niedziela, października 12, 2025

09. Zwierzątko

 

Części do budowy helikoptera drukowały się powoli, co nie przeszkadzało mi odwiedzać często hangaru by sprawdzić postęp. Nosiliśmy też filament, którego potrzeba było bardzo dużo, a Derpi teraz część swojego czasu spędzał w symulatorze lotu, przeprogramowanym na obsługę nowego powstającego środka transportu. Niestety do dyspozycji mieliśmy tylko jeden, bo resztę okupowali piloci odrzutowców, inaczej sam bym spróbował. Niestety nocami w symulatorze siedział Monter. Właśnie podniósł na mnie swoje podkrążone oczy znad małego ekranu.

- Dalej to czytasz? - W kwaterach mieszkalnych pływającego miasta znalazł jakieś stare cywilne mobilki, bez niczyjej zgody wziął ze sobą, naładował je i teraz przeglądał ich zawartość.
- Nie idzie się oderwać, zresztą sam zobacz - pokazał mi ekran urządzenia. Widać tam było czarno-biały, kiepsko narysowany komiks. Nie do końca ogarniałem, co się w ogóle dzieje na stronie, nie miałem za wiele do czynienia z komiksami i niezbyt je lubiłem, lepiej przeczytać książkę. A najlepiej podręcznik.
- Ktoś na pływającym mieście miał za dużo wolnego czasu, jak rozumiem?
- I takie zryte pomysły, że to powinno być zakazane, jeśli już nie jest.

Ideałem Pionerów był “nowy start” i choć wzięli ze sobą dobra kultury ziemskiej, to nie zachęcano do korzystania z niej, a propagowano tworzenie własnej sztuki od podstaw. Jak wiele ideałów Pionierów, również ten niezbyt wytrzymywał zderzenie z rzeczywistością.

- No dobra, zaciekawiłeś mnie. O czym to jest?
- Kompletnie fikcyjny świat, gdzie istnieją różni bogowie…
- Co za bzdury…
- Słuchaj dalej: zwykli ludzie, jeśli służą danemu bogu, modlą się mocno albo składają jakąś ofiarę i za to mogą dostać od nich różne moce. I wyznawcy różnych bogów nawalają się ze sobą używając tych mocy…
- I ty czytasz takie rzeczy?
- A teraz zobacz na postacie żeńskie - pokazał mi jedną ze stron. Takich obfitych kształtów nie widziałem nigdy w życiu; gapiłem się w milczeniu i dopiero po chwili wróciłem do rzeczywistości.
- Skasuj to może lepiej…
- No cześć! - Z zadumy nad naturą rzeczy wyrwało nas powitanie Eve. - Wiedziałam, że was tu znajdę - rzuciła z przekąsem.
- To znaczy?
- Nie idzie was od tego oderwać - wskazała na potężne rusztowanie z poruszającą się iglicą, pieczołowicie wypluwającą rozgrzany filament na nieruchomą płytę. Oglądanie powoli powstających elementów helikoptera też było bardzo wciągające dla każdego… No prawie.

Gustavus, najsilniejszy kadet na całym lotniskowcu, powoli podnosił i opuszczał ważący kilkadziesiąt kilo ciężar. Jedną ręką. Niewiele więcej go interesowało, ani druk 3D, ani zboczone komiksy Montera. Po prostu siedział obok drzwi korytarza prowadzącego do Modliszek - poprosił o to dowództwo uzasadniając, że taka jest jego misja: “strzec te, które mają duchy”. Paplanina Eve i cyrk Kosy miały swoje nieoczekiwane efekty.

Dowództwo znowu się zgodziło i wtedy miałem już pewność, że pozwalają nam na coraz więcej - dopóki wykonywaliśmy swoje obowiązki i nie robiliśmy nic szkodliwego, to zazwyczaj się zgadzali. Jeszcze nie tak dawno temu istnienie Modliszek było czymś w rodzaju szeptanych plotek, a teraz praktycznie każdy zdawał sobie sprawę z ich istnienia i funkcji. Ale nie miałem czasu nad tym się zbyt długo zastanawiać, bo nadal czekała góra roboty do zrobienia - szczególnie gdy dowództwo uświadomiło sobie, że ja do spółki z Eve całkiem nieźle radzimy sobie z programowaniem.

Dobra strona jest taka, że chciało nam się to robić: siedzieliśmy długie godziny w audytorium, omawialiśmy problemy lub zastanawialiśmy się w milczeniu - w obu przypadkach było to całkiem przyjemne doświadczenie.
Właśnie podczas jednego z takich momentów zadumy zauważyłem kątem oka, że Eve patrzy na mnie wyczekująco.

- … Tak?
- Obiecaj, że nie będziesz się śmiał!
- Okej…?

Po chwili wahania zaczęła rozpinać górę swojego czarnego kombinezonu. Gapiłem się jak kretyn, gdy odsłoniła przede mną kawałek bladej skóry nad swoją lewą piersią. Był tam jakiś czarny kształt. Bezwiednie zbliżyłem głowę do tego widoku.

- I jak, podoba się?
- Zdecydowanie tak.
- Kosa robi takie. Nazywa się to “tatuaż”. Tylko nie mów nikomu, dobra?

No faktycznie - drobne, czarne linie tuż pod skórą układały się w koślawo narysowaną sylwetkę Skur… to znaczy Pierwotnego.

- Jak ona to zrobiła? Czym w ogóle?
- Musiała skądś pożyczyć takie urządzenie medyczne, wiesz, do zastrzyków.
- Pożyczyć, tak? I co to jest, coś ci wstrzykuje pod skórę? - O mało nie dotknąłem obiektu mojego zainteresowania palcem.
- Filament.
- Co?!
- Spokojnie, przecież to nic groźnego. Nawet pytałam kiedyś Gigi i powiedziała, że czarna maź to idealnie neutralny materiał czy coś takiego… Choć ostatnio coś rzadko z nią rozmawiam.

Tak. Ciekawe czemu.

Tatuaże były chyba bardzo nieregulaminowe, ale do szczegółowych inspekcji powierzchni skóry nie dochodziło. Lekarz okrętowy coraz więcej swoich obowiązków przerzucał na Gigi i więcej siedział w swoim laboratorium chemicznym, nadzorując wytwarzanie witaminek, więc może udałoby się z nią dogadać w razie wtopy. Może. Doktorka prawie cały czas zajmowała się Modliszkami, ograniczając się do okazyjnego sprawdzania naszych postępów, widocznie uznając, że weszliśmy w swoje role - a przynajmniej taką miałem nadzieję. Gigi natomiast zdawała się przejmować po niej niektóre cechy charakteru, przede wszystkim te irytujące, jak bycie wścibskim i bezczelnym. No cóż, jakoś od początku wiedziałem, że nie będziemy przyjaciółmi.

***

Nie wiem dokładnie, ile zajęło wydrukowanie i złożenie helikoptera - przy identycznym planie dnia traci się poczucie czasu. Zerkałem od czasu do czasu do hangaru: Modliszki w mechach pomagały z precyzyjnym montażem większych elementów, Gustavus też się przydawał. Ja się do tego nie wtrącałem - to były zabawki Montera. Spędzał niezliczone ilości czasu precyzyjnie instalując miniaturowy reaktor fuzyjny, tungstenową baterię, wyświetlacze, okablowanie. Cały czas sprawdzał wszystko na mobilce, do której wgrałem mu dokładne schematy - niech się przyda na coś poważniejszego niż czytanie bzdurnych komiksów. W końcu potężny, dwuwirnikowy helikopter transportowy był gotowy do startu.

Podczas gdy Derpi na zmianę z Monterem dokonywali lotów testowych pod czujnym nadzorem personelu lotniskowca, ja i Eve przygotowywaliśmy się na długą podróż: nie tylko prowiant, ale również podstawowe przyrządy medyczne (Eve dostała krótkie szkolenie od Gigi), a nawet kilka egzemplarzy broni - od teraz pozwolono uczestnikom wyprawy nosić czarne, lśniące noże.
Oprócz mnie, Eve, Montera i Derpiego w wyprawie do tajemniczego koordynatu miał wziąć udział jeden z pilotów odrzutowca i dwóch żołnierzy. Po ostatniej wyprawie na wrak coraz mocniej mnie zastanawiało podejście starszego wiekiem i rangą personelu do nas, ale przecież nie będę ich o to pytał.
Wnieśliśmy ostatnie bagaże do wnętrza helikoptera i czekaliśmy ranka.

Helikopter był całkiem szybki i miał zasięg do sześciuset kilometrów, ale potem trzeba było czekać na naładowanie baterii przez reaktor. Monter pewnie wszystko wytłumaczyłby mi ze szczegółami, ale w tej chwili nie miałem na to czasu i ochoty. Według planu lotniskowiec miał zbliżyć się do linii brzegowej na tyle blisko, żebyśmy byli w stanie wylądować, poczekać kilka godzin na naładowanie baterii i wykonać kolejny etap podróży. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane i wymagało dokładnej koordynacji - był plan B na wypadek spóźnienia, ale potem bylibyśmy zdani na siebie. Komunikacja satelitarna nie istniała, więc teoretycznie musielibyśmy się dostać na Sopel, ale w praktyce było to poza zasięgiem helikoptera. No zero presji po prostu.



Bliższe ze słońc zaczęło wznosić się ponad horyzont. My już siedzieliśmy w helikopterze, przygotowani, zestresowani, podekscytowani. No, może oprócz towarzyszących nam żołnierzy. Mieliśmy na głowach hełmy z mikrofonami i słuchawkami do komunikowania się na krótkie dystanse, bo huk helikoptera był potężny. Derpi odpalił silniki i wkrótce wzbiliśmy się w powietrze, zaskakująco łagodnie w porównaniu do wyczynów Montera. Po raz pierwszy mieliśmy opuścić “Arkę” na tak długi czas, ale w końcu kolosalny kształt zniknął za horyzontem i skupiliśmy się wyłącznie na tym, co przed nami.

Jeśli potrafisz sobie wyobrazić jak wygląda czarny, lśniący ocean i zachmurzone niebo, to praktycznie widziałeś to samo co my podczas pierwszego etapu naszej podróży. Ląd jednak pokazał się całkiem szybko - skaliste wybrzeże kontynentu, o którym nie miałem zbyt wielkiego pojęcia. Derpi umiejętnie posadził helikopter i zaczęło się nasze oczekiwanie na naładowanie baterii - coś, co miało być częstą czynnością. Z braku innych rzeczy do roboty połaziliśmy trochę po wybrzeżu - fale mazi lizały skały, zostawiając na nich czarne żyły, które powoli cofały się, by na nowo połączyć z resztą. Roślinności i zwierząt nie było, te przetrwały tylko w głębi kontynentów. Wiedziałem, że cały czas podczas tego postoju obserwują nas żołnierze, znowu nie rozumiałem za bardzo dlaczego - że uciekniemy im? Niby gdzie? I po co?

Etapy podróży były dość precyzyjnie zaplanowane, w końcu musiało u celu istnieć jakieś dogodne miejsce do lądowania. Nie musieliśmy robić długich nocnych przerw, w końcu bardzo rzadko oba słońca zachodziły równocześnie i dzięki temu dalszemu przeważnie panował co najwyżej półmrok. Polegaliśmy jednak na starych zdjęciach satelitarnych, tak więc musieliśmy być gotowi na niespodzianki. Mieliśmy też obowiązek obserwacji otoczenia z helikoptera i natychmiast raportować istnienie jakichś instalacji czy budynków. Oczywiście nic takiego nie było - rozciągały się przed nami formacje szarych i brązowych skał, gdzieniegdzie rosły skupiska brudnozielonej roślinności i to wszystko. Wprawdzie było to dużo mniej monotonne niż czarne korytarze lotniskowca, mimo to dość szybko nam się znudziło i spora część ekscytacji wyparowała. Nikt nie mówił, że będzie lekko, ale mimo wszystko to było pewne rozczarowanie.

W końcu po paru dniach zaczęliśmy się zbliżać do celu, przynajmniej według odczytów nawigacyjnych porównujących naszą pozycję do koordynatów podanych w notatce z jajca.

- Zbliżamy się! - W głosie obecnie siedzącego za sterami Montera dało się słyszeć ekscytację. Wszyscy wyglądaliśmy na zewnątrz, szukając czegoś wyróżniającego się. Mieliśmy zaplanowane sporo czasu na rekonesans, co nie znaczyło jednak, że mamy go jakoś specjalnie dużo.

Teren już jakiś czas temu zaczął przechodzić w górzysty i było coraz więcej ostrych, skalistych szczytów - żaden z naszych pilotów nie miał praktycznego doświadczenia w takich warunkach, tak więc bez wyraźnej potrzeby nie chcieliśmy się tam zapuszczać.




Po kilku kilku okrążeniach pilot znalazł w miarę dogodne miejsce, by wylądować. Rozdzieliliśmy się w pary, by przeszukać maksymalnie duży teren, a w przypadku znalezienia czegoś mieliśmy porozumieć się przez radio, o ile zasięg pozwoli. Ja i Eve ruszyliśmy ostrożnie w dół stromego zbocza, gdzie było trochę niskich, iglastych drzew i krzewów.

Szliśmy tak już około godziny, teren stawał się naprawdę trudny - musieliśmy w paru miejscach pomagać sobie nawzajem, by zejść niżej.
Gdy przechodziliśmy przez zarośla, Eve nagle przystanęła.

- Słyszysz to?

- Też się zatrzymałem i zamarłem w bezruchu.

Faktycznie, jakieś piski.
 

- To dochodzi gdzieś stamtąd - wskazała na zarośla u zbocza góry.

Rozchyliliśmy zarośla. Zobaczyliśmy czworonożne zwierzę, o długości około jednego metra. Było martwe, widać było świeże rany od uderzeń o kamienie, od razu było dla nas jasne, że spadło z wysokości i zginęło.
Wprawdzie nie widziałem nigdy żywego egzemplarza, ale wiem, że przybyły tu razem z Pionierami - był to pies, podobno na Ziemi ludzie hodowali je w różnych celach od dziesiątków tysięcy lat.
Martwy egzemplarz miał czarne futro z brązowymi łapami i pyskiem i prosty ogon.
Znowu usłyszeliśmy pisk.

- Zobacz! - Szepnęła przejęta Eve.

Między przednimi łapami dało się zobaczyć mały kształt. Leżał tam dużo mniejszy pies, popiskiwał i trząsł się. Najwyraźniej, młode dużego psa… “Szczenię”, to było właściwa nazwa.

Eve natychmiast wyjęła urządzenie do podstawowej diagnozy, nie mając nawet pojęcia, czy będzie działać na organizm inny niż ludzki.

- Połamane kończyny, żebra całe. - Zaczęła grzebać w jednej z kieszeni kombinezonu, trochę za nerwowo jak na nią. Ja rozglądałem się po okolicy.
- Musieli spaść stamtąd - wskazałem palcem na ostre wzniesienie skalne. - Skąd tu się wzięły psy?!

Eve tymczasem kalibrowała coś na urządzeniu do podawania lekarstw.
- Ile on może ważyć?
- “On”...? Jakieś, nie wiem, półtora kilograma…?
- Tak myślałam. - Eve przekręciła pierścień urzędzenia i zaaplikowała coś szczeniakowi.
- Co ty mu dałaś?
- Środek przeciwbólowy. Powinien być na tyle silny, bym mogła unieruchomić mu kończyny…
- A potem?
- No, zabierzemy go ze sobą.
- Na okręt?
- No a gdzie?! - Eve była zdenerwowana i zaczęła się wkurzać, uznałem więc, że lepiej nie pytać więcej. Mieliśmy ważniejsze problemy.

Zacząłem oglądać zbocze przez lornetkę i zauważyłem nawis skalny, niewidoczny z powietrza. Tymczasem Eve korzystając z awaryjnych opatrunków unieruchomiła kończyny zwierzęcia, które nie reagowało na jej zabiegi. Upewniwszy się, że wszystko jest bezpieczne, rozłożyła dużą chustę, przełożyła na nią szczenię i zawiązała sobie cały tobołek wokół szyi.

- Teraz mam wolne ręce - rozłożyła je na boki. Ja tylko popatrzyłem sceptycznie, ale nic nie powiedziałem.

Wspięliśmy się z pewnym trudem na zbocze i dotarliśmy do nawisu. Jak się okazało, była tam całkiem sporych rozmiarów jaskinia - wyjęliśmy nasze latarki i ostrożnie weszliśmy do środka.

Szybko odkryliśmy zakurzony pojazd, nigdy takiego nie widzieliśmy: oprócz potężnych kół, po bokach miał metalowe wysięgniki zakończone chwytakami, które jak rozumiem umożliwiały pokonywanie nawet skrajnie niemożliwego terenu - chciałbym zobaczyć, jak ten pojazd wspina się po tym zboczu. Musiał przypominać inne zwierzę znane z Ziemi, czyli pająka.

Jaskinia tylko częściowo była naturalną formacją, autor listu z jajca - bo teraz mieliśmy już pewność, że znaleźliśmy to miejsce - musiał ostro pracować swoimi urządzeniami nad jej pogłębianiem i poszerzaniem. Doszliśmy do drzwi wydrukowanych z czarnego metalu. Były częściowo uchylone, tak więc nie mieliśmy problemu z dostaniem do środka. Ukazał nam się zakurzony przedsionek, a stamtąd odnoga prowadząca do kwatery mieszkalnej. Na łóżku leżał szkielet ludzki, na podłodze leżała inna sterta kości, najpewniej psia. Szkielet trzymał w ręku mobilkę podobną do naszych, niestety była rozładowana i nie mogliśmy jej teraz uruchomić.

- Znaleźliśmy naszego wynalazcę. - Powiedziałem na głos oczywistą rzecz.

Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej wąskim korytarzem. Próbowałem korzystać z radia, ale albo byliśmy już poza zasięgiem, albo sygnał nie mógł przebić się przez skały, albo jedno i drugie. Na końcu korytarza widać było światło, więc tam się skierowaliśmy.

Dotarliśmy do szklanego panelu, odgradzającego nas od jasno oświetlonego, sporej wielkości pomieszczenia. Trochę nam zajęło zrozumienie tego, co właśnie widzimy.

Były tam lampy emitujące światło przypominające takie na bezchmurnym niebie. Widzieliśmy wentylatory. Widzieliśmy głośniki, skąd dobiegał co jakiś czas ludzki głos. Widzieliśmy emitery holograficzne, pokazujące sylwetki ludzkie wykonujące gesty i wydające polecenia. Miski z jedzeniem, miski z wodą - gdzieś tu musiała być farma białka i generator wody. I wśród domków, drabinek i pięknej, zielonej roślinności - kilkanaście psów różnych ras, biegających, śpiących, mających się całkiem dobrze.

- Utopia…
- Zobacz - Eve wskazała na małe roboty sprzątające, które właśnie wyjechały by ogarnąć to zamknięte środowisko. Na lotniskowcu oczywiście też mamy takie, ale dużo prostsze.
- A reszta, nie wiem, medycznych spraw?
- Też musiał o tym pomyśleć. To już funkcjonuje kilka lub kilkanaście lat. Obieg zamknięty. No, prawie, bo jakieś musiały się wydostać. Może wystraszył je... huk helikoptera...?



Po zrobieniu zdjęć mobilkami opuściliśmy jaskinię, skołowani.

- Nie raportuj tego. Skasuj zdjęcia.
- Dlaczego?
- Przyjadą i to zniszczą. Doktorka będzie chciała poznać i skopiować taki sztuczny habitat. Nie będzie się przejmowała mieszkańcami.

Eve nie cierpiała Doktorki, ale uznałem, że ma rację.

- No okej, ale jak wytłumaczymy to? - Wskazałem na tobołek na jej piersi.
- To jest 犬.
- Przepraszam, co?
- Ken. I nie wiem, jak. Powiemy, że znaleźliśmy tylko szkielety i jeszcze działającą farmę i generator, nic więcej. Skasuj zdjęcia utopii.

Jakoś w środku czułem, że zgadzam się z Eve. To było zbyt… idealne, by w ogóle to ruszać.

Udało się dotrzeć do punktu zbiórki na czas. Droga powrotna zajęła nam dłużej niż sądziliśmy, ale informowaliśmy na bieżąco resztę za pomocą radia, które już działało. Pilot odrzutowca krzywo patrzył na tobołek, ale Eve pokazała mu odczyty z urządzenia diagnostycznego pokazujące, że nie zawiera żadnych wirusów ani szkodliwych baterii. Pokręcił tylko głową i machnął ręką, każąc nam wejść do helikoptera.

Eve zasnęła z Kenem w rękach, a ja patrzyłem przez okno helikoptera na znikające szczyty górskie. Nie mogłem powstrzymać myśli: że istnieje coś innego poza okrętem, czarnym oceanem, wojną i stanem gotowości. Że są całe kontynenty czekające na odkrycie i zasiedlenie, gdzie możemy stworzyć coś… dobrego. Ale nie wtedy, gdy Sztuczna Inteligencja patrzy na nas z orbity i może w jednej chwili zmieść wszystko, co zbudujemy, o ile nie ukryjemy się głęboko pod ziemią. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy z takiej możliwości. No cóż, może kiedyś. Może z nią.
 

Spojrzałem na śpiących Eve i Kena.

***

Podróż i spotkanie z lotniskowcem przebiegło przez żadnych problemów. Raport został przyjęty, Gigi nie sklęła nas za bardzo, Doktorka z uwagą przeczytała raport, popatrzyła na naszą trójkę: mnie, Eve i Kena, dała nam z szafki specyfik mający przyspieszyć zrastanie się kości i wróciła do Modliszek. Czy coś podejrzewała? A może skreśliła całą wyprawę jako coś znaczącego niewiele więcej niż czasochłonny trening pilotów helikoptera? Nie miałem pojęcia.

Kena pokochali wszyscy, zresztą z wzajemnością. Ten mały bandyta zaaklimatyzował się zaskakująco szybko, wszędzie człapał za Eve jak cień, ale był przyjazny wobec wszystkich. To zapewne dzięki tresurze głosem ludzkim i hologramami, ale nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Chodził trochę dziwnie, ale dzięki lekarstwom stanął na nogi, czy też na łapy, niezwykle szybko. Nawet został oficjalnie zaakceptowany przez dowództwo jako “wsparcie psychiczne”, choć to był chyba pierwszy raz, gdy ktoś coś wspomniał o wspieraniu zdrowia psychicznego w oficjalnym komunikacie. Jak już wspominałem, dowództwo pozwalało nam na coraz więcej.

Jego legowisko wysłane było chustą, w której przyniosła go Eve. Chusta była już trochę brudna, ale nie miałem serca mu jej wziąć. Zresztą zwierzak lubił też i mnie - czasem, gdy kładłem się w śpiworze w audytorium, by złapać choć parę godzin snu, przychodził by położyć się obok mnie.

Bardzo to lubiłem, bo wtedy zazwyczaj nie śniły mi się zatapiające mnie czarne fale, a i proteza bolała nieco mniej. Od czasu incydentu na okręcie, gdy miałem spotkanie z Omenem, czułem, że coś w niej wręcz iskrzy, na tyle mocno, że nie mogłem już tego ignorować.  Ale wolałem nikomu nie mówić.

Zresztą manewry były coraz bliżej.

Brak komentarzy: