jej piersi.
- To jest 犬.
- Przepraszam, co?
- Ken. I nie wiem, jak. Powiemy, że znaleźliśmy tylko szkielety i jeszcze działającą farmę i generator, nic więcej. Skasuj zdjęcia utopii.

Jakoś w środku czułem, że zgadzam się z Eve. To było zbyt… idealne, by w ogóle to ruszać.

Udało się dotrzeć do punktu zbiórki na czas. Droga powrotna zajęła nam dłużej niż sądziliśmy, ale informowaliśmy na bieżąco resztę za pomocą radia, które już działało. Pilot odrzutowca krzywo patrzył na tobołek, ale Eve pokazała mu odczyty z urządzenia diagnostycznego pokazujące, że nie zawiera żadnych wirusów ani szkodliwych baterii. Pokręcił tylko głową i machnął ręką, każąc nam wejść do helikoptera.

Eve zasnęła z Kenem w rękach, a ja patrzyłem przez okno helikoptera na znikające szczyty górskie. Nie mogłem powstrzymać myśli: że istnieje coś innego poza okrętem, czarnym oceanem, wojną i stanem gotowości. Że są całe kontynenty czekające na odkrycie i zasiedlenie, gdzie możemy stworzyć coś… dobrego. Ale nie wtedy, gdy Sztuczna Inteligencja patrzy na nas z orbity i może w jednej chwili zmieść wszystko, co zbudujemy, o ile nie ukryjemy się głęboko pod ziemią. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy z takiej możliwości. No cóż, może kiedyś. Może z nią.
 

Spojrzałem na śpiących Eve i Kena.

***

Podróż i spotkanie z lotniskowcem przebiegło przez żadnych problemów. Raport został przyjęty, Gigi nie sklęła nas za bardzo, Doktorka z uwagą przeczytała raport, popatrzyła na naszą trójkę: mnie, Eve i Kena, dała nam z szafki specyfik mający przyspieszyć zrastanie się kości i wróciła do Modliszek. Czy coś podejrzewała? A może skreśliła całą wyprawę jako coś znaczącego niewiele więcej niż czasochłonny trening pilotów helikoptera? Nie miałem pojęcia.

Kena pokochali wszyscy, zresztą z wzajemnością. Ten mały bandyta zaaklimatyzował się zaskakująco szybko, wszędzie człapał za Eve jak cień, ale był przyjazny wobec wszystkich. To zapewne dzięki tresurze głosem ludzkim i hologramami, ale nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Chodził trochę dziwnie, ale dzięki lekarstwom stanął na nogi, czy też na łapy, niezwykle szybko. Nawet został oficjalnie zaakceptowany przez dowództwo jako “wsparcie psychiczne”, choć to był chyba pierwszy raz, gdy ktoś coś wspomniał o wspieraniu zdrowia psychicznego w oficjalnym komunikacie. Jak już wspominałem, dowództwo pozwalało nam na coraz więcej.

Jego legowisko wysłane było chustą, w której przyniosła go Eve. Chusta była już trochę brudna, ale nie miałem serca mu jej wziąć. Zresztą zwierzak lubił też i mnie - czasem, gdy kładłem się w śpiworze w audytorium, by złapać choć parę godzin snu, przychodził by położyć się obok mnie.

Bardzo to lubiłem, bo wtedy zazwyczaj nie śniły mi się zatapiające mnie czarne fale, a i proteza bolała nieco mniej. Od czasu incydentu na okręcie, gdy miałem spotkanie z Omenem, czułem, że coś w niej wręcz iskrzy, na tyle mocno, że nie mogłem już tego ignorować.  Ale wolałem nikomu nie mówić.

Zresztą manewry były coraz bliżej.