Obudziłem się cały zesztywniały, było mi zimno. Miałem na sobie tylko bokserki i podkoszulek, musiano mnie rozebrać z kombinezonu - w sumie nic dziwnego, bo właśnie w tej chwili byłem w areszcie. Nie byłem tylko pewien, na jakim okręcie - postanowiłem siedzieć cicho na wypadek, gdybym nadal był na “Noel”, gdzie na przejawy sympatii raczej nie mam co liczyć. Siedziałem tak godzinę albo dwie, próbując sobie przypomnieć, co się stało - była wielka rozróba w mesie, rzucili się na mnie po tym, jak przyładowałem wyrwanym stołem w parę niedoszłych morderców. Wiem, że szamotałem się, ale ich było dużo, dużo więcej i chyba mnie unieruchomili. Co było dalej, nie pamiętam.
W końcu przyszedł strażnik by sprawdzić, co u mnie - odetchnąłem z ulgą, bo miał na sobie mundur “Arki”. Więc w międzyczasie musieli mnie przenieść do domu…
Domu…?
Jakiś czas potem przyszedł do mnie Kapitan. Po raz kolejny zmierzył mnie wzrokiem.
- Dlaczego opuściłeś hangar i urządziłeś sobie spacer po “Noel”?
- Doktorka wezwała mnie na lądowisko. - Usłyszawszy to, Kapitan chwycił się za czoło.
- No dobra, a teraz powiedz mi… Zasłużyli sobie?
- Tak. Bardzo.
- No i prawidłowo. Aroganckie gnoje. To tak między nami. A teraz kwestie formalne: siedząc w areszcie na nic nam się nie przydasz, ale od tej pory ty i reszta zespołu dostajecie pod skórę chipy lokalizacyjne. - Kapitan zbliżył twarz do krat. - I jeśli zamierzasz poskarżyć się Inez, to szkoda czasu, bo decyzji nie zmienię.
- Nie będę się skarżyć.
- Zuch chłopak. - Kapitan odwrócił się i wyszedł, a mnie wypuszczono z celi.
Ubrałem się w swojej kajucie, Derpiego nie było. Udałem się do audytorium, gdzie Eve siedziała przy ekranie stacji roboczej. Odwróciła się do mnie uśmiechnięta, choć oczy miała podpuchnięte.
- Wypuścili cię w końcu!
Ken podbiegł do mnie, machał ogonem i podskakiwał, próbując polizać mnie po dłoni. Uklęknąłem i zacząłem go głaskać.
- Co się w ogóle stało?
- Poszedłeś do mesy “Noel” i mało ich tam nie pozabijałeś. Na szczęście Doktorka była w pobliżu, unieruchomili cię i ona dała ci jakiś zastrzyk. Potem odeskortowali nas na “Arkę”.
- Aha.
Eve patrzyła na mnie oczami błyszczącymi z podziwu. Nie rozumiałem w pełni dlaczego, ale bardzo mi się to podobało.
Nie przygotowało mnie to jednak na to, co się stało w naszej mesie - gdy poszliśmy na nasze śniadanie, powitały mnie oklaski, a kadeci stojący bliżej wstali i zaczęli klepać mnie po plecach. Byli silniejsi ode mnie, dlatego parę razy mało mnie nie przewrócili, ale powiedzmy sobie szczerze: to było wspaniałe uczucie. Dostałem dziś rano podwójną porcję, “na uzupełnienie kalorii”, jak mi powiedziano.
Nasz kolejny przystanek był w szpitalu, gdzie Gigi wstrzyknęła mi chip pod skórę karku. Reszta naszej grupy: Eve, Derpi, Monter, Gamoń, Młotek i sama Gigi podobno już byli po tym zabiegu. Nikt nie był specjalnie szczęśliwy, ale też nikt mi otwarcie nie wyraził swoich pretensji, co mi bardzo pasowało - i tak czułem się wystarczająco winny. Gigi się krzywiła, ale niecharakterystycznie dla niej nic nie skomentowała, nawet mnie nie sklęła.
Potem ja i Eve zostaliśmy wezwani przez mobilki do hangaru, gdzie urzędowali Monter i Derpi. Ten pierwszy wydał nam najnowszy model hełmów, ten drugi wręcz promieniał.
- A ty co taki zadowolony?
- No, udało mi się w końcu załatwić parę rzeczy, które już dawno miały być zrobione. - Poklepał się po kieszeni. Promieniał ulgą.
- A o co konkretnie chodzi?
- A, taki tam projekt w końcu udało mi się wydrukować. No, dawaj - wskazał na hełm.
- Będę wyglądał jak kretyn.
- A w hełmie jeszcze gorzej. No, zakładaj - Derpi podał mi egzemplarz czarnego, zakrywającego twarz hełmu z mocno wysuniętą, wręcz iglastą poziomą końcówką. Nie była jakaś specjalnie długa, ale dziwnie było go nosić. No cóż, kwestia przyzwyczajenia.
- Co to za cyrk znowu?
- To kamera - wyjaśnił Monter. - Nasza czwórka ma obserwować i nagrywać przebieg manewrów z helikoptera, do celów edukacyjnych podobno.
- To manewry się jeszcze nie skończyły?
- Coś tam popływali, polatali, niewiele więcej. Kadeci i Modliszki mają tylko siedzieć i patrzeć. Sprzeciwów jakoś nie było. - Podsumował Derpi i wzruszył ramionami.
- Dopiero teraz ma być jakaś większa akcja, stąd nagrywanie z helikoptera. - Wtrącił się Monter, niosąc hełm z kamerą dla Eve. - Dla nas też są.
- Instrukcje są następujące: dwójka z nas obserwuje manewry, druga para ma patrzeć cały czas w niebo i wypatrywać, czy coś tam nie leci z orbity.
- Ja wolałbym obserwować manewry - wymruczałem.
- Jak każdy chyba, bez losowania się nie obejdzie…
Ja miałem szczęście i razem z Derpim wylosowaliśmy manewry, Eve i Monter dostali niebo. Eve w sumie było to obojętne, natomiast Monter był mocno rozczarowany. Pocieszał się tym, że potem i tak obejrzy sobie nagrania.
Zresztą nie było więcej czasu na gadanie, ubrani w kombinezony i hełmy zostaliśmy wezwani do helikoptera, tego samego, którym lecieliśmy na kontynent. Czułem jakąś satysfakcję z tego, że przydał się i jest używany, a nie był tylko jakąś chwilową fanaberią, choć z drugiej strony przy takiej łatwości drukowania wszystkiego nie byłoby wielkim problem to, gdyby w ogóle nie był używany.
Niebo było jak zwykle zachmurzone, nasz i parę innych helikopterów krążyło wokół grupy uderzeniowej. Widziałem, że ich załogi mieli zwykłe kamery, a nie śmieszne hełmy jak my. Myśliwce już czekały na górnym pokładzie “Arki”, gotowe do startu, w niezbyt imponującej liczbie ośmiu. W hangarach było ich jeszcze kilkanaście, ale nie byłem pewien, czy w ogóle są w gotowości bojowej.
Za “Arką” płynęła “Noel”, a dwa niszczyciele i dwa krążowniki otaczały tę parę. Tak na mój gust przydałoby się jeszcze parę krążowników, których zbudowanie nie byłoby wielkim problemem, ale pewnie nie było już załogi do ich obsadzenia. Ale i tak byliśmy prawdopodobnie najpotężniejszą grupą uderzeniową na planecie… Również dlatego, że chyba jedyną.
Obserwowałem płynącą grupę, na pokładach krzątała się załoga. Myśliwce wystartowały. W oddali zobaczyliśmy skalistą wyspę, na której widać było prostokątną wieżę złożoną z metalowych kratownic. Wokół niej było widać jakieś inne budynki, małe lądowisko… Żaden z nich nie był wykonany z czarnego metalu, a z jasnoszarego. To były instalacje wroga, zbudowane przez Sztuczną Inteligencję. Chyba po raz pierwszy w życiu widzieliśmy przeciwnika. Zobaczyłem jeszcze chmurę podrywających się punktów, które musiały być dronami wroga.
Ja i Derpi obserwowaliśmy na zmianę lecące myśliwce oraz manewry naszej grupy uderzeniowej, natomiast Monter i Eve dalej mieli obserwować niebo. Ze skalistej wyspy zaczęły nadlatywać pociski i dopiero wtedy dotarło do mnie, że to już nie są ćwiczenia.
“Yukikaze” wystrzeliła pionowo pociski przechwytujące. Nie widziałem błysków eksplozji, bo musiałem koncentrować się na ruchach okrętów, ale po chwili usłyszałem eksplozje gdzieś nad nami. Zacząłem się bać.
Teraz Derpi wrócił do okrętów, a ja nagrywałem myśliwce. Błyskawicznie rozprawiły się z chmurą dronów, które nie zdążyły się nawet zbliżyć do floty, po chwili zobaczyłem eksplozję na wyspie niszczącą lądowisko, a myśliwce zawróciły z powrotem w stronę lotniskowca. Żaden nie został zestrzelony.
Śledziłem ich lot i zauważyłem, że nasza grupa uderzeniowa zwolniła, a “Asuka” zatrzymała się kompletnie. Wokół jej działa szynowego zapalały się i gasły łuki elektryczne i po chwili z potężnym wizgiem zaostrzony pocisk z czarnego metalu został wystrzelony w kierunku wyspy. Po chwili z wyspy wzbiła się chmura pyłu i dotarł do nas huk eksplozji. Niestety teraz była moja kolej na nagrywanie okrętów, więc nie widziałem czy i w ogóle coś zostało z wyspy, gdy rozwiał się pył.
To zobaczyłem dopiero za kilkanaście minut, gdy cała grupa zbliżyła się do celu ataku: na skalistej wyspie nie zostało nic, nie widać było nawet ruin budynków. Wszystkie okręty zatrzymały się, co było niebywałe - wprawdzie ustawiły się teraz w dość sporych odległościach od siebie, ale było to ekstremalnie niebezpieczne ze względu na ryzyko bombardowania z orbity. Tymczasem z “Noel” wypłynęło kilka bark desantowych, z góry doskonale widzieliśmy, że były prawie puste. Barki dopłynęły w pobliże skalistego wybrzeża, ale nikt z nich nie wysiadał. Zapanowała atmosfera wyczekiwania.
Z zamyślenia wyrwały mnie okrzyki zaskoczenia i strachu Eve i Montera, ale niemal w tym samym momencie barki odbiły od brzegu i zaczęły płynąć w kierunku “Noel”, a nasze okręty ruszyły z taką szybkością, jaka tylko była możliwa. Naszym helikopterem szarpnęło ostro, bo pilot też wykonał nagły skręt. Zaczęliśmy oddalać się od pozostałości skalistej wyspy, jakby zaraz miała wybuchnąć. Zmieniliśmy się z Derpim i skierowałem hełm na pozostałości wyspy i wtedy też to zobaczyłem: spomiędzy chmur wyłaniało się gigantyczne oko.
Nie należało do jakiegoś potwora, a raczej było częścią instalacji stworzonej przez Sztuczną Inteligencję gdzieś w kosmosie: gigantyczna soczewka, która musiała być częścią jeszcze większej, niewyobrażalnie groźnej konstrukcji. Oddalaliśmy się od niej coraz szybciej i wkrótce zaczęła się chować wśród chmur, nie podejmując żadnej akcji.
Jakby tego było mało, w pobliżu wyspy pojawił się znienacka zielony stwór: Skurwiel. To znaczy Pierwotny. Wisiał tak chwilę w powietrzu, po czym również i on zniknął, nie robiąc nic.
***
- Kadeci! - Kapitan zwrócił się do nas wszystkich, zgromadzonych w hangarach. - Widzieliście wszyscy, co szykuje dla nas wróg. To oko na niebie to nowa superbroń, budowana na orbicie. Nie jest jeszcze sprawna bojowo, bo inaczej by nas tu nie było. Nie byłoby też Sopla, ponieważ według naszych szacunków Oko jest w stanie zniszczyć nawet tę bazę. Jedno wiemy na pewno: prędzej niż później będzie ukończona i musimy ją zniszczyć. I przygotowanie pozycji do ataku i to właśnie będzie wasze zadanie.
Rozejrzałem się po twarzach kolegów. Wszyscy byli przejęci, nie tylko zaaferowany czymś ostatnio Derpi, ale nawet mający średni kontakt z otoczeniem Gamoń czy Młotek.
- Po uzupełnieniu zapasów na Soplu zacznie się najważniejsza operacja tej wojny. To wszystko.
Więc w końcu, po tylu miesiącach, zawitamy na Sopel. Byłem tak samo przestraszony, jak i podekscytowany tą perspektywą.
niedziela, listopada 30, 2025
13. Manewry, część 3: oko na niebie
niedziela, listopada 16, 2025
12. Manewry, część 2: otchłań
Czerń zalała moje oczy, czarna maź wlała mi się do uszu i ust, byłem przerażony. Zacząłem panikować, szamotać się, czułem, jak czarny ocean coraz bardziej na mnie napiera. I w jednym momencie wszystko zniknęło, a ja znalazłem się na czarnej powierzchni, w bańce powietrza. Proteza zaczęła mnie mrowić, a na powierzchni bańki, wewnątrz której byłem, pojawiły się niebieskie łuki elektryczne, dające błyski światła. Po chwili w sklepieniu otworzył się mały otwór, przez który do środka dostało się światło i powietrze. Byłem, przynajmniej chwilowo, bezpieczny.
Ze ściany bańki wyłonił się obły kształt, przypominający ludzką głowę. Spojrzałem na swoją protezę - błyski pojawiły się również na niej, przepływały od ramienia poprzez dłoń aż do podłogi bańki. Tymczasem kształt miał już szyję i korpus, zaczęły pojawiać się ręce. Jedna z nich była ludzka. Moja.
- Jestem Omen. Herold. - Odezwał się humanoid. Czy też, opisując to doświadczenie dokładniej, usłyszałem monotonny, pełen zakłóceń głos w mojej głowie.
- Ten sam, co wcześniej.
- Ten sam - pokazał mi swoją ludzką rękę, jakbym nie widział jej wcześniej.
- Teraz rozumiem cię dużo lepiej, niż wtedy.
- My… nauczyliśmy się. Byliśmy tam. - Wskazał na moją protezę. - Komunikujemy się… ale różnimy się. Bardzo.
- Dlaczego pojawiliście się wcześniej, na lotniskowcu?
- To był… błąd. Usłyszeliśmy wibracje… - Wskazał na moją protezę, którą wtedy przyładowałem w ścianę dzwonowatego audytorium w akcie wściekłości. - Pojawiliśmy się… jak wtedy, gdy twój… ojciec…
Spodziewałem się tego tematu. Tak bardzo nie chciałem wracać do tamtych chwil i unikałem ich, jak tylko mogłem, koncentrując się na tym, co jest tu i teraz, ale w obecnej chwili nie było od tego ucieczki.
- On… próbował komunikować się z nami.
- Tak, wiem.
- Uczyliśmy się od niego o ludziach… Jedzenie, rozwój, rozmnażanie się…
- To był bardzo zły przykład.
Omen, czyli humanoidalna sylwetka z czarnej mazi otoczona niebieskimi wyładowaniami elektrycznymi, mówiąca monotonnym, radiowym głosem, zamilkła i znieruchomiała.
- Wyjaśnij.
- A choćby to, że moja matka zwiała, zanim się urodziłem. Potem wróciła, ale wśród ludzi tak to nie działa… - Moje wyjaśnienia nie spotkały się z żadną reakcją. - A może ja o coś spytam: dlaczego zaatakowałeś naszą załogę?
- To był… Jak mówiłem… błąd. Próbowaliśmy używać podobnej częstotliwości, co sygnał… - wskazał na protezę. - To było… szkodliwe. Dla was.
- Ale teraz rozmawiamy normalnie?
- Jesteśmy również tam. - Ponownie wskazał na protezę. - Dostosowaliśmy częstotliwość na… bezpieczną. To jest nasz… odbiornik. - Oderwałem na chwilę dłoń od podłogi bańki i głos Omenu wtedy umilkł; znowu go słyszałem, gdy przyłożyłem dłoń do czarnej powierzchni. Więc tak to działało.
- Tylko ja mogę was słyszeć?
- Na razie tak.
- A burza? Wtedy, gdy proteza tak bardzo mnie bolała?
- To była… strefa wojny.
- Walczycie z kimś?
- Walczymy z… Wy nazywacie ich… Pierwotnymi.
Osobiście widziałem Pierwotnego, który czyścił ocean z czarnej mazi. Czyżby stanowił aż takie zagrożenie dla… tego czegoś, co reprezentował Omen?
- Czy możesz mi wyjaśnić tę wojnę?
- Przybyliśmy tutaj… w tym samym czasie, co wy. Żyjemy. Nasz… habitat… zostaje zniszczony. Rozprzestrzeniamy się. Pierwotni nas atakują.
- Zniszczony? Jak? Przez kogo?
- Przez metalowy pręt z nieba.
Mówiono, że czarna maź rozlała się po prawie całym oceanie planety krótko po ataku Sztucznej Inteligencji. Teraz już chyba wiedziałem dlaczego.
- Twój ojciec… - Podjął Omen.
- Najlepiej zapomnijcie o nim.
- Zapominanie jest dla nas… niemożliwe…
- Aha. Ale czy musimy o tym mówić?
- Nie. Nie musimy.
- Mam jeszcze jedno pytanie: czego w ogóle chcecie ode mnie?
- Uczyć się. Zrozumieć. Komunikować.
- Ze mną?
- Tak. - Wskazał nieforemną dłonią na protezę. - I później… jeśli się uda… z innymi.
- Jak się nazywacie?
- Miano… - Głos Omenu ucichł na chwilę. - Ekspedycja.
- Okej. I co teraz?
- Chcemy dalej… Obserwować, rozumieć… Nie będziemy przeszkadzać.
- Ale równocześnie prowadzicie wojnę?
- Tak.
- Gdzie walczycie? W jaki sposób?
Głos ucichł na dłuższą chwilę.
- No i?
- Nie znamy słów… by to przedstawić… Może… matematyka…
Głos zaczął przedstawiać wzory, formuły, diagramy. Nie tylko je słyszałem, ale też pojawiały się w mojej głowie. Prawdopodobnie pismo języka mamy Eve było prostsze do zrozumienia niż to.
- Nic z tego nie zrozumiałem.
- Może… później. Czas… inaczej…
Dyskusja wkroczyła na tematy, odnośnie których już nie byliśmy w stanie się porozumieć. Do tego potrzebny był zespół specjalistów od matematyki i fizyki, którym nie byłem.
- Czy mam powiedzieć o was innym…?
- Nie widzimy takiej potrzeby. Teraz… wojna…
- To tak jak u nas. Też mamy własną.
Omen znowu ucichł, wyraźnie oczekując wyjaśnień.
- Sztuczna Inteligencja bombarduje nas z orbity. Niszczy wszystko, co zbudujemy. Musimy ją pokonać, by w ogóle dalej istnieć.
- Teraz… rozumiemy lepiej. Musimy to… przeanalizować.
- Świetnie. czy mogę już iść? Możecie mnie odstawić na “Noel”? Ten wielki okręt, z którego mnie… z którego wypadłem? - Nie chciałem wpaść pod ostrzał kolejnej serii pytań.
- Tak. Będziemy z tobą… Obserwowali… Poznawali… Uczyli się.
Poczułem, że jestem w ruchu; bańka, w której byłem, zaczęła się przemieszczać i to całkiem szybko. Zostałem wypchnięty do góry i znalazłem się w doku “Noel”, gdzie zgromadzone były łodzie desantowe, tak jak opisał to Monter. Całe doświadczenie nie trwało dłużej niż parędziesiąt minut.
Ruszyłem do schodów i później do windy. Dzisiaj wydarzyło się tak wiele rzeczy, ale ja jeszcze nie miałem dosyć. Eve rozpaczała po tym, jak zabrali Riko, natomiast we mnie zaczęła buzować wściekłość na to wszystko.
Uważnie przyglądałem się ludziom wokół, personelowi i żołnierzom, ale wszystko było po staremu, czyli spojrzenia pełne wrogości. Nie tego jednak szukałem. Wróciłem do hangaru i otworzyłem drzwi kartą, którą dostałem na lądowisku helikopterów od Doktorki. Eve dalej spała, nie chciałem jej budzić. Ubrałem swój hełm i rękawice. W pełnym rynsztunku poszedłem do mesy “Noel”, gdzie zaczynało się śniadanie.
Stanąłem w wejściu. Nie musiałem nic mówić, bo uwaga wszystkich natychmiast skupiła się na mnie. Patrzyłem uważnie po twarzach zgromadzonych i chyba wypatrzyłem dwóch kandydatów. Zdjąłem hełm i ich przerażone miny tylko potwierdziły moje podejrzenia.
Wyrwałem jeden z przyśrubowanych stolików i rzuciłem się na nich, reszty nie pamiętam.
niedziela, listopada 09, 2025
11. Manewry, część 1: jaśmin
Staliśmy z Eve oparci o reling i patrzyliśmy na okręty naszej grupy uderzeniowej. Udawaliśmy, że dyskutujemy nad kolejną aplikacją mobilkową, ale tak naprawdę gapiliśmy się na potężny okręt desantowy, który mieliśmy po lewej burcie. Ken węszył wokoło, ale wolał nie zbliżać się do relingów - bardzo rozsądnie z jego strony.
Pływający dok miało około dwustu metrów długości, czyli około połowy długości “Arki”, miał dwa lądowiska dla helikopterów do szybkiego przenoszenia żołnierzy z jednego okrętu na drugi i w środku miał zapewne kilkanaście lub kilkadziesiąt pojazdów desantowych - zakładałem, że były to łodzie, choć amfibie też wchodziły w grę. Próbowaliśmy machać do załogi, ale bez reakcji. Nie widziałem za dokładnie, ale jeden chyba pokazał nam środkowy palec. Szybko zaprzestaliśmy naszych starań.
- Piękna, prawda? - Eve jakoś ostatnio przestała pojawiać się za moimi plecami, ale tym razem pojawił się znienacka Monter.
- Ona? - Spytała odruchowo Eve, nie zauważając mojego umęczonego spojrzenia proszącego, aby nie uruchamiać Montera.
- “Noel”, największy okręt floty zaraz po naszej “Arce”. Dwadzieścia dwie barki desantowe w środku, w każdej zmieści się do osiemdziesięciu żołnierzy. Okręt budowany od początku do tego celu, nie przerobiony z transportowca jak nasz lotniskowiec.
- Czy były… inne lotniskowce oprócz naszego? - Teraz sam byłem zainteresowany.
- Był jeden, ale Skur… to znaczy Pierwotny go pochlastał na kawałki. Ocalałe odrzutowce trafiły do nas.
- Ale moment, dlaczego “ona”? - Przypomniała się Eve.
- Wszystkie te okręty noszą żeńskie imiona, popatrz - wskazał na dwa niszczyciele płynące w pewnym oddaleniu za nami. - To “Fubuki” i “Yukikaze”...
- Niech zgadnę, zbudowane w Soplu?
- Skąd wiedziałaś?
- “Fubuki” to “burza śnieżna”, a “Yukikaze” to “zimowy wiatr”, tak więc pasuje.
- Nie wiedziałem tego… - Monter zamyślił się.
Patrzyliśmy przez chwilę na dwa identycznie wyglądające niszczyciele z czarnego metalu. Miały bardzo prosty, kanciasty, wręcz prymitywny kształt, ale wiedziałem, że mają w środku pionowe wyrzutnie przeciwlotniczych pocisków rakietowych przystosowanych do przechwytywania i niszczenia wrogich pocisków i pojazdów latających. Zapewniana przez nie ochrona przeciwrakietowa będzie niezbędna w razie ataku.
Każdy z niszczycieli miał też po lądowisku dla helikopterów - jak się nad tym zastanowić, nasz własny stawał się trochę zbędny, ale nie martwiłem się tym za specjalnie.
Równocześnie spojrzeliśmy w stronę dziobu: przed nami przecinały powierzchnię czarnego oceanu dwa krążowniki.
- A tam płyną “Asuka” i “Eris”.
- “Asuka” to też imię żeńskie? Dziwne jakieś…
- Ty, uważaj sobie! - Eve walnęła mnie pięścią w zdrowe ramię. - Tak miała na imię moja babcia!
Choć nie były tak długie jak “Noel”, każdy z krążowników i tak wyglądał imponująco. W przeciwieństwie do niszczycieli nie wyglądały identycznie: “Eris” miała, a jakże, lądowisko helikopterów, dwie takie maszyny lśniły w bladym słońcu. Pomiędzy dwoma potężnymi nadbudówkami umieszczony był wysoki maszt systemu radarowego, ale najważniejsze znajdowało się pod pokładem, bliżej dziobu: pionowe wyrzutnie pocisków stanowiły potężną siłę uderzeniową. Z kolei “Asuka” miała jakieś 150 metrów długości i nieco lżejszą budowę od “Eris”, ale podobno była równie groźna, jeśli nie bardziej: oprócz pionowych wyrzutni miała również działo szynowe, które używało pola elektromagnetycznego do rozpędzania i wystrzeliwania pocisków. Dużo łatwiejsze do wyprodukowania pociski nie wymagały trudno dostępnego płynnego paliwa i nie zawierały żadnych materiałów wybuchowych, polegając tylko na energii kinetycznej. Podobna zasada jak tungstenowe pręty, które swoją energię uzyskały dzięki grawitacji. Działo miało kilkanaście metrów i wyglądało groźnie, choć nigdy nie widziałem go w akcji i nie miałem pojęcia, jak spisywałoby się w praktyce.
- Długo testowali ten railgun - Monter najwyraźniej myślał teraz o tym samym, co ja. - Wyników nie znam, ale skoro tak się z nim obnoszą, to chyba jest coś na rzeczy.
Z małego lądowiska na “Asuce” poderwał się helikopter, patrzyliśmy jak zmierza w stronę “Arki” i ląduje na górnym pokładzie. Na mobilkach mojej i Eve pojawił się rozkaz stawienia się tam za pół godziny, w pełnym rynsztunku. Ruszyliśmy biegiem do do audytorium po nasz sprzęt z krótkim przystankiem w szpitalu, by zostawić Kena u Gigi.
***
Testowaliśmy wcześniej system wymiany wiadomości między kadetami, co dowództwo zdeptało niemal równie szybko, jak zaczęliśmy. Nie pomyśleliśmy, żeby przypisać konto do danej mobilki, dzięki czemu dość łatwo można było wysyłać wiadomości anonimowo - gdy jedna z Hien wrzuciła zdjęcie swoich… walorów, wzbudziło to zainteresowanie reszty kadetów tak duże, że dowództwo kazało cały system po prostu wyłączyć. Nie dociekano, która Hiena wrzuciła to zdjęcie, ale sądząc po rozmiarach nie była to, z całym szacunkiem, Eve. “Moja Eve”, jak myślałem o niej już od jakiegoś czasu.
Stawiliśmy się naszych czarnych kombinezonach, z długimi nożami i pałkami u pasa. Na głowach mieliśmy hełmy zakrywające również twarze - niedawno wydrukowany wynalazek, połączenie hełmów do komunikacji używanych podczas wyprawy helikopterowej i tych stosowanych przez Modliszki. Podobno projekt opracował Monter i Derpi na podstawie istniejących danych i pomysłów od Młotka i Gamonia. Zresztą ci dwaj dawno niewidziani koledzy też stali na górnym pokładzie, choć nie byli w pełnym rynsztunku tak jak my - właściwie to wyglądali nieco nieregulaminowo, w pomiętych koszulach, mocno niewyspani i nieogoleni - choć stosowanie kremu antyzarostowego było obowiązkową częścią porannej rutyny na “Arce”. Zaraz, czy Hieny też muszą… nieważne.
Z myślenia o bzdurach wyrwał mnie widok delegacji wjeżdżającej windą na pas startowy. Sądząc po insygniach, byli tam dwaj nieznani nam kapitanowie i ich kilku podwładnych, a obok naszego Kapitana szła Doktorka, Noin i jeszcze parę osób ze ścisłego dowództwa lotniskowca.
- Wy - Kapitan wskazał na mnie i Eve - lecicie na “Noel”, spotkacie się tam z delegacjami ze wszystkich innych okrętów. Macie na mnie poczekać. Bądźcie grzeczni i starajcie się zrobić dobre wrażenie - dodał ciszej. - Natomiast wy - wskazał na parę naszych nieświeżych i małomównych kolegów - pokażecie kapitanowi Renoirowi i kapitanowi Verso to, co prezentowaliście mnie.
To jakby tchnęło nową energię w naszych kolegów, oczy im się zaświeciły - nic nie mówiąc, żwawym krokiem dołączyli do delegacji i zjechali windą. My zgodnie z rozkazem wsiedliśmy do helikoptera, który zabrał nas na “Noel”.
***
Nie rozmawialiśmy ze sobą w trakcie lotu, choć hełmy umożliwiały nam swobodną komunikację. Byliśmy dość przejęci tym, dlaczego akurat nas wezwano i po co. Wysiedliśmy na lądowisku, pochylając się tak, jak nas uczono. Koordynator lądowiska wskazał nam, gdzie mamy się udać - stanęliśmy na baczność i karnie czekaliśmy na dalsze instrukcje. Po dłuższym czasie - nie wiem dokładnie, ile minęło, godzina czy dwie, ale jak każą nam czekać, to czekamy - koordynator wskazał nam, że możemy wejść do wnętrza okrętu.
W sali konferencyjnej, nieco podobnej do naszego audytorium, siedziało kilkunastu mężczyzn. O ile zza uchylonych drzwi słyszeliśmy głosy swobodnych rozmów, to wszyscy umilkli, gdy tylko weszliśmy. Przeszyły nas czujne spojrzenia, niektóre były chyba nawet wrogie. Mężczyźni byli ubrani w mundury o różnych odcieniach czerni i szarości, reprezentowali wszystkie pozostałe okręty naszej grupy bojowej. My byliśmy z “Arki” jako jedyni.
- Koniec imprezy, idziemy, panowie! - Zawołał jeden z nich, wszyscy zaczęli się podnosić z krzeseł i kierować do wyjścia. Omijali nas szerokim łukiem, starając się nas w ogóle nie dotykać. Atmosferę dało się kroić nożem.
- Idziecie czy nie?! - Zawołali za nami. Chcąc nie chcąc podążyliśmy za grupą, nie wiedząc za bardzo, o co chodzi.
Weszliśmy do wielkiej windy, która bez problemu wszystkich nas pomieściła, i zaczęliśmy powoli zjeżdżać. Reprezentanci innych okrętów wyglądali na sprawnych fizycznie, byli regulaminowo ubrani, pełen profesjonalizm - to nie byli kadeci tacy jak my. Problem polegał na tym, że najwyraźniej bardzo nas nie lubili - i teraz zaczęli nas otaczać.
- “Arka”? Chyba raczej “Zoo”.
- Banda mutantów.
- Pieprzone mięso armatnie.
- Cały lotniskowiec zmarnowany na to, by niańczyć bandę sierot - jeden z grupy wskazał na mnie oskarżycielsko palcem.
- My tu walczymy o przetrwanie, rozumiesz to? Nie możemy sobie pozwolić na takie bzdury, no ale dowództwo wie lepiej. Że jak ubierze takich niedojebanych kurdupli w hełmy i kombinezony to już mogą walczyć. - Wskazał palcem na Eve. - Słuchasz mnie, kolego?!
Eve zaczęła powoli cofać się za moje plecy.
- Gdzie się chowasz, gnoju! - Stojący za naszymi plecami żołnierz ciężko położył swoją rękę na ramieniu Eve. To był jego błąd. Wyuczonym na zajęciach ruchem wywinęła się, wzięła zamach ręką i z pełną siłą uderzyła go pięścią w krocze, co przy różnicy wzrostu było dla niej bardzo łatwe. Usłyszałem chrupnięcie, prawdopodobnie jego miednica poszła w proszek. Żołnierz odleciał w tył na półtora metra i klapnął na posadzkę windy, po czym zaczął wrzeszczeć z bólu.
- O ty…! - Kolejny próbował chwycić Eve, ale natychmiast chwyciłem jego ramię moją protezą. Chyba trochę przesadziłem, bo usłyszałem kolejne chrupnięcie, a napastnik zwiotczał i osunął się na kolana.
Dostałem uderzenie w brzuch, ale kombinezon i warstwa mięśni sprawiły, że prawie nie poczułem bólu. Uderzyłem na wprost moim hełmem, protezą chwyciłem kolejnego napastnika i zamiotłem nim teren przede mną, przewracając wszystkich, którzy tam stali. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Eve w międzyczasie podcięła nogi stojącymi za nami i jakoś nie byli skorzy, by wstawać. Oparliśmy się plecami o siebie, gotowi do dalszej walki, ale w tym momencie winda się zatrzymała i jej drzwi się rozsunęły.
Czekał tam na nas nasz Kapitan w towarzystwie dowódców wszystkich pozostałych okrętów, sądząc po mundurach.
- Widzę, że byliście grzeczni - rzucił ze złośliwym uśmiechem. Odwrócił się do pozostałych, którzy patrzyli na pobojowisko szeroko otwartymi oczami. - Ta dwójka należy do grupy najsłabszych fizycznie kadetów, zajmują się głównie sprawami technicznymi i w związku z tym mają ograniczone treningi.
- Ale… - Zaczął kapitan Verso.
- Dwójka moich najsłabszych kadetów rozjebała waszych najlepszych ludzi. - Wycedził chłodno Kapitan. - Jakie pytania szanowni panowie jeszcze mają?
Odpowiedziała mu cisza. Kapitan popatrzył po twarzach swoich kolegów.
- Ściągnijcie hełmy - rozkazał. Nacisnęliśmy przyciski zwalniające i wykonaliśmy rozkaz. Paru krzyknęło z zaskoczenia widząc dziewczęcą twarz Eve i jej sięgające karku włosy.
- I jak? To może teraz poślecie po personel medyczny, jak od początku mówiłem? A temu, co wyje, od razu dajcie zastrzyk zrostowy.
***
Szliśmy razem z Kapitanem korytarzami wewnątrz “Noel”, reszta dowódców została przy swoich podopiecznych. Przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu, ale w końcu nie wytrzymałem.
- Panie Kapitanie… dlaczego?
- Wy, kadeci, jesteście kluczową częścią naszej strategii. Mamy jeszcze wiele niewiadomych, ale najwięcej wątpliwości było wokół was. To wreszcie powinno przekonać wszystkich, tak dowództwo, jak i załogi.
- Przekonać…? Raczej nas po tym nie pokochają… - Wymruczała na wpół do siebie Eve.
- Oczywiście, że nie - podchwycił Kapitan. - Jesteście teraz znienawidzeni i dobrze radzę, uważajcie teraz na siebie. Ale nie jesteście po to, by was kochali, tylko żeby wygrać.
- I my… co dokładnie mamy robić…? - Zaryzykowałem pytanie, choć ciekawość w wojsku nie należy do dobrych pomysłów.
- Dowiesz się w swoim czasie. - Uciął natychmiast Kapitan. - No, jesteśmy.
Stanęliśmy przed wrotami małego hangaru (albo wielkiej sali), Kapitan wyciągnął kartę dostępu, wstukał jakiś kod i wrota się rozsunęły. Naszym oczom ukazały się sterty metalowych pudeł, stacje robocze podobne do tych, jakie mieliśmy na “Arce” w audytorium, szafy, stolik, krzesła, śpiwory pod ścianą. Centralne miejsce zajmowało jednak wielkie, przezroczyste pudło, wysokie na jakieś cztery metry i szerokie na osiem, może dziesięć. Wewnątrz znajdował się cylindryczny obiekt przypominający pocisk rakietowy, jednak o dużo bardziej niezgrabnym, mało aerodynamicznym kształcie. Wykonany był z dziwnego, biało-szarego metalu zamiast normalnego czarnego. Otaczało go kilka zielono-żółtych pasków, niestety moja znajomość nazewnictwa kolorów była dość ograniczona - potem od Eve dowiedziałem, że ten kolor nazywa się “jaśminowy”.
Kapitan podszedł do jednej z szaf.
- Tu macie coś, co bardzo lubicie - otworzył skrzydła. Na półkach były ustawione… szeregi jajec, czyli satelitów z informacjami od mieszkańców planety, które wysyłano w kosmos z zamiarem przesłania dalej na Ziemię. - Nie wiemy, czy są sprawne, nikt nie miał za bardzo czasu, by je badać.
- Czy my mamy to wszystko…
- Nie. Nie wiemy, czy te informacje zostały przesłane dalej, czy nie, i co tam się znajduje, ale po prostu nie mamy już czasu. Waszym zadaniem będzie rozgryzienie tej rakiety - wskazał na obiekt w akwarium.
- Czy to kolejna pozostałość po… kataklizmie? - Eve miała na myśli atak Sztucznej Inteligencji.
- Nie, to akurat przyleciało do nas z orbity około dwóch miesięcy temu. Dryfowało w pobliżu regularnej trasy patrolowej “Noel”, wysyłało sygnał pomocy, chyba zresztą robi to do teraz. Podejrzewamy, że coś jest nie tak. Chyba nie jest to broń ani urządzenie szpiegowskie, ale nie mamy pewności. Zachowajcie ostrożność i postarajcie się to zbadać. Macie na to sześć dni, potem dołączycie z powrotem do załogi “Arki”. W pudłach macie prowiant i witaminki, ze względów bezpieczeństwa… naszego i waszego… będziecie przez prawie cały czas zamknięci, choć Inez może chcieć was odwiedzić. - Kapitan uśmiechnął się lekko. - Pamiętajcie też o treningach.
Po incydencie z lekarzem okrętowym Kapitan prezentował się dużo bardziej profesjonalnie, ani razu nie widziałem go w jego “nieświeżym” stanie. Mimo okazyjnej wymiany kąśliwych uwag chyba zaczął dogadywać się też z Doktorką, swoją córką, no ale co ja tam wiem.
- Powodzenia, kadeci! - Rzucił i zamknął za nami rozsuwane wrota hangaru. Włączyliśmy ekrany stacji roboczych i zabraliśmy się do pracy.
Do gniazda w rakiecie podłączona była wiązka grubych przewodów, która była przeprowadzona przez izolowany okrągły otwór w przezroczystej ścianie pudła. Wybrałem opcję zainicjowania połączenia. Po chwili na ekranie pokazały się krzaczkowate symbole: 莉子.
- Eve, pomóż…!
- Teraz to “pomóż”... - Powiedziała nie bez satysfakcji. - To znak na “jaśmin”, a to na “dziecko”, ale całość to najpewniej imię żeńskie. Nie mam pewności, jakie jest ich czytanie, ale teraz chyba bez znaczenia.
Na szczęście po tym ekranie startowym reszta interfejsu była już w znanym mi języku i nie mieliśmy żadnego problemu ze zlokalizowaniem funkcji: “sekwencja otwarcia”.
- Dlaczego nikt wcześniej tego nie otworzył?
- Nie mam pojęcia. Odstraszył ich ekran startowy? Nikt nie chciał się tym zająć?
Uruchomiliśmy funkcję. Naszym oczom ukazała się ściana krzaczków, przedzielonych cyframi i literami.
- Aha.
Rozkodowywanie tego zajęło nam chyba sześć godzin, a gdyby nie nasze doświadczenie przy naprawie kodu jajca oraz talent Eve do języków i zauważania wzorców, to chyba by to było nie do ruszenia. Niemniej jednak w końcu udało się napisać dekoder, który poukładał ten bałagan w czytelną tabelę parametrów i komend. Nie wiem, kto opracował tak zawodny interfejs i czemu ładowano go do wszystkiego, co było na orbicie albo miało tam lecieć. Ekrany pokazywały aktualny czas, który spieszył się parę sekund w porównaniu do tego na naszych mobilkach, odczytywały temperaturę, która wskazywała cztery stopnie, oraz parę innych danych opisanych jako “puls”, “fale” i tak dalej.
- Jedziemy?
- Jedziemy.
Uruchomiliśmy sekwencję otwierania i na ekranie pojawiło się sześciogodzinne odliczanie. Wyglądało na to, że mieliśmy sporo czasu.
***
- Zastanawiam się nad tą akcją… - Zaczęła Eve. Oderwałem się od ekranu, który pokazywał stopniowy wzrost temperatury, pozostałe odczyty również się ożywiły.
- Jaką akcją?
- No tym, co oni planują! Nie myślałeś nad tym?
- Niezbyt - przyznałem szczerze.
- Te całe manewry, nasze treningi, to wszystko jest po coś, ale nikt nam nic nie mówi. Dlaczego?
- No, mamy walczyć…
- Ale z kim? Z czym? Wie ktoś, jak wyglądają siły wroga?
Nie miałem na to odpowiedzi. Eve patrzyła na mnie chwilę, po czym wróciła do przeglądania rejestrów obiektów w szafach, a ja do obserwacji odczytów.
***
Czekaliśmy w napięciu na koniec odliczania. Około trzeciej godziny aktywowały się czujniki rakiety i zaczęły pobierać informacje na temat otoczenia, a po bokach korpusu odsłoniły się klapki, za którymi były małe obiektywy. Na godzinę przed końcem odliczania otworzył się dziób rakiety i zaczęło wypływać mnóstwo niebieskiego, gęstego żelu - Eve natychmiast zaczęła go skanować zza przezroczystej tafli swoim urządzeniem diagnostycznym, ale szybko się uspokoiła, gdy odczyty wyeliminowały obecność substancji toksycznych czy broni biologicznej. Był to materiał niemal równie neutralny, co czarny filament. Niby byliśmy odgrodzeni, ale ostrożności nigdy za wiele. Uznaliśmy, że nie będziemy jeszcze tego raportować, tylko poczekamy na rezultat odliczania.
Po osiągnięciu zera klapa rakiety powoli podniosła się z sykiem i zaczęła podnosić. Wpatrywaliśmy się podekscytowani, usiłując coś dojrzeć wśród obłoków pary, która na szczęście zaczęła szybko się przerzedzać. Powoli zaczęła się wyłaniać… ludzka sylwetka, bardzo mała i drobna, około metr dwadzieścia wzrostu. Ubrana w ciasny, zielonkawy - przepraszam, jaśminowy kombinezon oraz hełm zasłaniający całą głowę. Nieco przypominał nasze usprawniające pracę mięśni kombinezony, ale wątłej istocie wewnątrz rakiety ciężko było podnieść się do pozycji siedzącej, musiała chwycić się krawędzi otworu i powoli podnieść. Skierowała na nas wizjery swojego hełmu. Dało się słyszeć jakiś przytłumiony głos, ale nic nie zrozumieliśmy - popatrzyliśmy tylko z Eve po sobie. To chyba dało pasażerowi rakiety wystarczającą wskazówkę - powolnym ruchem nacisnął przyciski hełmu w okolicach szyi, zwalniając zabezpieczenia - niemal identyczny sposób, w jaki działały nasze hełmy.
Naszym oczom ukazała się twarz dziewczynki - miała około dziewięć lub dziesięć lat, długie blond włosy częściowo schowane w kombinezonie oraz okulary - nie takie grube gogle jak Doktorka, ale cienkie szkła w lekkich oprawkach, co wyglądało niezwykle archaicznie - obecnie korygowaliśmy wzrok szybką operacją laserową, jeśli była taka potrzeba.
Dziecko odchrząknęło.
- えと。。。Je m'appelle 莉子... Wo bin ich… Powiedzcie mi… please…
- Nazywa się Riko - przetłumaczyła szybko Eve.
- To “nazywam się” akurat zrozumiałem, ten język akurat znam trochę. - Eve była zaskoczona, ale mieliśmy akurat ważniejsze sprawy na głowie.
- Je suis… 宇宙から。。。 tutaj… - Riko cedziła powoli, co chwilę przełączając się między językami, na ile byłem w stanie się rozeznać. Nawet Eve miała problemy ze zrozumieniem wszystkiego; położyła dłonie na przezroczystej tafli i zbliżyła twarz na tyle, na ile było to możliwe.
- Dawno nie mówiłam w tym języku, ale spróbujemy… - Zaczęła mówić w języku swojej mamy, co spotkało się z entuzjastyczną reakcją dziecka, które zaczęło gestykulować energicznie podczas mówienia, choć dalej co chwilę przeskakiwało z jednego języka na drugi. Zostawiłem je same, bo w niczym nie byłem w stanie pomóc, zamiast tego zainteresowałem się odczytami na ekranie. No i zacząłem się zastanawiać, jak pozbyć się niebieskiego szlamu z akwarium, jak zacząłem je w myślach nazywać.
***
- Dobra, co ci naopowiadała Riko? Musimy wszystko opisać w raporcie.
- Spróbuj otworzyć właz, musimy ją stąd wydostać.
- Ale raport…
- Chrzanić raport! Musimy ją ukryć.
- Ale dlaczego…
- Rodzice ją tutaj wysłali w sekrecie, tam groziło jej niebezpieczeństwo.
- “Tam”, czyli gdzie…?
- Na orbicie.
- Przecież tam nikogo już nie ma, Sztuczna Inteligencja pozbyła się każdego, kto tam pozostał… Tak nam… mówili… - Wpatrująca się w nas Riko była żywym dowodem na to, że to raczej nie była prawda.
- No i sam widzisz. W każdym razie: jej mózg nie działa tak, jak powinien, ma problemy z artykułowaniem znaczeń. Normalnie przy znajomości kilku języków twój mózg powinien automatycznie przełączać między językami, ale u niej to nie działa. A że zna kilka, bo uczy się ich błyskawicznie, stąd problemy z komunikacją. No i ma wadę wzroku, i przez to wszystko odstaje od normy. Rodzice zdecydowali się ją ewakuować, zanim zrobią jej krzywdę.
- Kto?
- Służby, źli ludzie. Tak jej powiedzieli rodzice.
- Gdzie oni są teraz?
- Zostali na orbicie. Martwi się o nich, ale cieszy się, że ją znaleźliśmy. Słuchaj, wiesz, co z nią zrobią, jak ją znajdą?!
- Spokojnie, nie krzycz. - Emocje Eve udzieliły się również mnie: powinniśmy tak ważne odkrycie natychmiast zgłosić, z drugiej strony sercem byłem po stronie Eve i Riko.
- Najpierw spróbujmy ją stąd wydostać.
Na wszelki wypadek Riko ubrała swój hełm, który również filtrował powietrze - wewnątrz akwarium było dla niej bezpieczne, ale poza nim niekoniecznie musiało takie być. Ustawiliśmy kilka skrzynek, z których Eve sięgnęła do mechanizmu zamykającego właz i odblokowała go. Zwinnie przeskoczyła nad ścianą i pewnie wylądowała na rakiecie. Chwyciła Riko i bez większego problemu podniosła ją do góry, gdzie ja ją przejąłem i postawiłem na podłodze. Trochę się chwiała, ale poza tym wszystko było w porządku. Odczyty filtrów jej hełmu nie wykazały niczego niepokojącego, dlatego go ściągnęła, uważając, by nie spadły jej okulary.
Eve wylądowała miękko obok niej i znowu zaczęły rozmawiać - Eve w języku swojej mamy, a Riko cedziła powoli słowa w kilku różnych. Aby ją zachęcić, Eve przykucnęła przy niej i chwyciła za dłonie, natomiast ja próbowałem wymyślić cokolwiek, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Po prostu kręciłem się kilkanaście minut wokół naszych stacji roboczych co chwila zerkając na odczyty, wszystko bez większego efektu.
Całej naszej trójce przeszkodził szczęk aktywowanego mechanizmu drzwi hangaru.
W tym momencie zacząłem, dla odmiany, myśleć błyskawicznie.
- Schowaj ją do rakiety!
Eve wskoczyła na skrzynki i przez otwarty właz do środka akwarium. Nieco straciła równowagę i o mało co nie wpadła do zastygającego na dnie szlamu, ale szybko się opanowała. Ja chwyciłem Riko w pasie i po prostu podrzuciłem do góry, żeby Eve mogła ją chwycić i umieścić z powrotem w rakiecie. Zatrzasnęła wieko, zwinnie wyskoczyła, zamknęła właz i wylądowała. Całość zajęła niewiele krócej niż trwał proces otwierania szczelnych drzwi hangaru.
Po chwili naszym oczom ukazała się Doktorka, trzymająca rękę na piersi.
- No witam, sierotki wy moje - rzekła, zbliżając się do nas. - Co wy tacy nabuzowani… - Zwróciła uwagę na nasze rumieńce i rozbiegane oczy. - Ja już wiem wszystko. - Popatrzyliśmy spanikowani po sobie. - Znowu próbowaliście się pieprzyć.
- My nie…! - Zaczęła Eve.
- Nic nie mów, nie trzeba. - Doktorka powstrzymała ją gestem lewej dłoni, bo prawą dalej trzymała przyciśniętą do ciała. Trzymany tam tobołek właśnie zaczął się szamotać. - Dopóki wypełniacie swoje obowiązki i bierzecie regularnie witaminki, nie powinno być jakiegoś problemu, zresztą na Soplu spróbujemy to zbadać… A, tak przy okazji, macie gościa - zza fartucha wyjęła Kena, który się szamotał i machał ogonem. Eve wzięła go ostrożnie i przytuliła.
- Ja… dziękuję pani…
- Kulił się kącie albo wył, Gigi nie mogła się skupić, lepiej było go tu przemycić. Zaraz, a co to jest?!
Zmroziło nas, bo Doktorka spoglądała w stronę akwarium, a konkretniej wysychającej już niebieskiej substancji.
- -Skąd to się tu wzięło?
- No, wylało się z rakiety, gdy uruchomiliśmy jeden z procesów…
- Czemu tego nie zgłosiliście?
- Uznaliśmy, że jeszcze nie trzeba, to nie jest jakaś groźna substancja… - Eve pokazała Doktorce odczyty z urządzenia diagnostycznego.
- Wszystko dobrze, ale to mi wygląda na płyn hibernacyjny. Tam w środku może być, nie wiem, coś żywego!
- Ojej, naprawdę?!
- Uruchomiliście sekwencje otwierania, zgadza się? Ile jeszcze czasu?
- No, jakieś dwie godziny…
- Ja mobilkuję po Gigi, pewnie teraz kombinuje z witaminkami, gdy mnie nie ma, i myśli, że nie zauważyłam… Czekajcie tu na mnie, ja idę na lądowisko, powinniśmy zdążyć przed otwarciem rakiety.
- Mamy przechlapane - podsumowałem, gdy drzwi hangaru się zasunęły za wychodzącą Doktorką. Eve nic nie powiedziała, tylko wskoczyła do włazu i zaczęła wyciągać Riko. Ken tylko siedział i patrzył za nią.
- Pomóż mi! - Podała mi Riko.
- I co chcesz teraz zrobić?
- Uciekamy stąd.
- Co? Jak?
- Porwiemy helikopter. Przebijemy się na lądowisko i polecimy na kontynent, wiesz, w góry…
- Jeśli nas nie aresztują po drodze, a mało kto nas tu lubi, to daleko nie zalecimy, bo nas po prostu zestrzelą. Nikt nie będzie się o nic pytał.
- Mmmhhh… No wiem, ale nie masz tego wszystkiego dosyć?! Nikt nam nic nie mówi, ile to jeszcze będzie trwało? Całe życie tłuką nam do głowy, że jest wojna, ale widziałeś kiedyś jakiegoś wroga?
- No, był Skur… to znaczy Pierwotny…
- To nie jest nasz wróg. Ale nieważne, mamy oddać Riko…? - Zobaczyłem łzy w oczach Eve. - Tymczasem dziewczynka przyglądała się naszej dyskusji, coraz bardziej wystraszona. Ken powoli podchodził do niej, zdziwiony; skoczył szybko i polizał Riko po dłoni, co wyraźnie ją rozbawiło i rozładowało trochę napięcie. Eve oklapła.
- Posłuchaj - zacząłem. - Też mi się to nie podoba, ale nie widzę wyboru. Nie mamy jej gdzie ukryć, a już na pewno nie przez dłuższy okres czasu. Gdy ją znajdą, a znajdą na pewno, to pewnie się nią zaopiekują, natomiast z nami będzie wtedy bardzo kiepsko.
- Myślisz w tej chwili o sobie?! - Warknęła Eve.
- Myślę… o nas. Posłuchaj… - Objaśniłem krótko jedyny drogę, jaką mogliśmy w tej chwili obrać. Eve znowu miała łzy w oczach, ale pokiwała milcząco głową.
Znowu kucnęła przy Riko i zaczęła jej wszystko tłumaczyć. Zaczęła coraz mocniej ściskać jej dłonie i ledwo powstrzymywała się od płaczu, dziewczynce też zaczęły cieknąć łzy po policzkach, ale trzymała się dzielnie. Założyła hełm i po raz kolejny wsadziliśmy ją do rakiety, szczelnie zatrzaskując włazy.
Po jakimś czasie przybyła cała delegacja: Doktorka i dźwigająca jej toboły Gigi, kilku kapitanów, paru żołnierzy pod bronią. Odegraliśmy umówioną scenkę z otwieraniem Rakiety, na widok kombinezonu i hełmu Riko Kapitan mało się nie przewrócił z zaskoczenia. Po szybkich testach urządzeniem diagnostycznym Doktorka zezwoliła na otworzenie włazu. Próbowała rozmawiać, ale na prośbę Eve Riko nic nie mówiła, tylko wykonywała proste gesty. Prawdopodobnie szybko rozwinie się to w język migowy, co rozwiąże jej problem z podstawową komunikacją werbalną.
Doktorka wzięła dziewczynkę za rękę, Kapitan polecił nam dokładnie zbadać rakietę, wszyscy wyszli i drzwi hangaru zasunęły się za nimi. Twarz Eve wykrzywił grymas płaczu i oparła się o mnie, zawodząc głośno.
Po jakimś czasie się uspokoiła i zasnęła w śpiworze, wyczerpana. Ja dla odmiany nie mogłem zasnąć, cały czas analizując niedawne wydarzenia. Coś mi nie pasowało, cały czas miałem wrażenie, że coś przegapiliśmy, ale nie mogłem zidentyfikować co konkretnie. Z zamyślenia wyrwała mnie wiadomość na mobilce: Doktorka wzywała mnie na lądowisko. Samego. Drogę znałem, starałem się nie wchodzić w drogę nikomu, choć niestety udało się zebrać parę wrogich spojrzeń. Zegar wskazywał nocne godziny, na pokładzie “Noel” panowała przyjemna szarówka. Doktorka siedziała na skrzynce przy helikopterze i paliła kolejnego skręta.
- Siadaj, kotuś - wskazała miejsce obok siebie. Zbliżyła głowę do mojej i mówiła przyciszonym głosem. - Abyśmy mieli pełną jasność: wiem, że podczas wyprawy helikopterem widzieliście z koleżanką więcej, niż mówicie. Usunęliście część zdjęć z mobilek, ale zostały puste sloty. - Zmroziło mnie. - Nie pytałam, dałam wam spokój, mamy ważniejsze problemy. Wiem też, że coś się dzieje z twoją protezą, którą dawno zresztą powinnam rozłożyć i sprawdzić, bo drugiej takiej nie widziałam, ale ze względu na twoje… pochodzenie też się nie mieszam.
- Co pani wie o moim pochodzeniu?
- To, czym zajmował się twój ojciec i gdzie cię znaleźli. Już samo to mi wystarczy, by nie poruszać tego tematu, zresztą mało się na nim znam. Na Soplu jest Milioner, który ci powie dużo więcej, zresztą pewnie będzie chciał się z tobą spotkać. Może nawet twarzą w twarz.
- Milioner? To jest kapitan… nie, prezydent Sopla?
- Raczej “właściciel”. Ale lepiej nie wspominaj o nim przy Kapitanie. On i wojsko niezbyt się lubią, delikatnie mówiąc.
- Zapamiętam.
- Zapamiętaj również to: udawałam, że daję się nabierać na wasze przedstawienie z dzieckiem z rakiety, ale naprawdę powinniście to zgłosić od razu. Dla dobra wszystkich.
- Skąd pani wiedziała?
- Przecież zostawiła hełm, gdy ją ukryliście na czas mojej wizyty. Każdy poznałby, że to nie jest nasze standardowe wyposażenie. Macie szczęście, że to byłam wtedy ja, a nie ktoś inny, mniej… życzliwy.
- Dlaczego to pani robi?
- Słuchaj, nie jestem zbyt dobra jeśli chodzi o subtelności, ale… wydaje mi się, że warto. Że macie potencjał, by coś zmienić na lepsze, by zbudować przyszłość. Jesteście młodzi, macie talent i jeśli nadchodzące wydarzenia pójdą po naszej myśli, to tacy jak wy będą bardzo potrzebni.
- Szykuje się coś poważnego, prawda?
- Mam nadzieję, że tylko tak pytasz i nie muszę ci nic potwierdzać - wskazała dookoła, mając na myśli zgrupowanie grupy uderzeniowej, helikoptery, uzbrojenie. - Jesteśmy zdecydowanie bliżej, niż dalej.
- Nie da się ukryć.
- Nie wiem na pewno, ale jeśli mam zgadywać, to pewnie choć do części kłamstw namówiła cię Eve. Synergia waszych umiejętności daje fantastyczne rezultaty, jest między wami więź, rozdzielanie was teraz nic dobrego nie przyniesie. Ale uważaj. Do tej pory mieliśmy szczęście i byłam w stanie jakoś was chronić przed machiną wojskową, ale nie zawsze tak będzie. Spraw, żeby Eve też to zrozumiała. Okej? - Klepnęła mnie wątłą dłonią w plecy. - Ała! Mięśnie jak postronki…
Wstała i odeszła. Ja siedziałem jeszcze chwilę, mając mętlik w głowie. Podszedłem nieco chwiejnym krokiem do relingu, to było za dużo dla mnie jak na jeden dzień. Gapiłem się tępo na fale czarnego oceanu. Znienacka wszystko obróciło się do góry nogami - ktoś zaszedł mnie od tyłu i wyrzucił przez reling! Zdążyłem jeszcze zauważyć dwie pary nóg w mundurach załogi “Noel”, a potem spadłem prosto do czarnego oceanu. Otoczyła mnie ciemność.


