Ken próbował biegać za Eve podczas naszych codziennych treningów na płycie lotniskowca, ale szybko się zmęczył i potem siedział tylko obok instruktora, uważnie obserwując mijających go kadetów. I wszystko szło jak zawsze, jednak nieubłaganie zbliżaliśmy się do miejsca, w którym treningi na pokładzie i w ogóle wychodzenie na zewnątrz było surowo niewskazane - musieliśmy przepłynąć przez obszar burz.
Czarny ocean zazwyczaj był spokojny na prawie całej planecie, przynajmniej tak nam mówiono. Jednak w kilku miejscach pojawiały się silne burze z piorunami i gwałtownym wiatrem, siekające okręt twardymi kroplami wody, które potem ginęły w czarnej mazi. Burze nie były jakieś groźne dla okrętu… zazwyczaj… niemniej jednak były niebezpieczne dla człowieka i wtedy wszyscy mieli zakaz opuszczania przypisanych im miejsc. Nawet Ken dostał przydział w postaci chipa wszczepionego pod skórę - po tym zabiegu stał się kolejną istotą, która zdecydowanie nie pokochała Gigi.
Głęboko we wnętrzu lotniskowca nie było słychać szumu deszczu, ale jakoś wiedziałem, że wpływamy w obszar burzy. Siedziałem jak zwykle w audytorium, gdy nagle moją protezę przeszył prąd, aż mną szarpnęło.
- Co się stało?! - Spytała Eve, odruchowo sięgając po przyrząd diagnostyczny, który teraz stale miała przy sobie.
- To chyba… efekt burzy… - Wstałem z krzesła i zacząłem chodzić po pomieszczeniu, co niezbyt pomagało. Moja proteza wysyłała do mózgu szpile bólu. Zacząłem się chwiać.
Eve chwyciła mnie pod ramię, mimo drobnej budowy miała sporo siły. Zaczęła mnie prowadzić, a ja posłusznie z nią szedłem i dopiero po jakimś czasie zacząłem kontaktować, co się w ogóle dzieje.
- Dokąd idziemy?
- Do szpitala, to trzeba dokładniej zbadać… Nie reagujesz nawet na przeciwbólowe…
- Kiedy ty mi dałaś… Nieważne, nie możemy iść do szpitala…
- A to dlaczego?
- Błagam cię. Ja nie wiem, co się dzieje z protezą, ale może samo przejdzie, jak już wyjdziemy z tej burzy. A tak zaczną ją badać, rozbierać, pytać… Nie chcę tego. Po co to komu.
- Okej, ale nasze wyjście z audytorium pewnie zostało zarejestrowane… I co teraz…?
Eve zatrzymała się na chwilę, najwyraźniej mocno się zastanawiając. Ken, który podążał wesoło za nami, również przystanął. Po chwili skręciła w stronę hangaru helikoptera.
Po cichu weszliśmy, starałem się nie wydawać żadnego odgłosu, aby nie obudzić śpiącego na krześle Gustavusa. Jego potężna sylwetka była nieruchoma jak skała.
Eve zabrała mnie w najdalszy kąt hangaru, położyła w rogu, po chwili przyniosła skądś jakieś cienkie koce i owinęła mnie nimi. Ułożony w wygodnej pozycji przyłożyłem protezę do potężnego słupa z czarnego metalu, który wzmacniał ścianę hangaru, co nieco ulżyło, a wwiercające się w mózg świdry bólu zelżały i odpuściły, gdy się nie ruszałem. Zasnąłem i nic mi się nie śniło, na szczęście.
Otworzyłem oczy, musiało minąć sporo czasu. Eve i Ken spali tuż obok mnie, byli tuż obok przez cały ten czas. Ken przeciągnął się leniwie.
W hangarze paliły się już światła wskazujące na poranek. Proteza nie bolała w ogóle, wszystkie prądy, jakie wcześniej czułem, zniknęły. Ostrożnie wstałem i przeszedłem parę kroków. Gustavus dalej siedział tam, gdzie widzieliśmy w nocy jego sylwetkę, dokładnie w tej samej pozycji. W pierwszej chwili poczułem ulgę, bo to znaczyło, że dalej śpi i uda nam się wrócić do audytorium bez zwrócenia jego uwagi. Jednak coś mi tu zaczęło nie pasować, jego bezruch był… nienaturalny. Podszedłem bliżej, potrząsnąłem nim. Nieruchome ciało spadło z ciężkim klapnięciem na podłogę hangaru. Nie żył.
***
Noin odeskortowała nas do szpitala okrętowego, gdzie już czekała na nas Doktorka. Twarda poprosiła, by tylko nie mówić nic Modliszkom i wróciła na swoje stanowisko. Eve tuliła Kena.
- No i co wyście, do ciężkiej cholery, narobili - przywitała nas. - W ogóle to najpierw powiedzcie mi, po co poleźliście do hangaru.
- No bo my, tego… - Eve poczerwieniała i spuściła wzrok. - Wie pani…
- A… aha. No popatrz, mimo witaminek natura znajduje sposób… - Doktorka znowu zaczęła się odruchowo drapać po swoim metalowym czole.
Mi amory akurat nie były w głowie, natomiast czułem olbrzymią wdzięczność wobec Eve. I podziw dla jej zdolności aktorskich.
- I znowu muszę kroić trupy! - Gigi właśnie zameldowała się na posterunku.
- No, na poród na razie nie ma co liczyć, choć ci dwoje podjęli pewne wysiłki - Doktorka odwróciła się w stronę Gigi i wskazała nas kciukiem. - A tak przy okazji, wyniki sekcji naszego poprzedniego denata takie, jak przypuszczałam?
- No tak, czarna maź wniknęła w zwłoki Edwarda… tak się nazywał ten naukowiec z pływającego miasta… i pod wpływem jakichś prądów elektrycznych czy podobnych zaczął się poruszać, maź ma tendencje do zmiany kształtu pod wpływem pola elektromagnetycznego. Może przy ścianie było jakieś źródło zasilania, a kiedy się od niej oddalił, to padł jak, no, martwy.
- Na Soplu dokładniej to badają, pokażę wam, jak już tam w końcu dotrzemy. Ale do rzeczy: nasz biedny Gustavus…?
- Uduszenie. Widać otarcia na szyi. Zgon nastąpił około siedmiu godzin temu.
- Czyli… morderstwo? Ale kto miałby tyle siły… - Doktorka i Gigi równocześnie spojrzały na moją protezę.
- To nie ja! Przysięgam, ja wtedy nawet nie…
- Jeśli nie, to mamy bardzo ciekawy zbieg okoliczności w takim razie - podsumowała Doktorka.
W tym momencie do ambulatorium wparował Kapitan, chwycił mnie za kombinezon i zbliżył swoją twarz do mojej.
- Ty to zrobiłeś?!
- Nie. - Odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. Spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym puścił i wziął głęboki oddech.
- W takim razie kto? - Spojrzał na Doktorkę i Gigi.
- Jeszcze czekamy na wynik badań toksykologicznych, lekarz okrętowy powinien je mieć za około półtora godziny.
- Ten szarlatan… - No dobrze, poczekajmy, może tam jest ukryta odpowiedź. - Przygarbiony Kapitan już miał wychodzić, ale jeszcze na odchodne odwrócił się do Doktorki. - Ty i te twoje pomysły! Za parę dni zaczynają się manewry… Nie wiem jak, ale starajcie się utrzymać to w tajemnicy, na ile to możliwe. Rozumiemy się? - I wyszedł.
Czekaliśmy tak na raport we względnej ciszy. Ken chyba zasnął. Doktorka sprawdzała coś na swojej mobilce, dyskretnie nas pilnując.
W końcu z gabinetu obok wyszła Gigi, ściągając rękawiczki.
- No i gdzie ten konował? Raport miał być… - Spojrzała na zegar nad drzwiami - Pół godziny temu! Widział go ktoś?
- Sprawdźmy co tam u niego. - Doktorka zdecydowanie poderwała się z krzesła.
- Ale nie wolno nam tam wchodzić!
- Mnie wolno.
Drzwi laboratorium chemicznego były zamknięte na głucho, nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. Doktorka wykonała wobec mnie zapraszający gest.
Pomajstrowałem trochę przy zamku i zdołałem go dość szybko otworzyć, co było pewną ulgą, bo alternatywą było rozwiązanie siłowe. Ciężkie, czarne drzwi były akurat na zawiasach. Naszym oczom ukazał się spodziewany widok: mnóstwo naczyń laboratoryjnych w solidnych uchwytach, pełnych płynów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia; kuchenki, wirówki, zero zaskoczenia. Lekarza nigdzie nie było widać, na stole została tylko jego mobilka.
- Spieprzył! - Oznajmiła Gigi. - Kiedy on się wymknął…
- Żadnego raportu nie ma. Widzę próbki, ale wyników brak… - Zauważyła Doktorka.
- Musimy go znaleźć… - Cicho dodała Eve, ściągając na siebie uwagę Doktorki.
- Może od razu wytropić? Może ten twój kundel na coś się w końcu… przyda… - Sztylety w oczach Eve nawet dla kogoś takiego jak Doktorka były wystarczająco czytelną wiadomością, że nie tędy droga. - Mobilkuję do Kapitana.
Gigi i Doktorka zostawiły nas samych w laboratorium.
- Słuchaj, a może rzeczywiście Ken był, jak to się nazywa… tresowany do jakichś zadań? Wiesz, przez te hologramy?
- Ja go tresuję. Zobacz. - Postawiła Kena na podłodze. - おすわり!
Pies posłusznie usiadł.
- Bardzo ładnie, ale to nam w tej chwili nie pomaga. Czekaj, może w ten sposób… - Wziąłem z wieszaka jeden z kilku fartuchów. - Co szkodzi spróbować. Szukaj! Nie wiem… Trop!
Ken ostrożnie powąchał fartuch, kichnął od ostrego zapachu chemikaliów, pokręcił się w kółko i z nosem przy ziemi zaczął dreptać po pomieszczeniu. Popatrzyliśmy z Eve po sobie i ruszyliśmy za nim.
Ken szedł w stronę wyjścia awaryjnego ze szpitala, Doktorka właśnie skończyła rozmawiać przez mobilkę.
- Nie mówcie, że coś macie… - Wzruszyłem tylko ramionami w odpowiedzi. - Idę z wami. Gigi, czekaj tu na Kapitana. - Wydała polecenie Doktorka.
Ken szedł coraz szybciej, praktycznie zaczął biec i to całkiem szybko, jak na jego krótkie łapy. Dla nas nie było to problemem, ale Doktorka zaczęła zostawać trochę z tyłu. Skręciliśmy w ciasny, nieużywany korytarz - było takich trochę na tym składanym naprędce lotniskowcu. Byłem pewien, że są na okręcie jakieś tajemnicze miejsca, o których nikt lub prawie nikt nie wiedział, pewnie nawet i Monter. W każdym razie w zakurzonym korytarzu zobaczyliśmy ślady stóp.
- Mamy coś! - Krzyknąłem do Doktorki, która została już spory dystans za nami.
Teraz Ken biegł już w stronę znanych nam rejonów: magazynów racji żywnościowych. Widzieliśmy, jak usiadł i patrzył na nas wyczekująco.
- On… doprowadził nas do żarcia? O to mu chodziło…?
- Nie, czekaj! Tam coś leży! - Faktycznie, obok drabiny prowadzącej do włazu leżała jakaś szara szmata. Był to zakurzony fartuch laboratoryjny.
- Poczekaj tu na Doktorkę, ja wchodzę na górę.
Podniosłem zaskakująco lekki właz i wyszedłem na boczny balkon lotniskowca. Deszcz dalej zacinał, choć wypłynęliśmy już z obszaru burzy. Większą część balkonu zajmowało jedno z kilku dział przeciwlotniczych, które zdaniem Montera jest bardziej na pokaz, bo po pierwsze szybko poruszającego się celu i tak nie trafi, po drugie nikt za bardzo nie potrafił tego obsługiwać. Oparty plecami o działo siedział lekarz okrętowy.
To był chyba najstarszy człowiek na okręcie, długie siwe włosy otaczały jego łysiejącą czaszkę. Całkiem krzepki i wysoki, ustępował jednak muskulaturą chyba prawie wszystkim oprócz Doktorki. Obejmował rękami kolana i miał spuszczoną głowę, ale podniósł wzrok na mnie, słysząc moje kroki.
- A, to ty, nasza znajda… - Spojrzał na moją protezę. - Słyszałem o tobie, młody, zdolny… Może tobie akurat się poszczęści w życiu. Może…
- Ma pan raport…? - Zacząłem ostrożnie, mając na myśli wyniki badań, które mogą nam wyjaśnić przyczynę śmierci naszego kolegi.
- To moja wina, rozumiesz?! - Wykrzyczał. - Prosił mnie o większą dawkę, a ja się zgodziłem! Takie dobre dziecko, chciał być silny, chciał chronić wszystkich… - Zaczął łkać. - Nie sądziłem, że to go zabije… Skurcze mięśni… Musiał cierpieć...
Usłyszałem za plecami kroki Eve i jeszcze kogoś. Kapitan i Doktorka.
- Cofnij się, to jest rozkaz. - Głos Kapitana nie znosił sprzeciwu.
- Doktor mówi…
- Zapomnij o wszystkim, co ci powiedział.
- Nie masz już tego dosyć?! - Lekarz okrętowy zaczął krzyczeć. - Przecież to, co my tu robimy…!
- Zamknij się. Weź się w garść.
- Tak jak ty?! Chlejesz codziennie mój alkohol…
Kapitan podszedł zdecydowanym krokiem do lekarza okrętowego, chwycił za kombinezon i postawił do pionu. Coś mu zaczął cicho mówić, doktor słuchał tego ze spuszczoną głową i potakiwał. Popatrzyliśmy z Eve na Doktorkę, ta wzruszyła ramionami w geście “mnie nie pytaj”. Jedyne, co byłem w stanie usłyszeć, to “już niedługo”.
W końcu Kapitan, niższy o głowę od chwiejącego się doktora, zaczął go prowadzić w stronę drzwi, zapewniających dużo dogodniejszy dostęp do balkonu niż nasz właz. Widziałem, jak doktor trzęsącymi się dłońmi wyciąga z kieszeni jakieś pudełko i zażywa białą tabletkę.
***
Wróciliśmy do codziennej rutyny. Lekarza okrętowego dalej prawie nigdy nie widzieliśmy, ale podobno Gigi miała obowiązek zerkać co jakiś czas do laboratorium i upewniać się, czy dalej jest na stanowisku. Podobno był teraz całkiem wyluzowany, pewnie dzięki tym tabletkom.
Śmierć Gustavusa nastąpiła w wyniku niespodziewanej reakcji na zwiększoną dawkę któregoś komponentu witaminek, odpowiedzialnego za przyrost tkanki mięśniowej, w wyniku czego się udusił. Przed śmiercią chwycił się za gardło, pod paznokciami miał fragmenty własnego naskórka. Z rozkazu Kapitana mieliśmy o tym nie mówić nikomu i wyciszyć sprawę na tyle, na ile to możliwe: mówić, że Gustavus został przeniesiony do indywidualnego treningu czy coś takiego - kłamstwo było oczywiste, ale większości osób to po prostu nie obchodziło, a reszta uznała, że bezpieczniej będzie nie pytać.
Znowu minęło kilka dni, nawet nie wiem kiedy. Dostałem wiadomość od Eve w naszej aplikacji do komunikacji między kadetami, którą właśnie testowaliśmy, aby przyjść na ten sam balkon, na którym znaleźliśmy doktora - do wiadomości dołączone było zdjęcie, kolejna funkcja systemu.
Już nie padało, nawet chmury się nieco przerzedziły, co jest dość rzadkim widokiem. Bliższe ze słońc powoli wschodziło na czerwono. Eve czekała tam na mnie, pokazała palcem na horyzont. Przystanąłem obok niej i również wpatrywałem się w ten bądź co bądź rzadki i piękny widok. Zazwyczaj nie mieliśmy czasu tak po prostu przystanąć i popatrzeć.
- To, co wtedy mówiłeś… - Zaczęła cicho Eve.
- Wtedy?
- No w hangarze, gdy cię tam zaprowadziłam… Że jesteś mi wdzięczny, że jestem z tobą, że chcesz, byśmy byli razem i tak dalej… - Mówiła ze spuszczoną głową, miała rumieńce. - No wiesz, to było bardzo miłe i w ogóle… Bardzo mi się to podobało…
Problem w tym, że w ogóle nie przypominałem sobie, żebym mówił coś takiego. W ogóle z tamtej nocy pamiętam tylko kilka szczegółów, które równie dobrze mogły być zwykłym majaczeniem, bo ból w protezie był aż tak potężny. Na przykład za zwojami filamentu chyba była jakaś sylwetka, może Młotek lub Gamoń przyszli po kolejną porcję? W końcu siedzieli zamknięci na okrągło i coś drukowali. Albo mi się tylko wydawało.
Niemniej jednak… Jasne, jak najbardziej mogłem tak powiedzieć. Chyba tak czułem. Nie mogłem zaprotestować.
Nie powiedziałem nic, po prostu objąłem Eve zdrowym ramieniem.
Razem patrzyliśmy na horyzont, na którym już pojawiło się kilka czarnych punktów. To była reszta ocalałej floty, która przybywała na miejsce celem przeprowadzenia manewrów.
niedziela, października 26, 2025
10. Burza
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz