Obudziłem się cały zesztywniały, było mi zimno. Miałem na sobie tylko bokserki i podkoszulek, musiano mnie rozebrać z kombinezonu - w sumie nic dziwnego, bo właśnie w tej chwili byłem w areszcie. Nie byłem tylko pewien, na jakim okręcie - postanowiłem siedzieć cicho na wypadek, gdybym nadal był na “Noel”, gdzie na przejawy sympatii raczej nie mam co liczyć. Siedziałem tak godzinę albo dwie, próbując sobie przypomnieć, co się stało - była wielka rozróba w mesie, rzucili się na mnie po tym, jak przyładowałem wyrwanym stołem w parę niedoszłych morderców. Wiem, że szamotałem się, ale ich było dużo, dużo więcej i chyba mnie unieruchomili. Co było dalej, nie pamiętam.
W końcu przyszedł strażnik by sprawdzić, co u mnie - odetchnąłem z ulgą, bo miał na sobie mundur “Arki”. Więc w międzyczasie musieli mnie przenieść do domu…
Domu…?
Jakiś czas potem przyszedł do mnie Kapitan. Po raz kolejny zmierzył mnie wzrokiem.
- Dlaczego opuściłeś hangar i urządziłeś sobie spacer po “Noel”?
- Doktorka wezwała mnie na lądowisko. - Usłyszawszy to, Kapitan chwycił się za czoło.
- No dobra, a teraz powiedz mi… Zasłużyli sobie?
- Tak. Bardzo.
- No i prawidłowo. Aroganckie gnoje. To tak między nami. A teraz kwestie formalne: siedząc w areszcie na nic nam się nie przydasz, ale od tej pory ty i reszta zespołu dostajecie pod skórę chipy lokalizacyjne. - Kapitan zbliżył twarz do krat. - I jeśli zamierzasz poskarżyć się Inez, to szkoda czasu, bo decyzji nie zmienię.
- Nie będę się skarżyć.
- Zuch chłopak. - Kapitan odwrócił się i wyszedł, a mnie wypuszczono z celi.
Ubrałem się w swojej kajucie, Derpiego nie było. Udałem się do audytorium, gdzie Eve siedziała przy ekranie stacji roboczej. Odwróciła się do mnie uśmiechnięta, choć oczy miała podpuchnięte.
- Wypuścili cię w końcu!
Ken podbiegł do mnie, machał ogonem i podskakiwał, próbując polizać mnie po dłoni. Uklęknąłem i zacząłem go głaskać.
- Co się w ogóle stało?
- Poszedłeś do mesy “Noel” i mało ich tam nie pozabijałeś. Na szczęście Doktorka była w pobliżu, unieruchomili cię i ona dała ci jakiś zastrzyk. Potem odeskortowali nas na “Arkę”.
- Aha.
Eve patrzyła na mnie oczami błyszczącymi z podziwu. Nie rozumiałem w pełni dlaczego, ale bardzo mi się to podobało.
Nie przygotowało mnie to jednak na to, co się stało w naszej mesie - gdy poszliśmy na nasze śniadanie, powitały mnie oklaski, a kadeci stojący bliżej wstali i zaczęli klepać mnie po plecach. Byli silniejsi ode mnie, dlatego parę razy mało mnie nie przewrócili, ale powiedzmy sobie szczerze: to było wspaniałe uczucie. Dostałem dziś rano podwójną porcję, “na uzupełnienie kalorii”, jak mi powiedziano.
Nasz kolejny przystanek był w szpitalu, gdzie Gigi wstrzyknęła mi chip pod skórę karku. Reszta naszej grupy: Eve, Derpi, Monter, Gamoń, Młotek i sama Gigi podobno już byli po tym zabiegu. Nikt nie był specjalnie szczęśliwy, ale też nikt mi otwarcie nie wyraził swoich pretensji, co mi bardzo pasowało - i tak czułem się wystarczająco winny. Gigi się krzywiła, ale niecharakterystycznie dla niej nic nie skomentowała, nawet mnie nie sklęła.
Potem ja i Eve zostaliśmy wezwani przez mobilki do hangaru, gdzie urzędowali Monter i Derpi. Ten pierwszy wydał nam najnowszy model hełmów, ten drugi wręcz promieniał.
- A ty co taki zadowolony?
- No, udało mi się w końcu załatwić parę rzeczy, które już dawno miały być zrobione. - Poklepał się po kieszeni. Promieniał ulgą.
- A o co konkretnie chodzi?
- A, taki tam projekt w końcu udało mi się wydrukować. No, dawaj - wskazał na hełm.
- Będę wyglądał jak kretyn.
- A w hełmie jeszcze gorzej. No, zakładaj - Derpi podał mi egzemplarz czarnego, zakrywającego twarz hełmu z mocno wysuniętą, wręcz iglastą poziomą końcówką. Nie była jakaś specjalnie długa, ale dziwnie było go nosić. No cóż, kwestia przyzwyczajenia.
- Co to za cyrk znowu?
- To kamera - wyjaśnił Monter. - Nasza czwórka ma obserwować i nagrywać przebieg manewrów z helikoptera, do celów edukacyjnych podobno.
- To manewry się jeszcze nie skończyły?
- Coś tam popływali, polatali, niewiele więcej. Kadeci i Modliszki mają tylko siedzieć i patrzeć. Sprzeciwów jakoś nie było. - Podsumował Derpi i wzruszył ramionami.
- Dopiero teraz ma być jakaś większa akcja, stąd nagrywanie z helikoptera. - Wtrącił się Monter, niosąc hełm z kamerą dla Eve. - Dla nas też są.
- Instrukcje są następujące: dwójka z nas obserwuje manewry, druga para ma patrzeć cały czas w niebo i wypatrywać, czy coś tam nie leci z orbity.
- Ja wolałbym obserwować manewry - wymruczałem.
- Jak każdy chyba, bez losowania się nie obejdzie…
Ja miałem szczęście i razem z Derpim wylosowaliśmy manewry, Eve i Monter dostali niebo. Eve w sumie było to obojętne, natomiast Monter był mocno rozczarowany. Pocieszał się tym, że potem i tak obejrzy sobie nagrania.
Zresztą nie było więcej czasu na gadanie, ubrani w kombinezony i hełmy zostaliśmy wezwani do helikoptera, tego samego, którym lecieliśmy na kontynent. Czułem jakąś satysfakcję z tego, że przydał się i jest używany, a nie był tylko jakąś chwilową fanaberią, choć z drugiej strony przy takiej łatwości drukowania wszystkiego nie byłoby wielkim problem to, gdyby w ogóle nie był używany.
Niebo było jak zwykle zachmurzone, nasz i parę innych helikopterów krążyło wokół grupy uderzeniowej. Widziałem, że ich załogi mieli zwykłe kamery, a nie śmieszne hełmy jak my. Myśliwce już czekały na górnym pokładzie “Arki”, gotowe do startu, w niezbyt imponującej liczbie ośmiu. W hangarach było ich jeszcze kilkanaście, ale nie byłem pewien, czy w ogóle są w gotowości bojowej.
Za “Arką” płynęła “Noel”, a dwa niszczyciele i dwa krążowniki otaczały tę parę. Tak na mój gust przydałoby się jeszcze parę krążowników, których zbudowanie nie byłoby wielkim problemem, ale pewnie nie było już załogi do ich obsadzenia. Ale i tak byliśmy prawdopodobnie najpotężniejszą grupą uderzeniową na planecie… Również dlatego, że chyba jedyną.
Obserwowałem płynącą grupę, na pokładach krzątała się załoga. Myśliwce wystartowały. W oddali zobaczyliśmy skalistą wyspę, na której widać było prostokątną wieżę złożoną z metalowych kratownic. Wokół niej było widać jakieś inne budynki, małe lądowisko… Żaden z nich nie był wykonany z czarnego metalu, a z jasnoszarego. To były instalacje wroga, zbudowane przez Sztuczną Inteligencję. Chyba po raz pierwszy w życiu widzieliśmy przeciwnika. Zobaczyłem jeszcze chmurę podrywających się punktów, które musiały być dronami wroga.
Ja i Derpi obserwowaliśmy na zmianę lecące myśliwce oraz manewry naszej grupy uderzeniowej, natomiast Monter i Eve dalej mieli obserwować niebo. Ze skalistej wyspy zaczęły nadlatywać pociski i dopiero wtedy dotarło do mnie, że to już nie są ćwiczenia.
“Yukikaze” wystrzeliła pionowo pociski przechwytujące. Nie widziałem błysków eksplozji, bo musiałem koncentrować się na ruchach okrętów, ale po chwili usłyszałem eksplozje gdzieś nad nami. Zacząłem się bać.
Teraz Derpi wrócił do okrętów, a ja nagrywałem myśliwce. Błyskawicznie rozprawiły się z chmurą dronów, które nie zdążyły się nawet zbliżyć do floty, po chwili zobaczyłem eksplozję na wyspie niszczącą lądowisko, a myśliwce zawróciły z powrotem w stronę lotniskowca. Żaden nie został zestrzelony.
Śledziłem ich lot i zauważyłem, że nasza grupa uderzeniowa zwolniła, a “Asuka” zatrzymała się kompletnie. Wokół jej działa szynowego zapalały się i gasły łuki elektryczne i po chwili z potężnym wizgiem zaostrzony pocisk z czarnego metalu został wystrzelony w kierunku wyspy. Po chwili z wyspy wzbiła się chmura pyłu i dotarł do nas huk eksplozji. Niestety teraz była moja kolej na nagrywanie okrętów, więc nie widziałem czy i w ogóle coś zostało z wyspy, gdy rozwiał się pył.
To zobaczyłem dopiero za kilkanaście minut, gdy cała grupa zbliżyła się do celu ataku: na skalistej wyspie nie zostało nic, nie widać było nawet ruin budynków. Wszystkie okręty zatrzymały się, co było niebywałe - wprawdzie ustawiły się teraz w dość sporych odległościach od siebie, ale było to ekstremalnie niebezpieczne ze względu na ryzyko bombardowania z orbity. Tymczasem z “Noel” wypłynęło kilka bark desantowych, z góry doskonale widzieliśmy, że były prawie puste. Barki dopłynęły w pobliże skalistego wybrzeża, ale nikt z nich nie wysiadał. Zapanowała atmosfera wyczekiwania.
Z zamyślenia wyrwały mnie okrzyki zaskoczenia i strachu Eve i Montera, ale niemal w tym samym momencie barki odbiły od brzegu i zaczęły płynąć w kierunku “Noel”, a nasze okręty ruszyły z taką szybkością, jaka tylko była możliwa. Naszym helikopterem szarpnęło ostro, bo pilot też wykonał nagły skręt. Zaczęliśmy oddalać się od pozostałości skalistej wyspy, jakby zaraz miała wybuchnąć. Zmieniliśmy się z Derpim i skierowałem hełm na pozostałości wyspy i wtedy też to zobaczyłem: spomiędzy chmur wyłaniało się gigantyczne oko.
Nie należało do jakiegoś potwora, a raczej było częścią instalacji stworzonej przez Sztuczną Inteligencję gdzieś w kosmosie: gigantyczna soczewka, która musiała być częścią jeszcze większej, niewyobrażalnie groźnej konstrukcji. Oddalaliśmy się od niej coraz szybciej i wkrótce zaczęła się chować wśród chmur, nie podejmując żadnej akcji.
Jakby tego było mało, w pobliżu wyspy pojawił się znienacka zielony stwór: Skurwiel. To znaczy Pierwotny. Wisiał tak chwilę w powietrzu, po czym również i on zniknął, nie robiąc nic.
***
- Kadeci! - Kapitan zwrócił się do nas wszystkich, zgromadzonych w hangarach. - Widzieliście wszyscy, co szykuje dla nas wróg. To oko na niebie to nowa superbroń, budowana na orbicie. Nie jest jeszcze sprawna bojowo, bo inaczej by nas tu nie było. Nie byłoby też Sopla, ponieważ według naszych szacunków Oko jest w stanie zniszczyć nawet tę bazę. Jedno wiemy na pewno: prędzej niż później będzie ukończona i musimy ją zniszczyć. I przygotowanie pozycji do ataku i to właśnie będzie wasze zadanie.
Rozejrzałem się po twarzach kolegów. Wszyscy byli przejęci, nie tylko zaaferowany czymś ostatnio Derpi, ale nawet mający średni kontakt z otoczeniem Gamoń czy Młotek.
- Po uzupełnieniu zapasów na Soplu zacznie się najważniejsza operacja tej wojny. To wszystko.
Więc w końcu, po tylu miesiącach, zawitamy na Sopel. Byłem tak samo przestraszony, jak i podekscytowany tą perspektywą.
"dziennik pokładowy, stardate [...]"
niedziela, listopada 30, 2025
13. Manewry, część 3: oko na niebie
niedziela, listopada 16, 2025
12. Manewry, część 2: otchłań
Czerń zalała moje oczy, czarna maź wlała mi się do uszu i ust, byłem przerażony. Zacząłem panikować, szamotać się, czułem, jak czarny ocean coraz bardziej na mnie napiera. I w jednym momencie wszystko zniknęło, a ja znalazłem się na czarnej powierzchni, w bańce powietrza. Proteza zaczęła mnie mrowić, a na powierzchni bańki, wewnątrz której byłem, pojawiły się niebieskie łuki elektryczne, dające błyski światła. Po chwili w sklepieniu otworzył się mały otwór, przez który do środka dostało się światło i powietrze. Byłem, przynajmniej chwilowo, bezpieczny.
Ze ściany bańki wyłonił się obły kształt, przypominający ludzką głowę. Spojrzałem na swoją protezę - błyski pojawiły się również na niej, przepływały od ramienia poprzez dłoń aż do podłogi bańki. Tymczasem kształt miał już szyję i korpus, zaczęły pojawiać się ręce. Jedna z nich była ludzka. Moja.
- Jestem Omen. Herold. - Odezwał się humanoid. Czy też, opisując to doświadczenie dokładniej, usłyszałem monotonny, pełen zakłóceń głos w mojej głowie.
- Ten sam, co wcześniej.
- Ten sam - pokazał mi swoją ludzką rękę, jakbym nie widział jej wcześniej.
- Teraz rozumiem cię dużo lepiej, niż wtedy.
- My… nauczyliśmy się. Byliśmy tam. - Wskazał na moją protezę. - Komunikujemy się… ale różnimy się. Bardzo.
- Dlaczego pojawiliście się wcześniej, na lotniskowcu?
- To był… błąd. Usłyszeliśmy wibracje… - Wskazał na moją protezę, którą wtedy przyładowałem w ścianę dzwonowatego audytorium w akcie wściekłości. - Pojawiliśmy się… jak wtedy, gdy twój… ojciec…
Spodziewałem się tego tematu. Tak bardzo nie chciałem wracać do tamtych chwil i unikałem ich, jak tylko mogłem, koncentrując się na tym, co jest tu i teraz, ale w obecnej chwili nie było od tego ucieczki.
- On… próbował komunikować się z nami.
- Tak, wiem.
- Uczyliśmy się od niego o ludziach… Jedzenie, rozwój, rozmnażanie się…
- To był bardzo zły przykład.
Omen, czyli humanoidalna sylwetka z czarnej mazi otoczona niebieskimi wyładowaniami elektrycznymi, mówiąca monotonnym, radiowym głosem, zamilkła i znieruchomiała.
- Wyjaśnij.
- A choćby to, że moja matka zwiała, zanim się urodziłem. Potem wróciła, ale wśród ludzi tak to nie działa… - Moje wyjaśnienia nie spotkały się z żadną reakcją. - A może ja o coś spytam: dlaczego zaatakowałeś naszą załogę?
- To był… Jak mówiłem… błąd. Próbowaliśmy używać podobnej częstotliwości, co sygnał… - wskazał na protezę. - To było… szkodliwe. Dla was.
- Ale teraz rozmawiamy normalnie?
- Jesteśmy również tam. - Ponownie wskazał na protezę. - Dostosowaliśmy częstotliwość na… bezpieczną. To jest nasz… odbiornik. - Oderwałem na chwilę dłoń od podłogi bańki i głos Omenu wtedy umilkł; znowu go słyszałem, gdy przyłożyłem dłoń do czarnej powierzchni. Więc tak to działało.
- Tylko ja mogę was słyszeć?
- Na razie tak.
- A burza? Wtedy, gdy proteza tak bardzo mnie bolała?
- To była… strefa wojny.
- Walczycie z kimś?
- Walczymy z… Wy nazywacie ich… Pierwotnymi.
Osobiście widziałem Pierwotnego, który czyścił ocean z czarnej mazi. Czyżby stanowił aż takie zagrożenie dla… tego czegoś, co reprezentował Omen?
- Czy możesz mi wyjaśnić tę wojnę?
- Przybyliśmy tutaj… w tym samym czasie, co wy. Żyjemy. Nasz… habitat… zostaje zniszczony. Rozprzestrzeniamy się. Pierwotni nas atakują.
- Zniszczony? Jak? Przez kogo?
- Przez metalowy pręt z nieba.
Mówiono, że czarna maź rozlała się po prawie całym oceanie planety krótko po ataku Sztucznej Inteligencji. Teraz już chyba wiedziałem dlaczego.
- Twój ojciec… - Podjął Omen.
- Najlepiej zapomnijcie o nim.
- Zapominanie jest dla nas… niemożliwe…
- Aha. Ale czy musimy o tym mówić?
- Nie. Nie musimy.
- Mam jeszcze jedno pytanie: czego w ogóle chcecie ode mnie?
- Uczyć się. Zrozumieć. Komunikować.
- Ze mną?
- Tak. - Wskazał nieforemną dłonią na protezę. - I później… jeśli się uda… z innymi.
- Jak się nazywacie?
- Miano… - Głos Omenu ucichł na chwilę. - Ekspedycja.
- Okej. I co teraz?
- Chcemy dalej… Obserwować, rozumieć… Nie będziemy przeszkadzać.
- Ale równocześnie prowadzicie wojnę?
- Tak.
- Gdzie walczycie? W jaki sposób?
Głos ucichł na dłuższą chwilę.
- No i?
- Nie znamy słów… by to przedstawić… Może… matematyka…
Głos zaczął przedstawiać wzory, formuły, diagramy. Nie tylko je słyszałem, ale też pojawiały się w mojej głowie. Prawdopodobnie pismo języka mamy Eve było prostsze do zrozumienia niż to.
- Nic z tego nie zrozumiałem.
- Może… później. Czas… inaczej…
Dyskusja wkroczyła na tematy, odnośnie których już nie byliśmy w stanie się porozumieć. Do tego potrzebny był zespół specjalistów od matematyki i fizyki, którym nie byłem.
- Czy mam powiedzieć o was innym…?
- Nie widzimy takiej potrzeby. Teraz… wojna…
- To tak jak u nas. Też mamy własną.
Omen znowu ucichł, wyraźnie oczekując wyjaśnień.
- Sztuczna Inteligencja bombarduje nas z orbity. Niszczy wszystko, co zbudujemy. Musimy ją pokonać, by w ogóle dalej istnieć.
- Teraz… rozumiemy lepiej. Musimy to… przeanalizować.
- Świetnie. czy mogę już iść? Możecie mnie odstawić na “Noel”? Ten wielki okręt, z którego mnie… z którego wypadłem? - Nie chciałem wpaść pod ostrzał kolejnej serii pytań.
- Tak. Będziemy z tobą… Obserwowali… Poznawali… Uczyli się.
Poczułem, że jestem w ruchu; bańka, w której byłem, zaczęła się przemieszczać i to całkiem szybko. Zostałem wypchnięty do góry i znalazłem się w doku “Noel”, gdzie zgromadzone były łodzie desantowe, tak jak opisał to Monter. Całe doświadczenie nie trwało dłużej niż parędziesiąt minut.
Ruszyłem do schodów i później do windy. Dzisiaj wydarzyło się tak wiele rzeczy, ale ja jeszcze nie miałem dosyć. Eve rozpaczała po tym, jak zabrali Riko, natomiast we mnie zaczęła buzować wściekłość na to wszystko.
Uważnie przyglądałem się ludziom wokół, personelowi i żołnierzom, ale wszystko było po staremu, czyli spojrzenia pełne wrogości. Nie tego jednak szukałem. Wróciłem do hangaru i otworzyłem drzwi kartą, którą dostałem na lądowisku helikopterów od Doktorki. Eve dalej spała, nie chciałem jej budzić. Ubrałem swój hełm i rękawice. W pełnym rynsztunku poszedłem do mesy “Noel”, gdzie zaczynało się śniadanie.
Stanąłem w wejściu. Nie musiałem nic mówić, bo uwaga wszystkich natychmiast skupiła się na mnie. Patrzyłem uważnie po twarzach zgromadzonych i chyba wypatrzyłem dwóch kandydatów. Zdjąłem hełm i ich przerażone miny tylko potwierdziły moje podejrzenia.
Wyrwałem jeden z przyśrubowanych stolików i rzuciłem się na nich, reszty nie pamiętam.
niedziela, listopada 09, 2025
11. Manewry, część 1: jaśmin
Staliśmy z Eve oparci o reling i patrzyliśmy na okręty naszej grupy uderzeniowej. Udawaliśmy, że dyskutujemy nad kolejną aplikacją mobilkową, ale tak naprawdę gapiliśmy się na potężny okręt desantowy, który mieliśmy po lewej burcie. Ken węszył wokoło, ale wolał nie zbliżać się do relingów - bardzo rozsądnie z jego strony.
Pływający dok miało około dwustu metrów długości, czyli około połowy długości “Arki”, miał dwa lądowiska dla helikopterów do szybkiego przenoszenia żołnierzy z jednego okrętu na drugi i w środku miał zapewne kilkanaście lub kilkadziesiąt pojazdów desantowych - zakładałem, że były to łodzie, choć amfibie też wchodziły w grę. Próbowaliśmy machać do załogi, ale bez reakcji. Nie widziałem za dokładnie, ale jeden chyba pokazał nam środkowy palec. Szybko zaprzestaliśmy naszych starań.
- Piękna, prawda? - Eve jakoś ostatnio przestała pojawiać się za moimi plecami, ale tym razem pojawił się znienacka Monter.
- Ona? - Spytała odruchowo Eve, nie zauważając mojego umęczonego spojrzenia proszącego, aby nie uruchamiać Montera.
- “Noel”, największy okręt floty zaraz po naszej “Arce”. Dwadzieścia dwie barki desantowe w środku, w każdej zmieści się do osiemdziesięciu żołnierzy. Okręt budowany od początku do tego celu, nie przerobiony z transportowca jak nasz lotniskowiec.
- Czy były… inne lotniskowce oprócz naszego? - Teraz sam byłem zainteresowany.
- Był jeden, ale Skur… to znaczy Pierwotny go pochlastał na kawałki. Ocalałe odrzutowce trafiły do nas.
- Ale moment, dlaczego “ona”? - Przypomniała się Eve.
- Wszystkie te okręty noszą żeńskie imiona, popatrz - wskazał na dwa niszczyciele płynące w pewnym oddaleniu za nami. - To “Fubuki” i “Yukikaze”...
- Niech zgadnę, zbudowane w Soplu?
- Skąd wiedziałaś?
- “Fubuki” to “burza śnieżna”, a “Yukikaze” to “zimowy wiatr”, tak więc pasuje.
- Nie wiedziałem tego… - Monter zamyślił się.
Patrzyliśmy przez chwilę na dwa identycznie wyglądające niszczyciele z czarnego metalu. Miały bardzo prosty, kanciasty, wręcz prymitywny kształt, ale wiedziałem, że mają w środku pionowe wyrzutnie przeciwlotniczych pocisków rakietowych przystosowanych do przechwytywania i niszczenia wrogich pocisków i pojazdów latających. Zapewniana przez nie ochrona przeciwrakietowa będzie niezbędna w razie ataku.
Każdy z niszczycieli miał też po lądowisku dla helikopterów - jak się nad tym zastanowić, nasz własny stawał się trochę zbędny, ale nie martwiłem się tym za specjalnie.
Równocześnie spojrzeliśmy w stronę dziobu: przed nami przecinały powierzchnię czarnego oceanu dwa krążowniki.
- A tam płyną “Asuka” i “Eris”.
- “Asuka” to też imię żeńskie? Dziwne jakieś…
- Ty, uważaj sobie! - Eve walnęła mnie pięścią w zdrowe ramię. - Tak miała na imię moja babcia!
Choć nie były tak długie jak “Noel”, każdy z krążowników i tak wyglądał imponująco. W przeciwieństwie do niszczycieli nie wyglądały identycznie: “Eris” miała, a jakże, lądowisko helikopterów, dwie takie maszyny lśniły w bladym słońcu. Pomiędzy dwoma potężnymi nadbudówkami umieszczony był wysoki maszt systemu radarowego, ale najważniejsze znajdowało się pod pokładem, bliżej dziobu: pionowe wyrzutnie pocisków stanowiły potężną siłę uderzeniową. Z kolei “Asuka” miała jakieś 150 metrów długości i nieco lżejszą budowę od “Eris”, ale podobno była równie groźna, jeśli nie bardziej: oprócz pionowych wyrzutni miała również działo szynowe, które używało pola elektromagnetycznego do rozpędzania i wystrzeliwania pocisków. Dużo łatwiejsze do wyprodukowania pociski nie wymagały trudno dostępnego płynnego paliwa i nie zawierały żadnych materiałów wybuchowych, polegając tylko na energii kinetycznej. Podobna zasada jak tungstenowe pręty, które swoją energię uzyskały dzięki grawitacji. Działo miało kilkanaście metrów i wyglądało groźnie, choć nigdy nie widziałem go w akcji i nie miałem pojęcia, jak spisywałoby się w praktyce.
- Długo testowali ten railgun - Monter najwyraźniej myślał teraz o tym samym, co ja. - Wyników nie znam, ale skoro tak się z nim obnoszą, to chyba jest coś na rzeczy.
Z małego lądowiska na “Asuce” poderwał się helikopter, patrzyliśmy jak zmierza w stronę “Arki” i ląduje na górnym pokładzie. Na mobilkach mojej i Eve pojawił się rozkaz stawienia się tam za pół godziny, w pełnym rynsztunku. Ruszyliśmy biegiem do do audytorium po nasz sprzęt z krótkim przystankiem w szpitalu, by zostawić Kena u Gigi.
***
Testowaliśmy wcześniej system wymiany wiadomości między kadetami, co dowództwo zdeptało niemal równie szybko, jak zaczęliśmy. Nie pomyśleliśmy, żeby przypisać konto do danej mobilki, dzięki czemu dość łatwo można było wysyłać wiadomości anonimowo - gdy jedna z Hien wrzuciła zdjęcie swoich… walorów, wzbudziło to zainteresowanie reszty kadetów tak duże, że dowództwo kazało cały system po prostu wyłączyć. Nie dociekano, która Hiena wrzuciła to zdjęcie, ale sądząc po rozmiarach nie była to, z całym szacunkiem, Eve. “Moja Eve”, jak myślałem o niej już od jakiegoś czasu.
Stawiliśmy się naszych czarnych kombinezonach, z długimi nożami i pałkami u pasa. Na głowach mieliśmy hełmy zakrywające również twarze - niedawno wydrukowany wynalazek, połączenie hełmów do komunikacji używanych podczas wyprawy helikopterowej i tych stosowanych przez Modliszki. Podobno projekt opracował Monter i Derpi na podstawie istniejących danych i pomysłów od Młotka i Gamonia. Zresztą ci dwaj dawno niewidziani koledzy też stali na górnym pokładzie, choć nie byli w pełnym rynsztunku tak jak my - właściwie to wyglądali nieco nieregulaminowo, w pomiętych koszulach, mocno niewyspani i nieogoleni - choć stosowanie kremu antyzarostowego było obowiązkową częścią porannej rutyny na “Arce”. Zaraz, czy Hieny też muszą… nieważne.
Z myślenia o bzdurach wyrwał mnie widok delegacji wjeżdżającej windą na pas startowy. Sądząc po insygniach, byli tam dwaj nieznani nam kapitanowie i ich kilku podwładnych, a obok naszego Kapitana szła Doktorka, Noin i jeszcze parę osób ze ścisłego dowództwa lotniskowca.
- Wy - Kapitan wskazał na mnie i Eve - lecicie na “Noel”, spotkacie się tam z delegacjami ze wszystkich innych okrętów. Macie na mnie poczekać. Bądźcie grzeczni i starajcie się zrobić dobre wrażenie - dodał ciszej. - Natomiast wy - wskazał na parę naszych nieświeżych i małomównych kolegów - pokażecie kapitanowi Renoirowi i kapitanowi Verso to, co prezentowaliście mnie.
To jakby tchnęło nową energię w naszych kolegów, oczy im się zaświeciły - nic nie mówiąc, żwawym krokiem dołączyli do delegacji i zjechali windą. My zgodnie z rozkazem wsiedliśmy do helikoptera, który zabrał nas na “Noel”.
***
Nie rozmawialiśmy ze sobą w trakcie lotu, choć hełmy umożliwiały nam swobodną komunikację. Byliśmy dość przejęci tym, dlaczego akurat nas wezwano i po co. Wysiedliśmy na lądowisku, pochylając się tak, jak nas uczono. Koordynator lądowiska wskazał nam, gdzie mamy się udać - stanęliśmy na baczność i karnie czekaliśmy na dalsze instrukcje. Po dłuższym czasie - nie wiem dokładnie, ile minęło, godzina czy dwie, ale jak każą nam czekać, to czekamy - koordynator wskazał nam, że możemy wejść do wnętrza okrętu.
W sali konferencyjnej, nieco podobnej do naszego audytorium, siedziało kilkunastu mężczyzn. O ile zza uchylonych drzwi słyszeliśmy głosy swobodnych rozmów, to wszyscy umilkli, gdy tylko weszliśmy. Przeszyły nas czujne spojrzenia, niektóre były chyba nawet wrogie. Mężczyźni byli ubrani w mundury o różnych odcieniach czerni i szarości, reprezentowali wszystkie pozostałe okręty naszej grupy bojowej. My byliśmy z “Arki” jako jedyni.
- Koniec imprezy, idziemy, panowie! - Zawołał jeden z nich, wszyscy zaczęli się podnosić z krzeseł i kierować do wyjścia. Omijali nas szerokim łukiem, starając się nas w ogóle nie dotykać. Atmosferę dało się kroić nożem.
- Idziecie czy nie?! - Zawołali za nami. Chcąc nie chcąc podążyliśmy za grupą, nie wiedząc za bardzo, o co chodzi.
Weszliśmy do wielkiej windy, która bez problemu wszystkich nas pomieściła, i zaczęliśmy powoli zjeżdżać. Reprezentanci innych okrętów wyglądali na sprawnych fizycznie, byli regulaminowo ubrani, pełen profesjonalizm - to nie byli kadeci tacy jak my. Problem polegał na tym, że najwyraźniej bardzo nas nie lubili - i teraz zaczęli nas otaczać.
- “Arka”? Chyba raczej “Zoo”.
- Banda mutantów.
- Pieprzone mięso armatnie.
- Cały lotniskowiec zmarnowany na to, by niańczyć bandę sierot - jeden z grupy wskazał na mnie oskarżycielsko palcem.
- My tu walczymy o przetrwanie, rozumiesz to? Nie możemy sobie pozwolić na takie bzdury, no ale dowództwo wie lepiej. Że jak ubierze takich niedojebanych kurdupli w hełmy i kombinezony to już mogą walczyć. - Wskazał palcem na Eve. - Słuchasz mnie, kolego?!
Eve zaczęła powoli cofać się za moje plecy.
- Gdzie się chowasz, gnoju! - Stojący za naszymi plecami żołnierz ciężko położył swoją rękę na ramieniu Eve. To był jego błąd. Wyuczonym na zajęciach ruchem wywinęła się, wzięła zamach ręką i z pełną siłą uderzyła go pięścią w krocze, co przy różnicy wzrostu było dla niej bardzo łatwe. Usłyszałem chrupnięcie, prawdopodobnie jego miednica poszła w proszek. Żołnierz odleciał w tył na półtora metra i klapnął na posadzkę windy, po czym zaczął wrzeszczeć z bólu.
- O ty…! - Kolejny próbował chwycić Eve, ale natychmiast chwyciłem jego ramię moją protezą. Chyba trochę przesadziłem, bo usłyszałem kolejne chrupnięcie, a napastnik zwiotczał i osunął się na kolana.
Dostałem uderzenie w brzuch, ale kombinezon i warstwa mięśni sprawiły, że prawie nie poczułem bólu. Uderzyłem na wprost moim hełmem, protezą chwyciłem kolejnego napastnika i zamiotłem nim teren przede mną, przewracając wszystkich, którzy tam stali. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Eve w międzyczasie podcięła nogi stojącymi za nami i jakoś nie byli skorzy, by wstawać. Oparliśmy się plecami o siebie, gotowi do dalszej walki, ale w tym momencie winda się zatrzymała i jej drzwi się rozsunęły.
Czekał tam na nas nasz Kapitan w towarzystwie dowódców wszystkich pozostałych okrętów, sądząc po mundurach.
- Widzę, że byliście grzeczni - rzucił ze złośliwym uśmiechem. Odwrócił się do pozostałych, którzy patrzyli na pobojowisko szeroko otwartymi oczami. - Ta dwójka należy do grupy najsłabszych fizycznie kadetów, zajmują się głównie sprawami technicznymi i w związku z tym mają ograniczone treningi.
- Ale… - Zaczął kapitan Verso.
- Dwójka moich najsłabszych kadetów rozjebała waszych najlepszych ludzi. - Wycedził chłodno Kapitan. - Jakie pytania szanowni panowie jeszcze mają?
Odpowiedziała mu cisza. Kapitan popatrzył po twarzach swoich kolegów.
- Ściągnijcie hełmy - rozkazał. Nacisnęliśmy przyciski zwalniające i wykonaliśmy rozkaz. Paru krzyknęło z zaskoczenia widząc dziewczęcą twarz Eve i jej sięgające karku włosy.
- I jak? To może teraz poślecie po personel medyczny, jak od początku mówiłem? A temu, co wyje, od razu dajcie zastrzyk zrostowy.
***
Szliśmy razem z Kapitanem korytarzami wewnątrz “Noel”, reszta dowódców została przy swoich podopiecznych. Przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu, ale w końcu nie wytrzymałem.
- Panie Kapitanie… dlaczego?
- Wy, kadeci, jesteście kluczową częścią naszej strategii. Mamy jeszcze wiele niewiadomych, ale najwięcej wątpliwości było wokół was. To wreszcie powinno przekonać wszystkich, tak dowództwo, jak i załogi.
- Przekonać…? Raczej nas po tym nie pokochają… - Wymruczała na wpół do siebie Eve.
- Oczywiście, że nie - podchwycił Kapitan. - Jesteście teraz znienawidzeni i dobrze radzę, uważajcie teraz na siebie. Ale nie jesteście po to, by was kochali, tylko żeby wygrać.
- I my… co dokładnie mamy robić…? - Zaryzykowałem pytanie, choć ciekawość w wojsku nie należy do dobrych pomysłów.
- Dowiesz się w swoim czasie. - Uciął natychmiast Kapitan. - No, jesteśmy.
Stanęliśmy przed wrotami małego hangaru (albo wielkiej sali), Kapitan wyciągnął kartę dostępu, wstukał jakiś kod i wrota się rozsunęły. Naszym oczom ukazały się sterty metalowych pudeł, stacje robocze podobne do tych, jakie mieliśmy na “Arce” w audytorium, szafy, stolik, krzesła, śpiwory pod ścianą. Centralne miejsce zajmowało jednak wielkie, przezroczyste pudło, wysokie na jakieś cztery metry i szerokie na osiem, może dziesięć. Wewnątrz znajdował się cylindryczny obiekt przypominający pocisk rakietowy, jednak o dużo bardziej niezgrabnym, mało aerodynamicznym kształcie. Wykonany był z dziwnego, biało-szarego metalu zamiast normalnego czarnego. Otaczało go kilka zielono-żółtych pasków, niestety moja znajomość nazewnictwa kolorów była dość ograniczona - potem od Eve dowiedziałem, że ten kolor nazywa się “jaśminowy”.
Kapitan podszedł do jednej z szaf.
- Tu macie coś, co bardzo lubicie - otworzył skrzydła. Na półkach były ustawione… szeregi jajec, czyli satelitów z informacjami od mieszkańców planety, które wysyłano w kosmos z zamiarem przesłania dalej na Ziemię. - Nie wiemy, czy są sprawne, nikt nie miał za bardzo czasu, by je badać.
- Czy my mamy to wszystko…
- Nie. Nie wiemy, czy te informacje zostały przesłane dalej, czy nie, i co tam się znajduje, ale po prostu nie mamy już czasu. Waszym zadaniem będzie rozgryzienie tej rakiety - wskazał na obiekt w akwarium.
- Czy to kolejna pozostałość po… kataklizmie? - Eve miała na myśli atak Sztucznej Inteligencji.
- Nie, to akurat przyleciało do nas z orbity około dwóch miesięcy temu. Dryfowało w pobliżu regularnej trasy patrolowej “Noel”, wysyłało sygnał pomocy, chyba zresztą robi to do teraz. Podejrzewamy, że coś jest nie tak. Chyba nie jest to broń ani urządzenie szpiegowskie, ale nie mamy pewności. Zachowajcie ostrożność i postarajcie się to zbadać. Macie na to sześć dni, potem dołączycie z powrotem do załogi “Arki”. W pudłach macie prowiant i witaminki, ze względów bezpieczeństwa… naszego i waszego… będziecie przez prawie cały czas zamknięci, choć Inez może chcieć was odwiedzić. - Kapitan uśmiechnął się lekko. - Pamiętajcie też o treningach.
Po incydencie z lekarzem okrętowym Kapitan prezentował się dużo bardziej profesjonalnie, ani razu nie widziałem go w jego “nieświeżym” stanie. Mimo okazyjnej wymiany kąśliwych uwag chyba zaczął dogadywać się też z Doktorką, swoją córką, no ale co ja tam wiem.
- Powodzenia, kadeci! - Rzucił i zamknął za nami rozsuwane wrota hangaru. Włączyliśmy ekrany stacji roboczych i zabraliśmy się do pracy.
Do gniazda w rakiecie podłączona była wiązka grubych przewodów, która była przeprowadzona przez izolowany okrągły otwór w przezroczystej ścianie pudła. Wybrałem opcję zainicjowania połączenia. Po chwili na ekranie pokazały się krzaczkowate symbole: 莉子.
- Eve, pomóż…!
- Teraz to “pomóż”... - Powiedziała nie bez satysfakcji. - To znak na “jaśmin”, a to na “dziecko”, ale całość to najpewniej imię żeńskie. Nie mam pewności, jakie jest ich czytanie, ale teraz chyba bez znaczenia.
Na szczęście po tym ekranie startowym reszta interfejsu była już w znanym mi języku i nie mieliśmy żadnego problemu ze zlokalizowaniem funkcji: “sekwencja otwarcia”.
- Dlaczego nikt wcześniej tego nie otworzył?
- Nie mam pojęcia. Odstraszył ich ekran startowy? Nikt nie chciał się tym zająć?
Uruchomiliśmy funkcję. Naszym oczom ukazała się ściana krzaczków, przedzielonych cyframi i literami.
- Aha.
Rozkodowywanie tego zajęło nam chyba sześć godzin, a gdyby nie nasze doświadczenie przy naprawie kodu jajca oraz talent Eve do języków i zauważania wzorców, to chyba by to było nie do ruszenia. Niemniej jednak w końcu udało się napisać dekoder, który poukładał ten bałagan w czytelną tabelę parametrów i komend. Nie wiem, kto opracował tak zawodny interfejs i czemu ładowano go do wszystkiego, co było na orbicie albo miało tam lecieć. Ekrany pokazywały aktualny czas, który spieszył się parę sekund w porównaniu do tego na naszych mobilkach, odczytywały temperaturę, która wskazywała cztery stopnie, oraz parę innych danych opisanych jako “puls”, “fale” i tak dalej.
- Jedziemy?
- Jedziemy.
Uruchomiliśmy sekwencję otwierania i na ekranie pojawiło się sześciogodzinne odliczanie. Wyglądało na to, że mieliśmy sporo czasu.
***
- Zastanawiam się nad tą akcją… - Zaczęła Eve. Oderwałem się od ekranu, który pokazywał stopniowy wzrost temperatury, pozostałe odczyty również się ożywiły.
- Jaką akcją?
- No tym, co oni planują! Nie myślałeś nad tym?
- Niezbyt - przyznałem szczerze.
- Te całe manewry, nasze treningi, to wszystko jest po coś, ale nikt nam nic nie mówi. Dlaczego?
- No, mamy walczyć…
- Ale z kim? Z czym? Wie ktoś, jak wyglądają siły wroga?
Nie miałem na to odpowiedzi. Eve patrzyła na mnie chwilę, po czym wróciła do przeglądania rejestrów obiektów w szafach, a ja do obserwacji odczytów.
***
Czekaliśmy w napięciu na koniec odliczania. Około trzeciej godziny aktywowały się czujniki rakiety i zaczęły pobierać informacje na temat otoczenia, a po bokach korpusu odsłoniły się klapki, za którymi były małe obiektywy. Na godzinę przed końcem odliczania otworzył się dziób rakiety i zaczęło wypływać mnóstwo niebieskiego, gęstego żelu - Eve natychmiast zaczęła go skanować zza przezroczystej tafli swoim urządzeniem diagnostycznym, ale szybko się uspokoiła, gdy odczyty wyeliminowały obecność substancji toksycznych czy broni biologicznej. Był to materiał niemal równie neutralny, co czarny filament. Niby byliśmy odgrodzeni, ale ostrożności nigdy za wiele. Uznaliśmy, że nie będziemy jeszcze tego raportować, tylko poczekamy na rezultat odliczania.
Po osiągnięciu zera klapa rakiety powoli podniosła się z sykiem i zaczęła podnosić. Wpatrywaliśmy się podekscytowani, usiłując coś dojrzeć wśród obłoków pary, która na szczęście zaczęła szybko się przerzedzać. Powoli zaczęła się wyłaniać… ludzka sylwetka, bardzo mała i drobna, około metr dwadzieścia wzrostu. Ubrana w ciasny, zielonkawy - przepraszam, jaśminowy kombinezon oraz hełm zasłaniający całą głowę. Nieco przypominał nasze usprawniające pracę mięśni kombinezony, ale wątłej istocie wewnątrz rakiety ciężko było podnieść się do pozycji siedzącej, musiała chwycić się krawędzi otworu i powoli podnieść. Skierowała na nas wizjery swojego hełmu. Dało się słyszeć jakiś przytłumiony głos, ale nic nie zrozumieliśmy - popatrzyliśmy tylko z Eve po sobie. To chyba dało pasażerowi rakiety wystarczającą wskazówkę - powolnym ruchem nacisnął przyciski hełmu w okolicach szyi, zwalniając zabezpieczenia - niemal identyczny sposób, w jaki działały nasze hełmy.
Naszym oczom ukazała się twarz dziewczynki - miała około dziewięć lub dziesięć lat, długie blond włosy częściowo schowane w kombinezonie oraz okulary - nie takie grube gogle jak Doktorka, ale cienkie szkła w lekkich oprawkach, co wyglądało niezwykle archaicznie - obecnie korygowaliśmy wzrok szybką operacją laserową, jeśli była taka potrzeba.
Dziecko odchrząknęło.
- えと。。。Je m'appelle 莉子... Wo bin ich… Powiedzcie mi… please…
- Nazywa się Riko - przetłumaczyła szybko Eve.
- To “nazywam się” akurat zrozumiałem, ten język akurat znam trochę. - Eve była zaskoczona, ale mieliśmy akurat ważniejsze sprawy na głowie.
- Je suis… 宇宙から。。。 tutaj… - Riko cedziła powoli, co chwilę przełączając się między językami, na ile byłem w stanie się rozeznać. Nawet Eve miała problemy ze zrozumieniem wszystkiego; położyła dłonie na przezroczystej tafli i zbliżyła twarz na tyle, na ile było to możliwe.
- Dawno nie mówiłam w tym języku, ale spróbujemy… - Zaczęła mówić w języku swojej mamy, co spotkało się z entuzjastyczną reakcją dziecka, które zaczęło gestykulować energicznie podczas mówienia, choć dalej co chwilę przeskakiwało z jednego języka na drugi. Zostawiłem je same, bo w niczym nie byłem w stanie pomóc, zamiast tego zainteresowałem się odczytami na ekranie. No i zacząłem się zastanawiać, jak pozbyć się niebieskiego szlamu z akwarium, jak zacząłem je w myślach nazywać.
***
- Dobra, co ci naopowiadała Riko? Musimy wszystko opisać w raporcie.
- Spróbuj otworzyć właz, musimy ją stąd wydostać.
- Ale raport…
- Chrzanić raport! Musimy ją ukryć.
- Ale dlaczego…
- Rodzice ją tutaj wysłali w sekrecie, tam groziło jej niebezpieczeństwo.
- “Tam”, czyli gdzie…?
- Na orbicie.
- Przecież tam nikogo już nie ma, Sztuczna Inteligencja pozbyła się każdego, kto tam pozostał… Tak nam… mówili… - Wpatrująca się w nas Riko była żywym dowodem na to, że to raczej nie była prawda.
- No i sam widzisz. W każdym razie: jej mózg nie działa tak, jak powinien, ma problemy z artykułowaniem znaczeń. Normalnie przy znajomości kilku języków twój mózg powinien automatycznie przełączać między językami, ale u niej to nie działa. A że zna kilka, bo uczy się ich błyskawicznie, stąd problemy z komunikacją. No i ma wadę wzroku, i przez to wszystko odstaje od normy. Rodzice zdecydowali się ją ewakuować, zanim zrobią jej krzywdę.
- Kto?
- Służby, źli ludzie. Tak jej powiedzieli rodzice.
- Gdzie oni są teraz?
- Zostali na orbicie. Martwi się o nich, ale cieszy się, że ją znaleźliśmy. Słuchaj, wiesz, co z nią zrobią, jak ją znajdą?!
- Spokojnie, nie krzycz. - Emocje Eve udzieliły się również mnie: powinniśmy tak ważne odkrycie natychmiast zgłosić, z drugiej strony sercem byłem po stronie Eve i Riko.
- Najpierw spróbujmy ją stąd wydostać.
Na wszelki wypadek Riko ubrała swój hełm, który również filtrował powietrze - wewnątrz akwarium było dla niej bezpieczne, ale poza nim niekoniecznie musiało takie być. Ustawiliśmy kilka skrzynek, z których Eve sięgnęła do mechanizmu zamykającego właz i odblokowała go. Zwinnie przeskoczyła nad ścianą i pewnie wylądowała na rakiecie. Chwyciła Riko i bez większego problemu podniosła ją do góry, gdzie ja ją przejąłem i postawiłem na podłodze. Trochę się chwiała, ale poza tym wszystko było w porządku. Odczyty filtrów jej hełmu nie wykazały niczego niepokojącego, dlatego go ściągnęła, uważając, by nie spadły jej okulary.
Eve wylądowała miękko obok niej i znowu zaczęły rozmawiać - Eve w języku swojej mamy, a Riko cedziła powoli słowa w kilku różnych. Aby ją zachęcić, Eve przykucnęła przy niej i chwyciła za dłonie, natomiast ja próbowałem wymyślić cokolwiek, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Po prostu kręciłem się kilkanaście minut wokół naszych stacji roboczych co chwila zerkając na odczyty, wszystko bez większego efektu.
Całej naszej trójce przeszkodził szczęk aktywowanego mechanizmu drzwi hangaru.
W tym momencie zacząłem, dla odmiany, myśleć błyskawicznie.
- Schowaj ją do rakiety!
Eve wskoczyła na skrzynki i przez otwarty właz do środka akwarium. Nieco straciła równowagę i o mało co nie wpadła do zastygającego na dnie szlamu, ale szybko się opanowała. Ja chwyciłem Riko w pasie i po prostu podrzuciłem do góry, żeby Eve mogła ją chwycić i umieścić z powrotem w rakiecie. Zatrzasnęła wieko, zwinnie wyskoczyła, zamknęła właz i wylądowała. Całość zajęła niewiele krócej niż trwał proces otwierania szczelnych drzwi hangaru.
Po chwili naszym oczom ukazała się Doktorka, trzymająca rękę na piersi.
- No witam, sierotki wy moje - rzekła, zbliżając się do nas. - Co wy tacy nabuzowani… - Zwróciła uwagę na nasze rumieńce i rozbiegane oczy. - Ja już wiem wszystko. - Popatrzyliśmy spanikowani po sobie. - Znowu próbowaliście się pieprzyć.
- My nie…! - Zaczęła Eve.
- Nic nie mów, nie trzeba. - Doktorka powstrzymała ją gestem lewej dłoni, bo prawą dalej trzymała przyciśniętą do ciała. Trzymany tam tobołek właśnie zaczął się szamotać. - Dopóki wypełniacie swoje obowiązki i bierzecie regularnie witaminki, nie powinno być jakiegoś problemu, zresztą na Soplu spróbujemy to zbadać… A, tak przy okazji, macie gościa - zza fartucha wyjęła Kena, który się szamotał i machał ogonem. Eve wzięła go ostrożnie i przytuliła.
- Ja… dziękuję pani…
- Kulił się kącie albo wył, Gigi nie mogła się skupić, lepiej było go tu przemycić. Zaraz, a co to jest?!
Zmroziło nas, bo Doktorka spoglądała w stronę akwarium, a konkretniej wysychającej już niebieskiej substancji.
- -Skąd to się tu wzięło?
- No, wylało się z rakiety, gdy uruchomiliśmy jeden z procesów…
- Czemu tego nie zgłosiliście?
- Uznaliśmy, że jeszcze nie trzeba, to nie jest jakaś groźna substancja… - Eve pokazała Doktorce odczyty z urządzenia diagnostycznego.
- Wszystko dobrze, ale to mi wygląda na płyn hibernacyjny. Tam w środku może być, nie wiem, coś żywego!
- Ojej, naprawdę?!
- Uruchomiliście sekwencje otwierania, zgadza się? Ile jeszcze czasu?
- No, jakieś dwie godziny…
- Ja mobilkuję po Gigi, pewnie teraz kombinuje z witaminkami, gdy mnie nie ma, i myśli, że nie zauważyłam… Czekajcie tu na mnie, ja idę na lądowisko, powinniśmy zdążyć przed otwarciem rakiety.
- Mamy przechlapane - podsumowałem, gdy drzwi hangaru się zasunęły za wychodzącą Doktorką. Eve nic nie powiedziała, tylko wskoczyła do włazu i zaczęła wyciągać Riko. Ken tylko siedział i patrzył za nią.
- Pomóż mi! - Podała mi Riko.
- I co chcesz teraz zrobić?
- Uciekamy stąd.
- Co? Jak?
- Porwiemy helikopter. Przebijemy się na lądowisko i polecimy na kontynent, wiesz, w góry…
- Jeśli nas nie aresztują po drodze, a mało kto nas tu lubi, to daleko nie zalecimy, bo nas po prostu zestrzelą. Nikt nie będzie się o nic pytał.
- Mmmhhh… No wiem, ale nie masz tego wszystkiego dosyć?! Nikt nam nic nie mówi, ile to jeszcze będzie trwało? Całe życie tłuką nam do głowy, że jest wojna, ale widziałeś kiedyś jakiegoś wroga?
- No, był Skur… to znaczy Pierwotny…
- To nie jest nasz wróg. Ale nieważne, mamy oddać Riko…? - Zobaczyłem łzy w oczach Eve. - Tymczasem dziewczynka przyglądała się naszej dyskusji, coraz bardziej wystraszona. Ken powoli podchodził do niej, zdziwiony; skoczył szybko i polizał Riko po dłoni, co wyraźnie ją rozbawiło i rozładowało trochę napięcie. Eve oklapła.
- Posłuchaj - zacząłem. - Też mi się to nie podoba, ale nie widzę wyboru. Nie mamy jej gdzie ukryć, a już na pewno nie przez dłuższy okres czasu. Gdy ją znajdą, a znajdą na pewno, to pewnie się nią zaopiekują, natomiast z nami będzie wtedy bardzo kiepsko.
- Myślisz w tej chwili o sobie?! - Warknęła Eve.
- Myślę… o nas. Posłuchaj… - Objaśniłem krótko jedyny drogę, jaką mogliśmy w tej chwili obrać. Eve znowu miała łzy w oczach, ale pokiwała milcząco głową.
Znowu kucnęła przy Riko i zaczęła jej wszystko tłumaczyć. Zaczęła coraz mocniej ściskać jej dłonie i ledwo powstrzymywała się od płaczu, dziewczynce też zaczęły cieknąć łzy po policzkach, ale trzymała się dzielnie. Założyła hełm i po raz kolejny wsadziliśmy ją do rakiety, szczelnie zatrzaskując włazy.
Po jakimś czasie przybyła cała delegacja: Doktorka i dźwigająca jej toboły Gigi, kilku kapitanów, paru żołnierzy pod bronią. Odegraliśmy umówioną scenkę z otwieraniem Rakiety, na widok kombinezonu i hełmu Riko Kapitan mało się nie przewrócił z zaskoczenia. Po szybkich testach urządzeniem diagnostycznym Doktorka zezwoliła na otworzenie włazu. Próbowała rozmawiać, ale na prośbę Eve Riko nic nie mówiła, tylko wykonywała proste gesty. Prawdopodobnie szybko rozwinie się to w język migowy, co rozwiąże jej problem z podstawową komunikacją werbalną.
Doktorka wzięła dziewczynkę za rękę, Kapitan polecił nam dokładnie zbadać rakietę, wszyscy wyszli i drzwi hangaru zasunęły się za nimi. Twarz Eve wykrzywił grymas płaczu i oparła się o mnie, zawodząc głośno.
Po jakimś czasie się uspokoiła i zasnęła w śpiworze, wyczerpana. Ja dla odmiany nie mogłem zasnąć, cały czas analizując niedawne wydarzenia. Coś mi nie pasowało, cały czas miałem wrażenie, że coś przegapiliśmy, ale nie mogłem zidentyfikować co konkretnie. Z zamyślenia wyrwała mnie wiadomość na mobilce: Doktorka wzywała mnie na lądowisko. Samego. Drogę znałem, starałem się nie wchodzić w drogę nikomu, choć niestety udało się zebrać parę wrogich spojrzeń. Zegar wskazywał nocne godziny, na pokładzie “Noel” panowała przyjemna szarówka. Doktorka siedziała na skrzynce przy helikopterze i paliła kolejnego skręta.
- Siadaj, kotuś - wskazała miejsce obok siebie. Zbliżyła głowę do mojej i mówiła przyciszonym głosem. - Abyśmy mieli pełną jasność: wiem, że podczas wyprawy helikopterem widzieliście z koleżanką więcej, niż mówicie. Usunęliście część zdjęć z mobilek, ale zostały puste sloty. - Zmroziło mnie. - Nie pytałam, dałam wam spokój, mamy ważniejsze problemy. Wiem też, że coś się dzieje z twoją protezą, którą dawno zresztą powinnam rozłożyć i sprawdzić, bo drugiej takiej nie widziałam, ale ze względu na twoje… pochodzenie też się nie mieszam.
- Co pani wie o moim pochodzeniu?
- To, czym zajmował się twój ojciec i gdzie cię znaleźli. Już samo to mi wystarczy, by nie poruszać tego tematu, zresztą mało się na nim znam. Na Soplu jest Milioner, który ci powie dużo więcej, zresztą pewnie będzie chciał się z tobą spotkać. Może nawet twarzą w twarz.
- Milioner? To jest kapitan… nie, prezydent Sopla?
- Raczej “właściciel”. Ale lepiej nie wspominaj o nim przy Kapitanie. On i wojsko niezbyt się lubią, delikatnie mówiąc.
- Zapamiętam.
- Zapamiętaj również to: udawałam, że daję się nabierać na wasze przedstawienie z dzieckiem z rakiety, ale naprawdę powinniście to zgłosić od razu. Dla dobra wszystkich.
- Skąd pani wiedziała?
- Przecież zostawiła hełm, gdy ją ukryliście na czas mojej wizyty. Każdy poznałby, że to nie jest nasze standardowe wyposażenie. Macie szczęście, że to byłam wtedy ja, a nie ktoś inny, mniej… życzliwy.
- Dlaczego to pani robi?
- Słuchaj, nie jestem zbyt dobra jeśli chodzi o subtelności, ale… wydaje mi się, że warto. Że macie potencjał, by coś zmienić na lepsze, by zbudować przyszłość. Jesteście młodzi, macie talent i jeśli nadchodzące wydarzenia pójdą po naszej myśli, to tacy jak wy będą bardzo potrzebni.
- Szykuje się coś poważnego, prawda?
- Mam nadzieję, że tylko tak pytasz i nie muszę ci nic potwierdzać - wskazała dookoła, mając na myśli zgrupowanie grupy uderzeniowej, helikoptery, uzbrojenie. - Jesteśmy zdecydowanie bliżej, niż dalej.
- Nie da się ukryć.
- Nie wiem na pewno, ale jeśli mam zgadywać, to pewnie choć do części kłamstw namówiła cię Eve. Synergia waszych umiejętności daje fantastyczne rezultaty, jest między wami więź, rozdzielanie was teraz nic dobrego nie przyniesie. Ale uważaj. Do tej pory mieliśmy szczęście i byłam w stanie jakoś was chronić przed machiną wojskową, ale nie zawsze tak będzie. Spraw, żeby Eve też to zrozumiała. Okej? - Klepnęła mnie wątłą dłonią w plecy. - Ała! Mięśnie jak postronki…
Wstała i odeszła. Ja siedziałem jeszcze chwilę, mając mętlik w głowie. Podszedłem nieco chwiejnym krokiem do relingu, to było za dużo dla mnie jak na jeden dzień. Gapiłem się tępo na fale czarnego oceanu. Znienacka wszystko obróciło się do góry nogami - ktoś zaszedł mnie od tyłu i wyrzucił przez reling! Zdążyłem jeszcze zauważyć dwie pary nóg w mundurach załogi “Noel”, a potem spadłem prosto do czarnego oceanu. Otoczyła mnie ciemność.
niedziela, października 26, 2025
10. Burza
Ken próbował biegać za Eve podczas naszych codziennych treningów na płycie lotniskowca, ale szybko się zmęczył i potem siedział tylko obok instruktora, uważnie obserwując mijających go kadetów. I wszystko szło jak zawsze, jednak nieubłaganie zbliżaliśmy się do miejsca, w którym treningi na pokładzie i w ogóle wychodzenie na zewnątrz było surowo niewskazane - musieliśmy przepłynąć przez obszar burz.
Czarny ocean zazwyczaj był spokojny na prawie całej planecie, przynajmniej tak nam mówiono. Jednak w kilku miejscach pojawiały się silne burze z piorunami i gwałtownym wiatrem, siekające okręt twardymi kroplami wody, które potem ginęły w czarnej mazi. Burze nie były jakieś groźne dla okrętu… zazwyczaj… niemniej jednak były niebezpieczne dla człowieka i wtedy wszyscy mieli zakaz opuszczania przypisanych im miejsc. Nawet Ken dostał przydział w postaci chipa wszczepionego pod skórę - po tym zabiegu stał się kolejną istotą, która zdecydowanie nie pokochała Gigi.
Głęboko we wnętrzu lotniskowca nie było słychać szumu deszczu, ale jakoś wiedziałem, że wpływamy w obszar burzy. Siedziałem jak zwykle w audytorium, gdy nagle moją protezę przeszył prąd, aż mną szarpnęło.
- Co się stało?! - Spytała Eve, odruchowo sięgając po przyrząd diagnostyczny, który teraz stale miała przy sobie.
- To chyba… efekt burzy… - Wstałem z krzesła i zacząłem chodzić po pomieszczeniu, co niezbyt pomagało. Moja proteza wysyłała do mózgu szpile bólu. Zacząłem się chwiać.
Eve chwyciła mnie pod ramię, mimo drobnej budowy miała sporo siły. Zaczęła mnie prowadzić, a ja posłusznie z nią szedłem i dopiero po jakimś czasie zacząłem kontaktować, co się w ogóle dzieje.
- Dokąd idziemy?
- Do szpitala, to trzeba dokładniej zbadać… Nie reagujesz nawet na przeciwbólowe…
- Kiedy ty mi dałaś… Nieważne, nie możemy iść do szpitala…
- A to dlaczego?
- Błagam cię. Ja nie wiem, co się dzieje z protezą, ale może samo przejdzie, jak już wyjdziemy z tej burzy. A tak zaczną ją badać, rozbierać, pytać… Nie chcę tego. Po co to komu.
- Okej, ale nasze wyjście z audytorium pewnie zostało zarejestrowane… I co teraz…?
Eve zatrzymała się na chwilę, najwyraźniej mocno się zastanawiając. Ken, który podążał wesoło za nami, również przystanął. Po chwili skręciła w stronę hangaru helikoptera.
Po cichu weszliśmy, starałem się nie wydawać żadnego odgłosu, aby nie obudzić śpiącego na krześle Gustavusa. Jego potężna sylwetka była nieruchoma jak skała.
Eve zabrała mnie w najdalszy kąt hangaru, położyła w rogu, po chwili przyniosła skądś jakieś cienkie koce i owinęła mnie nimi. Ułożony w wygodnej pozycji przyłożyłem protezę do potężnego słupa z czarnego metalu, który wzmacniał ścianę hangaru, co nieco ulżyło, a wwiercające się w mózg świdry bólu zelżały i odpuściły, gdy się nie ruszałem. Zasnąłem i nic mi się nie śniło, na szczęście.
Otworzyłem oczy, musiało minąć sporo czasu. Eve i Ken spali tuż obok mnie, byli tuż obok przez cały ten czas. Ken przeciągnął się leniwie.
W hangarze paliły się już światła wskazujące na poranek. Proteza nie bolała w ogóle, wszystkie prądy, jakie wcześniej czułem, zniknęły. Ostrożnie wstałem i przeszedłem parę kroków. Gustavus dalej siedział tam, gdzie widzieliśmy w nocy jego sylwetkę, dokładnie w tej samej pozycji. W pierwszej chwili poczułem ulgę, bo to znaczyło, że dalej śpi i uda nam się wrócić do audytorium bez zwrócenia jego uwagi. Jednak coś mi tu zaczęło nie pasować, jego bezruch był… nienaturalny. Podszedłem bliżej, potrząsnąłem nim. Nieruchome ciało spadło z ciężkim klapnięciem na podłogę hangaru. Nie żył.
***
Noin odeskortowała nas do szpitala okrętowego, gdzie już czekała na nas Doktorka. Twarda poprosiła, by tylko nie mówić nic Modliszkom i wróciła na swoje stanowisko. Eve tuliła Kena.
- No i co wyście, do ciężkiej cholery, narobili - przywitała nas. - W ogóle to najpierw powiedzcie mi, po co poleźliście do hangaru.
- No bo my, tego… - Eve poczerwieniała i spuściła wzrok. - Wie pani…
- A… aha. No popatrz, mimo witaminek natura znajduje sposób… - Doktorka znowu zaczęła się odruchowo drapać po swoim metalowym czole.
Mi amory akurat nie były w głowie, natomiast czułem olbrzymią wdzięczność wobec Eve. I podziw dla jej zdolności aktorskich.
- I znowu muszę kroić trupy! - Gigi właśnie zameldowała się na posterunku.
- No, na poród na razie nie ma co liczyć, choć ci dwoje podjęli pewne wysiłki - Doktorka odwróciła się w stronę Gigi i wskazała nas kciukiem. - A tak przy okazji, wyniki sekcji naszego poprzedniego denata takie, jak przypuszczałam?
- No tak, czarna maź wniknęła w zwłoki Edwarda… tak się nazywał ten naukowiec z pływającego miasta… i pod wpływem jakichś prądów elektrycznych czy podobnych zaczął się poruszać, maź ma tendencje do zmiany kształtu pod wpływem pola elektromagnetycznego. Może przy ścianie było jakieś źródło zasilania, a kiedy się od niej oddalił, to padł jak, no, martwy.
- Na Soplu dokładniej to badają, pokażę wam, jak już tam w końcu dotrzemy. Ale do rzeczy: nasz biedny Gustavus…?
- Uduszenie. Widać otarcia na szyi. Zgon nastąpił około siedmiu godzin temu.
- Czyli… morderstwo? Ale kto miałby tyle siły… - Doktorka i Gigi równocześnie spojrzały na moją protezę.
- To nie ja! Przysięgam, ja wtedy nawet nie…
- Jeśli nie, to mamy bardzo ciekawy zbieg okoliczności w takim razie - podsumowała Doktorka.
W tym momencie do ambulatorium wparował Kapitan, chwycił mnie za kombinezon i zbliżył swoją twarz do mojej.
- Ty to zrobiłeś?!
- Nie. - Odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. Spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym puścił i wziął głęboki oddech.
- W takim razie kto? - Spojrzał na Doktorkę i Gigi.
- Jeszcze czekamy na wynik badań toksykologicznych, lekarz okrętowy powinien je mieć za około półtora godziny.
- Ten szarlatan… - No dobrze, poczekajmy, może tam jest ukryta odpowiedź. - Przygarbiony Kapitan już miał wychodzić, ale jeszcze na odchodne odwrócił się do Doktorki. - Ty i te twoje pomysły! Za parę dni zaczynają się manewry… Nie wiem jak, ale starajcie się utrzymać to w tajemnicy, na ile to możliwe. Rozumiemy się? - I wyszedł.
Czekaliśmy tak na raport we względnej ciszy. Ken chyba zasnął. Doktorka sprawdzała coś na swojej mobilce, dyskretnie nas pilnując.
W końcu z gabinetu obok wyszła Gigi, ściągając rękawiczki.
- No i gdzie ten konował? Raport miał być… - Spojrzała na zegar nad drzwiami - Pół godziny temu! Widział go ktoś?
- Sprawdźmy co tam u niego. - Doktorka zdecydowanie poderwała się z krzesła.
- Ale nie wolno nam tam wchodzić!
- Mnie wolno.
Drzwi laboratorium chemicznego były zamknięte na głucho, nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. Doktorka wykonała wobec mnie zapraszający gest.
Pomajstrowałem trochę przy zamku i zdołałem go dość szybko otworzyć, co było pewną ulgą, bo alternatywą było rozwiązanie siłowe. Ciężkie, czarne drzwi były akurat na zawiasach. Naszym oczom ukazał się spodziewany widok: mnóstwo naczyń laboratoryjnych w solidnych uchwytach, pełnych płynów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia; kuchenki, wirówki, zero zaskoczenia. Lekarza nigdzie nie było widać, na stole została tylko jego mobilka.
- Spieprzył! - Oznajmiła Gigi. - Kiedy on się wymknął…
- Żadnego raportu nie ma. Widzę próbki, ale wyników brak… - Zauważyła Doktorka.
- Musimy go znaleźć… - Cicho dodała Eve, ściągając na siebie uwagę Doktorki.
- Może od razu wytropić? Może ten twój kundel na coś się w końcu… przyda… - Sztylety w oczach Eve nawet dla kogoś takiego jak Doktorka były wystarczająco czytelną wiadomością, że nie tędy droga. - Mobilkuję do Kapitana.
Gigi i Doktorka zostawiły nas samych w laboratorium.
- Słuchaj, a może rzeczywiście Ken był, jak to się nazywa… tresowany do jakichś zadań? Wiesz, przez te hologramy?
- Ja go tresuję. Zobacz. - Postawiła Kena na podłodze. - おすわり!
Pies posłusznie usiadł.
- Bardzo ładnie, ale to nam w tej chwili nie pomaga. Czekaj, może w ten sposób… - Wziąłem z wieszaka jeden z kilku fartuchów. - Co szkodzi spróbować. Szukaj! Nie wiem… Trop!
Ken ostrożnie powąchał fartuch, kichnął od ostrego zapachu chemikaliów, pokręcił się w kółko i z nosem przy ziemi zaczął dreptać po pomieszczeniu. Popatrzyliśmy z Eve po sobie i ruszyliśmy za nim.
Ken szedł w stronę wyjścia awaryjnego ze szpitala, Doktorka właśnie skończyła rozmawiać przez mobilkę.
- Nie mówcie, że coś macie… - Wzruszyłem tylko ramionami w odpowiedzi. - Idę z wami. Gigi, czekaj tu na Kapitana. - Wydała polecenie Doktorka.
Ken szedł coraz szybciej, praktycznie zaczął biec i to całkiem szybko, jak na jego krótkie łapy. Dla nas nie było to problemem, ale Doktorka zaczęła zostawać trochę z tyłu. Skręciliśmy w ciasny, nieużywany korytarz - było takich trochę na tym składanym naprędce lotniskowcu. Byłem pewien, że są na okręcie jakieś tajemnicze miejsca, o których nikt lub prawie nikt nie wiedział, pewnie nawet i Monter. W każdym razie w zakurzonym korytarzu zobaczyliśmy ślady stóp.
- Mamy coś! - Krzyknąłem do Doktorki, która została już spory dystans za nami.
Teraz Ken biegł już w stronę znanych nam rejonów: magazynów racji żywnościowych. Widzieliśmy, jak usiadł i patrzył na nas wyczekująco.
- On… doprowadził nas do żarcia? O to mu chodziło…?
- Nie, czekaj! Tam coś leży! - Faktycznie, obok drabiny prowadzącej do włazu leżała jakaś szara szmata. Był to zakurzony fartuch laboratoryjny.
- Poczekaj tu na Doktorkę, ja wchodzę na górę.
Podniosłem zaskakująco lekki właz i wyszedłem na boczny balkon lotniskowca. Deszcz dalej zacinał, choć wypłynęliśmy już z obszaru burzy. Większą część balkonu zajmowało jedno z kilku dział przeciwlotniczych, które zdaniem Montera jest bardziej na pokaz, bo po pierwsze szybko poruszającego się celu i tak nie trafi, po drugie nikt za bardzo nie potrafił tego obsługiwać. Oparty plecami o działo siedział lekarz okrętowy.
To był chyba najstarszy człowiek na okręcie, długie siwe włosy otaczały jego łysiejącą czaszkę. Całkiem krzepki i wysoki, ustępował jednak muskulaturą chyba prawie wszystkim oprócz Doktorki. Obejmował rękami kolana i miał spuszczoną głowę, ale podniósł wzrok na mnie, słysząc moje kroki.
- A, to ty, nasza znajda… - Spojrzał na moją protezę. - Słyszałem o tobie, młody, zdolny… Może tobie akurat się poszczęści w życiu. Może…
- Ma pan raport…? - Zacząłem ostrożnie, mając na myśli wyniki badań, które mogą nam wyjaśnić przyczynę śmierci naszego kolegi.
- To moja wina, rozumiesz?! - Wykrzyczał. - Prosił mnie o większą dawkę, a ja się zgodziłem! Takie dobre dziecko, chciał być silny, chciał chronić wszystkich… - Zaczął łkać. - Nie sądziłem, że to go zabije… Skurcze mięśni… Musiał cierpieć...
Usłyszałem za plecami kroki Eve i jeszcze kogoś. Kapitan i Doktorka.
- Cofnij się, to jest rozkaz. - Głos Kapitana nie znosił sprzeciwu.
- Doktor mówi…
- Zapomnij o wszystkim, co ci powiedział.
- Nie masz już tego dosyć?! - Lekarz okrętowy zaczął krzyczeć. - Przecież to, co my tu robimy…!
- Zamknij się. Weź się w garść.
- Tak jak ty?! Chlejesz codziennie mój alkohol…
Kapitan podszedł zdecydowanym krokiem do lekarza okrętowego, chwycił za kombinezon i postawił do pionu. Coś mu zaczął cicho mówić, doktor słuchał tego ze spuszczoną głową i potakiwał. Popatrzyliśmy z Eve na Doktorkę, ta wzruszyła ramionami w geście “mnie nie pytaj”. Jedyne, co byłem w stanie usłyszeć, to “już niedługo”.
W końcu Kapitan, niższy o głowę od chwiejącego się doktora, zaczął go prowadzić w stronę drzwi, zapewniających dużo dogodniejszy dostęp do balkonu niż nasz właz. Widziałem, jak doktor trzęsącymi się dłońmi wyciąga z kieszeni jakieś pudełko i zażywa białą tabletkę.
***
Wróciliśmy do codziennej rutyny. Lekarza okrętowego dalej prawie nigdy nie widzieliśmy, ale podobno Gigi miała obowiązek zerkać co jakiś czas do laboratorium i upewniać się, czy dalej jest na stanowisku. Podobno był teraz całkiem wyluzowany, pewnie dzięki tym tabletkom.
Śmierć Gustavusa nastąpiła w wyniku niespodziewanej reakcji na zwiększoną dawkę któregoś komponentu witaminek, odpowiedzialnego za przyrost tkanki mięśniowej, w wyniku czego się udusił. Przed śmiercią chwycił się za gardło, pod paznokciami miał fragmenty własnego naskórka. Z rozkazu Kapitana mieliśmy o tym nie mówić nikomu i wyciszyć sprawę na tyle, na ile to możliwe: mówić, że Gustavus został przeniesiony do indywidualnego treningu czy coś takiego - kłamstwo było oczywiste, ale większości osób to po prostu nie obchodziło, a reszta uznała, że bezpieczniej będzie nie pytać.
Znowu minęło kilka dni, nawet nie wiem kiedy. Dostałem wiadomość od Eve w naszej aplikacji do komunikacji między kadetami, którą właśnie testowaliśmy, aby przyjść na ten sam balkon, na którym znaleźliśmy doktora - do wiadomości dołączone było zdjęcie, kolejna funkcja systemu.
Już nie padało, nawet chmury się nieco przerzedziły, co jest dość rzadkim widokiem. Bliższe ze słońc powoli wschodziło na czerwono. Eve czekała tam na mnie, pokazała palcem na horyzont. Przystanąłem obok niej i również wpatrywałem się w ten bądź co bądź rzadki i piękny widok. Zazwyczaj nie mieliśmy czasu tak po prostu przystanąć i popatrzeć.
- To, co wtedy mówiłeś… - Zaczęła cicho Eve.
- Wtedy?
- No w hangarze, gdy cię tam zaprowadziłam… Że jesteś mi wdzięczny, że jestem z tobą, że chcesz, byśmy byli razem i tak dalej… - Mówiła ze spuszczoną głową, miała rumieńce. - No wiesz, to było bardzo miłe i w ogóle… Bardzo mi się to podobało…
Problem w tym, że w ogóle nie przypominałem sobie, żebym mówił coś takiego. W ogóle z tamtej nocy pamiętam tylko kilka szczegółów, które równie dobrze mogły być zwykłym majaczeniem, bo ból w protezie był aż tak potężny. Na przykład za zwojami filamentu chyba była jakaś sylwetka, może Młotek lub Gamoń przyszli po kolejną porcję? W końcu siedzieli zamknięci na okrągło i coś drukowali. Albo mi się tylko wydawało.
Niemniej jednak… Jasne, jak najbardziej mogłem tak powiedzieć. Chyba tak czułem. Nie mogłem zaprotestować.
Nie powiedziałem nic, po prostu objąłem Eve zdrowym ramieniem.
Razem patrzyliśmy na horyzont, na którym już pojawiło się kilka czarnych punktów. To była reszta ocalałej floty, która przybywała na miejsce celem przeprowadzenia manewrów.
niedziela, października 12, 2025
09. Zwierzątko
Części do budowy helikoptera drukowały się powoli, co nie przeszkadzało mi odwiedzać często hangaru by sprawdzić postęp. Nosiliśmy też filament, którego potrzeba było bardzo dużo, a Derpi teraz część swojego czasu spędzał w symulatorze lotu, przeprogramowanym na obsługę nowego powstającego środka transportu. Niestety do dyspozycji mieliśmy tylko jeden, bo resztę okupowali piloci odrzutowców, inaczej sam bym spróbował. Niestety nocami w symulatorze siedział Monter. Właśnie podniósł na mnie swoje podkrążone oczy znad małego ekranu.
- Dalej to czytasz? - W kwaterach mieszkalnych pływającego miasta znalazł jakieś stare cywilne mobilki, bez niczyjej zgody wziął ze sobą, naładował je i teraz przeglądał ich zawartość.
- Nie idzie się oderwać, zresztą sam zobacz - pokazał mi ekran urządzenia. Widać tam było czarno-biały, kiepsko narysowany komiks. Nie do końca ogarniałem, co się w ogóle dzieje na stronie, nie miałem za wiele do czynienia z komiksami i niezbyt je lubiłem, lepiej przeczytać książkę. A najlepiej podręcznik.
- Ktoś na pływającym mieście miał za dużo wolnego czasu, jak rozumiem?
- I takie zryte pomysły, że to powinno być zakazane, jeśli już nie jest.
Ideałem Pionerów był “nowy start” i choć wzięli ze sobą dobra kultury ziemskiej, to nie zachęcano do korzystania z niej, a propagowano tworzenie własnej sztuki od podstaw. Jak wiele ideałów Pionierów, również ten niezbyt wytrzymywał zderzenie z rzeczywistością.
- No dobra, zaciekawiłeś mnie. O czym to jest?
- Kompletnie fikcyjny świat, gdzie istnieją różni bogowie…
- Co za bzdury…
- Słuchaj dalej: zwykli ludzie, jeśli służą danemu bogu, modlą się mocno albo składają jakąś ofiarę i za to mogą dostać od nich różne moce. I wyznawcy różnych bogów nawalają się ze sobą używając tych mocy…
- I ty czytasz takie rzeczy?
- A teraz zobacz na postacie żeńskie - pokazał mi jedną ze stron. Takich obfitych kształtów nie widziałem nigdy w życiu; gapiłem się w milczeniu i dopiero po chwili wróciłem do rzeczywistości.
- Skasuj to może lepiej…
- No cześć! - Z zadumy nad naturą rzeczy wyrwało nas powitanie Eve. - Wiedziałam, że was tu znajdę - rzuciła z przekąsem.
- To znaczy?
- Nie idzie was od tego oderwać - wskazała na potężne rusztowanie z poruszającą się iglicą, pieczołowicie wypluwającą rozgrzany filament na nieruchomą płytę. Oglądanie powoli powstających elementów helikoptera też było bardzo wciągające dla każdego… No prawie.
Gustavus, najsilniejszy kadet na całym lotniskowcu, powoli podnosił i opuszczał ważący kilkadziesiąt kilo ciężar. Jedną ręką. Niewiele więcej go interesowało, ani druk 3D, ani zboczone komiksy Montera. Po prostu siedział obok drzwi korytarza prowadzącego do Modliszek - poprosił o to dowództwo uzasadniając, że taka jest jego misja: “strzec te, które mają duchy”. Paplanina Eve i cyrk Kosy miały swoje nieoczekiwane efekty.
Dowództwo znowu się zgodziło i wtedy miałem już pewność, że pozwalają nam na coraz więcej - dopóki wykonywaliśmy swoje obowiązki i nie robiliśmy nic szkodliwego, to zazwyczaj się zgadzali. Jeszcze nie tak dawno temu istnienie Modliszek było czymś w rodzaju szeptanych plotek, a teraz praktycznie każdy zdawał sobie sprawę z ich istnienia i funkcji. Ale nie miałem czasu nad tym się zbyt długo zastanawiać, bo nadal czekała góra roboty do zrobienia - szczególnie gdy dowództwo uświadomiło sobie, że ja do spółki z Eve całkiem nieźle radzimy sobie z programowaniem.
Dobra strona jest taka, że chciało nam się to robić: siedzieliśmy długie godziny w audytorium, omawialiśmy problemy lub zastanawialiśmy się w milczeniu - w obu przypadkach było to całkiem przyjemne doświadczenie.
Właśnie podczas jednego z takich momentów zadumy zauważyłem kątem oka, że Eve patrzy na mnie wyczekująco.
- … Tak?
- Obiecaj, że nie będziesz się śmiał!
- Okej…?
Po chwili wahania zaczęła rozpinać górę swojego czarnego kombinezonu. Gapiłem się jak kretyn, gdy odsłoniła przede mną kawałek bladej skóry nad swoją lewą piersią. Był tam jakiś czarny kształt. Bezwiednie zbliżyłem głowę do tego widoku.
- I jak, podoba się?
- Zdecydowanie tak.
- Kosa robi takie. Nazywa się to “tatuaż”. Tylko nie mów nikomu, dobra?
No faktycznie - drobne, czarne linie tuż pod skórą układały się w koślawo narysowaną sylwetkę Skur… to znaczy Pierwotnego.
- Jak ona to zrobiła? Czym w ogóle?
- Musiała skądś pożyczyć takie urządzenie medyczne, wiesz, do zastrzyków.
- Pożyczyć, tak? I co to jest, coś ci wstrzykuje pod skórę? - O mało nie dotknąłem obiektu mojego zainteresowania palcem.
- Filament.
- Co?!
- Spokojnie, przecież to nic groźnego. Nawet pytałam kiedyś Gigi i powiedziała, że czarna maź to idealnie neutralny materiał czy coś takiego… Choć ostatnio coś rzadko z nią rozmawiam.
Tak. Ciekawe czemu.
Tatuaże były chyba bardzo nieregulaminowe, ale do szczegółowych inspekcji powierzchni skóry nie dochodziło. Lekarz okrętowy coraz więcej swoich obowiązków przerzucał na Gigi i więcej siedział w swoim laboratorium chemicznym, nadzorując wytwarzanie witaminek, więc może udałoby się z nią dogadać w razie wtopy. Może. Doktorka prawie cały czas zajmowała się Modliszkami, ograniczając się do okazyjnego sprawdzania naszych postępów, widocznie uznając, że weszliśmy w swoje role - a przynajmniej taką miałem nadzieję. Gigi natomiast zdawała się przejmować po niej niektóre cechy charakteru, przede wszystkim te irytujące, jak bycie wścibskim i bezczelnym. No cóż, jakoś od początku wiedziałem, że nie będziemy przyjaciółmi.
***
Nie wiem dokładnie, ile zajęło wydrukowanie i złożenie helikoptera - przy identycznym planie dnia traci się poczucie czasu. Zerkałem od czasu do czasu do hangaru: Modliszki w mechach pomagały z precyzyjnym montażem większych elementów, Gustavus też się przydawał. Ja się do tego nie wtrącałem - to były zabawki Montera. Spędzał niezliczone ilości czasu precyzyjnie instalując miniaturowy reaktor fuzyjny, tungstenową baterię, wyświetlacze, okablowanie. Cały czas sprawdzał wszystko na mobilce, do której wgrałem mu dokładne schematy - niech się przyda na coś poważniejszego niż czytanie bzdurnych komiksów. W końcu potężny, dwuwirnikowy helikopter transportowy był gotowy do startu.
Podczas gdy Derpi na zmianę z Monterem dokonywali lotów testowych pod czujnym nadzorem personelu lotniskowca, ja i Eve przygotowywaliśmy się na długą podróż: nie tylko prowiant, ale również podstawowe przyrządy medyczne (Eve dostała krótkie szkolenie od Gigi), a nawet kilka egzemplarzy broni - od teraz pozwolono uczestnikom wyprawy nosić czarne, lśniące noże.
Oprócz mnie, Eve, Montera i Derpiego w wyprawie do tajemniczego koordynatu miał wziąć udział jeden z pilotów odrzutowca i dwóch żołnierzy. Po ostatniej wyprawie na wrak coraz mocniej mnie zastanawiało podejście starszego wiekiem i rangą personelu do nas, ale przecież nie będę ich o to pytał.
Wnieśliśmy ostatnie bagaże do wnętrza helikoptera i czekaliśmy ranka.
Helikopter był całkiem szybki i miał zasięg do sześciuset kilometrów, ale potem trzeba było czekać na naładowanie baterii przez reaktor. Monter pewnie wszystko wytłumaczyłby mi ze szczegółami, ale w tej chwili nie miałem na to czasu i ochoty. Według planu lotniskowiec miał zbliżyć się do linii brzegowej na tyle blisko, żebyśmy byli w stanie wylądować, poczekać kilka godzin na naładowanie baterii i wykonać kolejny etap podróży. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane i wymagało dokładnej koordynacji - był plan B na wypadek spóźnienia, ale potem bylibyśmy zdani na siebie. Komunikacja satelitarna nie istniała, więc teoretycznie musielibyśmy się dostać na Sopel, ale w praktyce było to poza zasięgiem helikoptera. No zero presji po prostu.
Bliższe ze słońc zaczęło wznosić się ponad horyzont. My już siedzieliśmy w helikopterze, przygotowani, zestresowani, podekscytowani. No, może oprócz towarzyszących nam żołnierzy. Mieliśmy na głowach hełmy z mikrofonami i słuchawkami do komunikowania się na krótkie dystanse, bo huk helikoptera był potężny. Derpi odpalił silniki i wkrótce wzbiliśmy się w powietrze, zaskakująco łagodnie w porównaniu do wyczynów Montera. Po raz pierwszy mieliśmy opuścić “Arkę” na tak długi czas, ale w końcu kolosalny kształt zniknął za horyzontem i skupiliśmy się wyłącznie na tym, co przed nami.
Jeśli potrafisz sobie wyobrazić jak wygląda czarny, lśniący ocean i zachmurzone niebo, to praktycznie widziałeś to samo co my podczas pierwszego etapu naszej podróży. Ląd jednak pokazał się całkiem szybko - skaliste wybrzeże kontynentu, o którym nie miałem zbyt wielkiego pojęcia. Derpi umiejętnie posadził helikopter i zaczęło się nasze oczekiwanie na naładowanie baterii - coś, co miało być częstą czynnością. Z braku innych rzeczy do roboty połaziliśmy trochę po wybrzeżu - fale mazi lizały skały, zostawiając na nich czarne żyły, które powoli cofały się, by na nowo połączyć z resztą. Roślinności i zwierząt nie było, te przetrwały tylko w głębi kontynentów. Wiedziałem, że cały czas podczas tego postoju obserwują nas żołnierze, znowu nie rozumiałem za bardzo dlaczego - że uciekniemy im? Niby gdzie? I po co?
Etapy podróży były dość precyzyjnie zaplanowane, w końcu musiało u celu istnieć jakieś dogodne miejsce do lądowania. Nie musieliśmy robić długich nocnych przerw, w końcu bardzo rzadko oba słońca zachodziły równocześnie i dzięki temu dalszemu przeważnie panował co najwyżej półmrok. Polegaliśmy jednak na starych zdjęciach satelitarnych, tak więc musieliśmy być gotowi na niespodzianki. Mieliśmy też obowiązek obserwacji otoczenia z helikoptera i natychmiast raportować istnienie jakichś instalacji czy budynków. Oczywiście nic takiego nie było - rozciągały się przed nami formacje szarych i brązowych skał, gdzieniegdzie rosły skupiska brudnozielonej roślinności i to wszystko. Wprawdzie było to dużo mniej monotonne niż czarne korytarze lotniskowca, mimo to dość szybko nam się znudziło i spora część ekscytacji wyparowała. Nikt nie mówił, że będzie lekko, ale mimo wszystko to było pewne rozczarowanie.
W końcu po paru dniach zaczęliśmy się zbliżać do celu, przynajmniej według odczytów nawigacyjnych porównujących naszą pozycję do koordynatów podanych w notatce z jajca.
- Zbliżamy się! - W głosie obecnie siedzącego za sterami Montera dało się słyszeć ekscytację. Wszyscy wyglądaliśmy na zewnątrz, szukając czegoś wyróżniającego się. Mieliśmy zaplanowane sporo czasu na rekonesans, co nie znaczyło jednak, że mamy go jakoś specjalnie dużo.
Teren już jakiś czas temu zaczął przechodzić w górzysty i było coraz więcej ostrych, skalistych szczytów - żaden z naszych pilotów nie miał praktycznego doświadczenia w takich warunkach, tak więc bez wyraźnej potrzeby nie chcieliśmy się tam zapuszczać.
Po kilku kilku okrążeniach pilot znalazł w miarę dogodne miejsce, by wylądować. Rozdzieliliśmy się w pary, by przeszukać maksymalnie duży teren, a w przypadku znalezienia czegoś mieliśmy porozumieć się przez radio, o ile zasięg pozwoli. Ja i Eve ruszyliśmy ostrożnie w dół stromego zbocza, gdzie było trochę niskich, iglastych drzew i krzewów.
Szliśmy tak już około godziny, teren stawał się naprawdę trudny - musieliśmy w paru miejscach pomagać sobie nawzajem, by zejść niżej.
Gdy przechodziliśmy przez zarośla, Eve nagle przystanęła.
- Słyszysz to?
- Też się zatrzymałem i zamarłem w bezruchu.
Faktycznie, jakieś piski.
- To dochodzi gdzieś stamtąd - wskazała na zarośla u zbocza góry.
Rozchyliliśmy zarośla. Zobaczyliśmy czworonożne zwierzę, o długości około jednego metra. Było martwe, widać było świeże rany od uderzeń o kamienie, od razu było dla nas jasne, że spadło z wysokości i zginęło.
Wprawdzie nie widziałem nigdy żywego egzemplarza, ale wiem, że przybyły tu razem z Pionierami - był to pies, podobno na Ziemi ludzie hodowali je w różnych celach od dziesiątków tysięcy lat.
Martwy egzemplarz miał czarne futro z brązowymi łapami i pyskiem i prosty ogon.
Znowu usłyszeliśmy pisk.
- Zobacz! - Szepnęła przejęta Eve.
Między przednimi łapami dało się zobaczyć mały kształt. Leżał tam dużo mniejszy pies, popiskiwał i trząsł się. Najwyraźniej, młode dużego psa… “Szczenię”, to było właściwa nazwa.
Eve natychmiast wyjęła urządzenie do podstawowej diagnozy, nie mając nawet pojęcia, czy będzie działać na organizm inny niż ludzki.
- Połamane kończyny, żebra całe. - Zaczęła grzebać w jednej z kieszeni kombinezonu, trochę za nerwowo jak na nią. Ja rozglądałem się po okolicy.
- Musieli spaść stamtąd - wskazałem palcem na ostre wzniesienie skalne. - Skąd tu się wzięły psy?!
Eve tymczasem kalibrowała coś na urządzeniu do podawania lekarstw.
- Ile on może ważyć?
- “On”...? Jakieś, nie wiem, półtora kilograma…?
- Tak myślałam. - Eve przekręciła pierścień urzędzenia i zaaplikowała coś szczeniakowi.
- Co ty mu dałaś?
- Środek przeciwbólowy. Powinien być na tyle silny, bym mogła unieruchomić mu kończyny…
- A potem?
- No, zabierzemy go ze sobą.
- Na okręt?
- No a gdzie?! - Eve była zdenerwowana i zaczęła się wkurzać, uznałem więc, że lepiej nie pytać więcej. Mieliśmy ważniejsze problemy.
Zacząłem oglądać zbocze przez lornetkę i zauważyłem nawis skalny, niewidoczny z powietrza. Tymczasem Eve korzystając z awaryjnych opatrunków unieruchomiła kończyny zwierzęcia, które nie reagowało na jej zabiegi. Upewniwszy się, że wszystko jest bezpieczne, rozłożyła dużą chustę, przełożyła na nią szczenię i zawiązała sobie cały tobołek wokół szyi.
- Teraz mam wolne ręce - rozłożyła je na boki. Ja tylko popatrzyłem sceptycznie, ale nic nie powiedziałem.
Wspięliśmy się z pewnym trudem na zbocze i dotarliśmy do nawisu. Jak się okazało, była tam całkiem sporych rozmiarów jaskinia - wyjęliśmy nasze latarki i ostrożnie weszliśmy do środka.
Szybko odkryliśmy zakurzony pojazd, nigdy takiego nie widzieliśmy: oprócz potężnych kół, po bokach miał metalowe wysięgniki zakończone chwytakami, które jak rozumiem umożliwiały pokonywanie nawet skrajnie niemożliwego terenu - chciałbym zobaczyć, jak ten pojazd wspina się po tym zboczu. Musiał przypominać inne zwierzę znane z Ziemi, czyli pająka.
Jaskinia tylko częściowo była naturalną formacją, autor listu z jajca - bo teraz mieliśmy już pewność, że znaleźliśmy to miejsce - musiał ostro pracować swoimi urządzeniami nad jej pogłębianiem i poszerzaniem. Doszliśmy do drzwi wydrukowanych z czarnego metalu. Były częściowo uchylone, tak więc nie mieliśmy problemu z dostaniem do środka. Ukazał nam się zakurzony przedsionek, a stamtąd odnoga prowadząca do kwatery mieszkalnej. Na łóżku leżał szkielet ludzki, na podłodze leżała inna sterta kości, najpewniej psia. Szkielet trzymał w ręku mobilkę podobną do naszych, niestety była rozładowana i nie mogliśmy jej teraz uruchomić.
- Znaleźliśmy naszego wynalazcę. - Powiedziałem na głos oczywistą rzecz.
Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej wąskim korytarzem. Próbowałem korzystać z radia, ale albo byliśmy już poza zasięgiem, albo sygnał nie mógł przebić się przez skały, albo jedno i drugie. Na końcu korytarza widać było światło, więc tam się skierowaliśmy.
Dotarliśmy do szklanego panelu, odgradzającego nas od jasno oświetlonego, sporej wielkości pomieszczenia. Trochę nam zajęło zrozumienie tego, co właśnie widzimy.
Były tam lampy emitujące światło przypominające takie na bezchmurnym niebie. Widzieliśmy wentylatory. Widzieliśmy głośniki, skąd dobiegał co jakiś czas ludzki głos. Widzieliśmy emitery holograficzne, pokazujące sylwetki ludzkie wykonujące gesty i wydające polecenia. Miski z jedzeniem, miski z wodą - gdzieś tu musiała być farma białka i generator wody. I wśród domków, drabinek i pięknej, zielonej roślinności - kilkanaście psów różnych ras, biegających, śpiących, mających się całkiem dobrze.
- Utopia…
- Zobacz - Eve wskazała na małe roboty sprzątające, które właśnie wyjechały by ogarnąć to zamknięte środowisko. Na lotniskowcu oczywiście też mamy takie, ale dużo prostsze.
- A reszta, nie wiem, medycznych spraw?
- Też musiał o tym pomyśleć. To już funkcjonuje kilka lub kilkanaście lat. Obieg zamknięty. No, prawie, bo jakieś musiały się wydostać. Może wystraszył je... huk helikoptera...?
Po zrobieniu zdjęć mobilkami opuściliśmy jaskinię, skołowani.
- Nie raportuj tego. Skasuj zdjęcia.
- Dlaczego?
- Przyjadą i to zniszczą. Doktorka będzie chciała poznać i skopiować taki sztuczny habitat. Nie będzie się przejmowała mieszkańcami.
Eve nie cierpiała Doktorki, ale uznałem, że ma rację.
- No okej, ale jak wytłumaczymy to? - Wskazałem na tobołek na jej piersi.
- To jest 犬.
- Przepraszam, co?
- Ken. I nie wiem, jak. Powiemy, że znaleźliśmy tylko szkielety i jeszcze działającą farmę i generator, nic więcej. Skasuj zdjęcia utopii.
Jakoś w środku czułem, że zgadzam się z Eve. To było zbyt… idealne, by w ogóle to ruszać.
Udało się dotrzeć do punktu zbiórki na czas. Droga powrotna zajęła nam dłużej niż sądziliśmy, ale informowaliśmy na bieżąco resztę za pomocą radia, które już działało. Pilot odrzutowca krzywo patrzył na tobołek, ale Eve pokazała mu odczyty z urządzenia diagnostycznego pokazujące, że nie zawiera żadnych wirusów ani szkodliwych baterii. Pokręcił tylko głową i machnął ręką, każąc nam wejść do helikoptera.
Eve zasnęła z Kenem w rękach, a ja patrzyłem przez okno helikoptera na znikające szczyty górskie. Nie mogłem powstrzymać myśli: że istnieje coś innego poza okrętem, czarnym oceanem, wojną i stanem gotowości. Że są całe kontynenty czekające na odkrycie i zasiedlenie, gdzie możemy stworzyć coś… dobrego. Ale nie wtedy, gdy Sztuczna Inteligencja patrzy na nas z orbity i może w jednej chwili zmieść wszystko, co zbudujemy, o ile nie ukryjemy się głęboko pod ziemią. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy z takiej możliwości. No cóż, może kiedyś. Może z nią.
Spojrzałem na śpiących Eve i Kena.
***
Podróż i spotkanie z lotniskowcem przebiegło przez żadnych problemów. Raport został przyjęty, Gigi nie sklęła nas za bardzo, Doktorka z uwagą przeczytała raport, popatrzyła na naszą trójkę: mnie, Eve i Kena, dała nam z szafki specyfik mający przyspieszyć zrastanie się kości i wróciła do Modliszek. Czy coś podejrzewała? A może skreśliła całą wyprawę jako coś znaczącego niewiele więcej niż czasochłonny trening pilotów helikoptera? Nie miałem pojęcia.
Kena pokochali wszyscy, zresztą z wzajemnością. Ten mały bandyta zaaklimatyzował się zaskakująco szybko, wszędzie człapał za Eve jak cień, ale był przyjazny wobec wszystkich. To zapewne dzięki tresurze głosem ludzkim i hologramami, ale nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Chodził trochę dziwnie, ale dzięki lekarstwom stanął na nogi, czy też na łapy, niezwykle szybko. Nawet został oficjalnie zaakceptowany przez dowództwo jako “wsparcie psychiczne”, choć to był chyba pierwszy raz, gdy ktoś coś wspomniał o wspieraniu zdrowia psychicznego w oficjalnym komunikacie. Jak już wspominałem, dowództwo pozwalało nam na coraz więcej.
Jego legowisko wysłane było chustą, w której przyniosła go Eve. Chusta była już trochę brudna, ale nie miałem serca mu jej wziąć. Zresztą zwierzak lubił też i mnie - czasem, gdy kładłem się w śpiworze w audytorium, by złapać choć parę godzin snu, przychodził by położyć się obok mnie.
Bardzo to lubiłem, bo wtedy zazwyczaj nie śniły mi się zatapiające mnie czarne fale, a i proteza bolała nieco mniej. Od czasu incydentu na okręcie, gdy miałem spotkanie z Omenem, czułem, że coś w niej wręcz iskrzy, na tyle mocno, że nie mogłem już tego ignorować. Ale wolałem nikomu nie mówić.
Zresztą manewry były coraz bliżej.
niedziela, września 28, 2025
08. Wrak
Według
koordynatów ze zdjęcia położenie FC-03 było na tyle dogodne, że Kapitan
wydał rozkaz zmiany kursu i właśnie tam pruliśmy ile tylko reaktor i
gęstość czarnego oceanu pozwalały. Mi jednak jedna rzecz nie dawała
spokoju: ten inny zestaw koordynatów w głębi lądu, który znaleźliśmy w
innym wpisie. Bez jakiegoś nowego pojazdu latającego tam nie dotrzemy i
usilnie szukałem rozwiązania tego problemu.
Przyszedł czas na
mały obchód po lotniskowcu: musieliśmy odebrać nowy sprzęt neuralinkowy
od Gigi ze szpitala okrętowego i zawieźć go do Modliszek, gdzie po
drodze spotkamy się z Monterem i Derpim. Ciągnąłem za sobą nasz stary,
dobry, skrzypiący wózek.
- A co to jest? Figurka jakaś? - Spytałem Eve, wskazując na dziwne, czarne coś dyndające u pasa jej kombinezonu.
- Tak, nosimy takie teraz.
- To wygląda jak… Skurwiel?
- Pierwotny, tak je nazywała Doktorka.
- Czy tam Pierwotny. Skąd masz takie coś?
- Monter nam wydrukował. Przydzielili mu drukarkę 3D ostatnio.
- Aha.
Dotarliśmy do szpitala okrętowego, gdzie na krześle siedziała klapnięta Gigi.
- No jak tam? - Spróbowałem zagaić przyjaźnie.
-
Jeśli jeszcze jeden zjeb przyjdzie do mnie z rozwaloną głową, to
odbiorę mu jego pieprzone życie - odpowiedziała, patrząc na mnie
podkrążonymi oczami. - Ci debile nie noszą w ogóle kasków i walą głowami
w grodzie. Jak można być takim kretynem.
Nasz lotniskowiec to
przerobiony statek transportowy - nie było takiej możliwości, żeby
wszystko było w nim równe i dopasowane, stąd niektóre sekcje wymagały…
pewnej ostrożności w poruszaniu się.
- A sprzęt neuralinkowy? Udało się?
- A żeby ci jajca zwiędły.
- Zgaduję, że tak?
-Oczywiście,
że tak. - Wskazała na leżące na stole kłęby czarnych kabli z nowymi
hełmami. Eve zresztą zaczęła je już ściągać na wózek.
- A tak przy okazji - zaczęła, nie odwracając się w stronę Gigi. - Przyjdziesz dziś na spotkanie?
- Spotkanie…? Aha, to. No coś widziałam na mobilce. A kto to prowadzi w ogóle?
- Siobhan.
- Kto? Shevaun?
- Tak, Shebahn. Kosa.
Dopiero
teraz skojarzyłem. Wysoka i wiecznie pochylona do przodu Hiena,
przezwisko słusznie zapracowane. Imię miała dziwne i nie za bardzo było
wiadomo, jak je przeczytać, przezwisko było dużo prostsze do
zapamiętania.
- Posłuchaj, ja Kosę nawet lubię, ale jak zaczyna
opowiadać… No dobra, pierdolić o cudach, zbawieniu i magicznych
kryształkach, to ja się wyłączam.
Po minie Eve widziałem, że już teraz żałowała zadanego pytania, bo Gigi się uruchomiła.
-
Wszystko ma jakieś wyjaśnienie, trzeba tylko pomyśleć i poszukać. Jeśli
teraz mają być jakieś spotkania jeszcze, to zaczyna wyglądać jak… jakaś
religia. Tak bardzo się cofnęliśmy? - Podniosła ręce do góry w
teatralnym geście. Eve nie kontynuowała konwersacji, szybko zgarnęliśmy
sprzęt na wózek i ruszyliśmy do hangaru mechów.
Skrzypienie kółek odbijało się echem po korytarzu.
- A może ty byś przyszedł? - Zaczęła Eve.
- Ja? Na spotkanie Kosy? Chyba podziękuję.
- Paru facetów przyszło, Gustavus na przykład…
-Że kto?
- No, Goryl.
Zdecydowanie
największy kawał chłopa na całym lotniskowcu, kwadratowy osobnik o
wymiarach dwa na dwa. Jeśli się mówiło do niego prostymi słowami, to
nawet szło się dogadać.
- No proszę. - Nie wyobrażałem sobie
Goryla siedzącego potulnie i słuchania emocjonalnych opowieści Kosy, ale
kto wie. Może akurat tego potrzebował.
W końcu dotarliśmy do
hangaru mechów. Przed wejściem do korytarza Modliszek powstał śmietnik,
który okazał się być nową siedzibą Montera, obecnie przyklejonego do
ekranu stacji roboczej. Obok siedział Derpi, klapnięty niczym Gigi,
wyraźnie zrezygnowany.
- Błagam, musisz mi pomóc - zwrócił się do mnie.
- A co się dzieje?
- Jego nie idzie oderwać od tego, nie myje się, nie śpi. Lepiej nie myśleć, jak załatwia inne sprawy.
- A co się w ogóle dzieje?
-
Przydzielili mu drukarkę 3D, wiesz, bo jakiś tam stary projekt trzeba
było dokończyć. W ogóle mam wrażenie, że wzięli nas po to, żebyśmy
załatwiali im zaległe sprawy, którymi nikt się przez lata nie chciał
zająć… W każdym razie zaczął drukować wszystko: modele, figurki, czasem
nawet jakieś użyteczne rzeczy, które zaprojektował od podstaw. Przez
ostatnie parę dni nie robiłem nic innego, tylko latałem do zbiornika
filamentu i mu dostarczałem. Nawet teraz, gdy jego drukarkę dali
Gamoniowi i Młotkowi, on siedzi i projektuje kolejne bzdury. Sam się nie
wyrobię z obsługą tego wszystkiego…
Moją uwagę przyciągnęło to, co było na monitorze Montera.
- A co to jest?!
-
Gotowe projekty różnych pojazdów latających. Wszystko jest w bazie.
Nawet nie trzeba nic poprawiać. - Spojrzały na mnie rozbiegane oczy.
-
Hej, słuchasz ty mnie?! - Gdzieś tam w tle Derpi próbował zwrócić na
siebie uwagę, ale nie był w tej chwili ważny. Znalazłem coś dużo
ciekawszego.
- A ta kategoria to co?
- Helikoptery. - Na twarzy Montera rozbłysł szeroki uśmiech, na mojej zresztą również.
- Są takie transportowe?
- Dwuwirnikowe, a jakże.
- Jesteśmy w stanie taki wydrukować?
- My tutaj? Nie. Baterie tungstenowe jakoś skołuję, inne części weźmiemy z któregoś odrzutowca…
- Co proszę?
-
Połowa tego szajsu nawet nie lata. Nie mam pojęcia kto to wymyślił, w
erze reaktorów i baterii robić odrzutowce. Po co nam w ogóle odrzutowce
do walki ze sztuczną inteligencją w kosmosie?
Na to pytanie nie miałem odpowiedzi. Pewnie dlatego, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
-
W każdym razie: filament załatwi nasz kolega - wskazał klapniętego
Derpiego skinieniem głowy. - Problem jest tylko z drukarką, bo
potrzebujemy przemysłowej, a takiej na “Arce” po prostu nie ma. Mamy
kilka standardowych na bieżące potrzeby, ale przemysłowe są na Soplu.
Zresztą pewnie stoją nieużywane… Mamy nadprodukcję: możemy sobie
drukować samoloty i okręty, ale kto to będzie obsługiwał? Kto by latał
takim heli…
Obaj popatrzyliśmy na Derpiego.
- A wy co
znowu? Nie umiem pilotować nic. Ale jeśli to oznacza, że nie muszę
targać filamentu, to mogę się nauczyć… - W jego oczach pojawiła się
nadzieja.
- A tak w sumie to jak się robi ten filament do drukarki?
Wiem, że bierze się czarną maź z oceanu, dlatego na jej brak nie możemy
narzekać, ale co dalej…?
- Wielkiej filozofii tutaj nie ma.
Spuszczamy mniejszy lub większy pojemnik do oceanu, maź wlewamy do
formy, traktujemy prądem o odpowiednim natężeniu i ten syf sam układa
się w kable. Tak powstaje filament. - Wskazał na wielkie koła, na które
nawinięte były zwoje czarnego sznura. - Jedynie wybór koloru jest
ograniczony.
Często widziałem już takie sterty nawiniętych kabli. To nie był dla mnie obcy widok.
- Słuchajcie, a w pływających miastach byłyby takie drukarki przemysłowe…?
- Muszą być. Inaczej nie byliby w stanie budować nowych sekcji.
Od tego momentu nie mogłem się doczekać, aż dopłyniemy do FC-03.
Doktorka
wpuściła nas do Modliszek: ja, Derpi i Eve zamontowaliśmy kable i
wgraliśmy upgrade oprogramowania, a przede wszystkim nowy interfejs.
Stworzyłem im prosty czat, dzięki czemu tym bez gardeł łatwiej było się
komunikować z resztą, zarówno na publicznym forum jak i prywatnie, co w
teorii miało jeszcze bardziej poprawić ich samopoczucie. W praktyce nie
byłem tego taki pewien: podejrzałem ich prywatne wiadomości i były to
głównie teksty w stylu: “a ile ona tak naprawdę ma lat?” czy też “ona
jest zrobiona, no mówię ci”.
Oprócz tego jako jedną z pierwszych
rzeczy podczas nauki programowania stworzyłem prostą grę dla dwóch
graczy z odbijaniem piłki paletkami, co dało Modliszkom zajęcie na całe
godziny, nawet robiły jakieś turnieje i generalnie było im dość wesoło.
Jedna z nich znowu próbowała klepnąć Derpiego w tyłek.
***
Do
dotarcia do rejonu wskazanego przez współrzędne zostało jeszcze parę
dni. Doktorka ustami Gigi ogłosiła nam obowiązkowe pauzy od pracy,
inaczej siedzielibyśmy z Eve nad kolejnymi programistycznymi problemami
całe noce - aż tyle było do zrobienia, naprawienia czy ulepszenia.
Miałem dobre postępy i chciałem wykorzystywać te umiejętności, choćby
przez dokładanie funkcji do naszego systemu mobilek.
W każdym
razie, wyłącznie na prośbę Eve, wziąłem udział w moim pierwszym i
najpewniej ostatnim spotkaniu organizowanym przez Kosę. Była tam
większość Hien oraz zaskakująco jeden pilot odrzutowca oraz dwóch
techników, co było dość zaskakujące: personel lotniskowca rzadko
wchodził w interakcje z nami, kadetami i często byliśmy przez nich
traktowani jak powietrze, tudzież worki treningowe przez instruktorów.
Nawet nasza grupa, ahem, specjalna musiała regularnie brać udział w
ćwiczeniach fizycznych.
Największą połać podłogi zajmował Goryl -
największy i najsilniejszy kadet na okręcie, osobnik z niemal kwadratową
szczęką; teraz jego małe oczka świdrowały Kosę przechodzącą między nami
i przedstawiającą swój cyrk.
- Pierwotni po coś tu są -
podniosła do góry figurkę z czarnego metalu. - Po co? Tego nie wiemy -
rozłożyła szeroko ręce w zamaszystym geście. - Ale oczywiste jest, że są
dla nas. Mogą uleczyć nas z naszych problemów, jeśli tylko ich o to
wystarczająco mocno poprosimy.
Całe towarzystwo trzymało mocno swoje figurki. Goryl chyba też miał swoją, ale całkowicie ginęła w jego łapsku.
- Ja wiem, że oni do niektórych przemawiają, szeptają im dobrą nowinę… Że potrafią leczyć nie tylko ciało, ale i duszę.
Zaraz,
znowu to słowo, gdzie ja je ostatnio słyszałem? Modliszki coś mówił, że
“mają duchy”, ktoś musiał to Kosie powtórzyć… Podejrzewałem Eve i jej
skłonność do paplaniny w niektórych okazjach.
- A teraz skupmy
się i pomyślmy o nich. - Kosa złożyła ręce i zamknęła oczy, reszta
podążyła jej śladem. Chcąc nie chcąc naśladowałem ich, by się nie
wyróżniać. Niezbyt mi się to podobało.
- Do zobaczenia za
dziesięć dni! - Oznajmiła Kosa i klasnęła w dłonie, co oznaczało koniec
spotkania. Wszyscy wstali w ciszy i powoli opuszczali salę z wyrazami
zadumy na twarzach, ja wyszedłem zaraz za Eve.
Gigi stała oparta o ścianę korytarza z założonymi rękami i nic nie mówiła, ale i tak było wiadomo, że się w niej gotuje.
- I ty też?
- Przyszedłem tu z Eve…
- I po co ci to? Cofamy się w rozwoju, mówiłam ci już - oskarżycielsko wskazała na mnie palcem.
- Ale…
- Mało które ideały Pionierów do mnie trafiają, ale rozpoczęcie od nowa, bez powtarzania błędów, jest akurat dobre.
Zrobiłem wielkie oczy, bo ostatnie, czego się spodziewałem po Gremlinie, to przywoływanie historii najnowszej w dyskusji.
-
To nie jest skomplikowane: po prostu jeszcze nie znamy odpowiedzi na
wszystkie pytania, ale zamiast zadać sobie trud poszukiwania odpowiedzi,
Kosa wymyśla jakieś własne bzdury.
Wykonała przywołujący gest, nachyliłem się do niej.
-
Lepiej daj sobie spokój z tymi spotkaniami i błagam, jakoś wyciągnij z
nich Eve. Jeśli im się nie znudzi i sami nie przestaną, to złożę pisemny
raport Kapitanowi, bo reguły przeciw kultom religijnym są wyraźnie
określone - wycedziła zimno. Popatrzyła mi jeszcze chwilę w oczy, po
czym odwróciła się i poszła.
A więc, trochę nieświadomie, właśnie
wziąłem udział w ceremonii religijnej. Nie miałem ochoty na kolejną,
ale Gigi przypadkiem nie przesadza…?
***
Zgodnie
z alertem mobilki stawiłem się na dolnym pokładzie. Nad nami
rozpościerały się kratownice podtrzymujące dobudowany pas startowy dla
odrzutowców. Stał tam już jeden z mechów (z kuli na jego piersi machała
do nas swoim kikutem jedna z Modliszek) oraz Kapitan, dzisiaj rano
zaskakująco świeży - stał w otoczeniu pięciu żołnierzy, uzbrojonych w
karabiny jak na akcję. Nam nigdy nie pozwalano strzelać, mało kto z nas
miał w ogóle broń palną w ręku - cały nasz trening polegał na sprawności
fizycznej, ewentualnie na użyciu prymitywnej broni typu rury czy pręty.
Może dopiero na kolejnym etapie szkolenia.
Po chwili dołączyli do mnie Monter i Derpi, razem przyszli też Młotek i Gamoń, jak zwykle milczący.
-
Kadeci. Wkrótce zbliżymy się do znalezionych koordynatów, radar
potwierdził obecność gwoździa. To może być niezwykle cenne znalezisko.
Dołączycie do grupy desantowej, Modliszka was tam przeniesie i zaraz
wraca, w końcu Oko patrzy - wskazał kciukiem w górę, mając na myśli
obserwację satelitarną Sztucznej Inteligencji. - Zatoczymy szerokie koło
i wrócimy o umówionej godzinie, wy będziecie służyć pomocą grupie
desantowej. Wskażecie im, czy jest tam coś wartego wydobycia.
Powodzenia!
I rzeczywiście - w oddali majaczył już
gigantyczny tungstenowy pręt, jeden z wielu, które Sztuczna Inteligencja
zrzuciła na nas w bombardowaniu kinetycznym piętnaście lat temu.
Wydobyte
z asteroidów minerały przez roboty Sztucznej Inteligencji zostały
przetworzone w pręty i precyzyjnie zrzucone na wszystkie ludzkie
skupiska, które były widoczne z orbity i nie były w ruchu. Energia
kinetyczna uderzenia zmiotła prawie wszystko. Według naszej wiedzy
ocalało tylko kilka okrętów i może jakieś grupy nomadów, może były też
jakieś pomniejsze schrony. No i Sopel.
Pływające miasta nie zostały
precyzyjnie trafione, ale i tak odniosły krytyczne uszkodzenia. Plamy
czarnej mazi, na której były usadowione pływające miasta celem wygodnego
pozyskiwania filamentu do rozbudowy, pochłonęły znaczną część energii
kinetycznej, ale i tak powstałe fale zniszczyły delikatne konstrukcje,
które teraz były częściowo zatopione. Tungstenowy pręt sterczał tam
wbity w czarną, zgęstniałą już powierzchnię aż do dzisiaj, co było mocno
ponurym widokiem. Podobno po tym zdarzeniu czarna maź rozlała się na
większość powierzchni mórz i oceanów, ale mało kto został by to
dokładnie zbadać.
Nasza piątka oraz pięciu milczących i
skupionych żołnierzy weszło do klatki, którą mech przetransportował na
przekrzywione pod kątem jakichś piętnastu stopni lądowisko pływającego
miasta, po czym szybko wrócił na ciągle przemieszczający się
lotniskowiec, który nie mógł się zatrzymywać ze względu na zagrożenie.
Mieliśmy określony czas na powrót do klatki i na okręt.
Mech w
warunkach standardowej grawitacji poruszał się dość ślamazarnie i
musieliśmy się mocno trzymać uchwytów przyspawanych do dna klatki, ale
nie było tak źle - wygodniejszej alternatywy zresztą nie było.
Wrota
hangaru głównego kontenera były zamknięte na głucho, ale drzwi
komunikacyjne tuż obok wystarczyło tylko potraktować z buta, by wejść do
ciemnego wnętrza. Żołnierze byli teraz w pełnej gotowości, z karabinami
gotowymi do strzału. Nasze zadanie było dużo mniej odpowiedzialne:
otoczeni przez żołnierzy trzymaliśmy reflektory i oświetlaliśmy wnętrze,
aby zapewnić jak najlepszą widoczność. Nie wiem, dlaczego nie
wyposażono karabinów w jakieś latarki czy coś takiego, no ale to jest
właśnie wojsko.
Zresztą w hangarze panowała głucha cisza -
poprzewracane maszyny i meble zsunęły się wszystkie na jedną stronę,
tworząc hałdę pogiętego metalu. Ciężko było coś rozpoznać w tej stercie
złomu, ale Monter oznajmił, że widzi szczątki drukarki przemysłowej -
niestety już nie do użytku. Przeszliśmy do korytarza łączącego hangar z
kwaterami mieszkalnymi, ale tam widoki były podobne. Nie mieliśmy
zresztą czasu wszystkiego przeszukiwać.
Za kwaterami mieszkalnymi
znajdował się ostatni sektor, do którego mogliśmy wejść: laboratorium,
bo reszta już była zatopiona w czarnej mazi i niedostępna. Trzeba było
odwalić trochę śmieci, aby odblokować drzwi, co mieliśmy wykonać my -
milczący dowódca grupy tylko wskazał swoim karabinem. Poszło to w miarę
sprawnie, choć drzwi trzeba było wyszarpać z zawiasów. Oświetliliśmy
wnętrze reflektorami.
Zesztywniałe, wyciągnięte w górę ręce
rzucały na ścianę upiorne cienie. Ciała kilkunastu ludzi, którzy nie
zdążyli lub nie mogli odpłynąć na łodziach, były częściowo zatopione w
czarnej mazi, która sączyła się do tego pomieszczenia. Maź jakoś zaczęła
się wspinać po ich zesztywniałych kończynach i pokryła je całe.
Wyciągnięte palce lśniły czarnym blaskiem w świetle naszych reflektorów.
Popatrzyłem po twarzach moich kolegów, ale ich reakcje były podobne do
mojej. Z twarzy żołnierzy nie dało się nic wyczytać.
Monter
zareagował pierwszy, wyjął swoją mobilkę i zaczął robić zdjęcia,
dokumentując wszystko. Ja natomiast skierowałem snop światła na prawo,
na kolejne drzwi. Skierowaliśmy się tam może trochę szybciej, niż było
potrzebne.
Za drzwiami było dokładnie to, czego szukaliśmy:
centrum druku 3D, gdzie było kilka mniejszych i większych urządzeń
przytwierdzonych do podłoża oraz leżące w nieładzie elementy wyglądające
jak rusztowanie, które były zapewne częściami zapasowymi do drukarki
przemysłowej. Monter prawdopodobnie by się nawet ucieszył, gdyby nie
zasuszony trup siedzący pod ścianą.
Głowę miał opuszczoną, włosy
długie i siwe. Do jego ciała dochodziły nitki czarnej mazi, które jakoś
tu dotarły, ale pomieszczenie nie było zatopione. Powoli podszedłem do
niego z reflektorem, podczas gdy reszta zajęła się ogarnianiem
pozostawionego w laboratorium sprzętu.
Z bliższej odległości
widziałem rozpadające się ubranie, wysuszoną skórę opinającą ciasno
kości, szczątki niegdyś białego kitla. Stałem tak chwilę nad
nieszczęśnikiem, zastanawiając się, jak zginął - może siła uderzenia
rzuciła nim o ścianę.
Trup podniósł głowę i skierował na mnie puste
oczodoły. Żółte zęby były wyszczerzone w groteskowym uśmiechu,
odsłonięte przez wysuszoną skórę. Czarne żyły były widoczne na jego
twarzy. Zamarłem w bezruchu, a potem zacząłem się cofać. Trup wstał i
zaczął człapać w moim kierunku.
- Nie strzelać! - Podniosłem ręce
do który, alarmując żołnierzy. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem, ale
ten groteskowy widok nie wydawał się dla mnie groźny. Zawsze mogłem
przyładować sztywno poruszającemu się szkieletorowi moją protezą i
byłoby po sprawie. Nie przeszkodziło to być żołnierzom w pełnej
gotowości.
Szybko okazało się, że miałem rację - gdy tylko
animowany truposz trochę się oddalił od ściany, przez którą przesączała
się czarna maź, padł jak, no, martwy. Patrzyliśmy na niego przez chwilę.
- Może go… zabierzemy? - Zasugerowałem. Młotek i Gamoń popatrzyli na siebie, jakby właśnie usłyszeli coś bezdennie głupiego.
- Zawińcie to w coś. - Szybka decyzja dowódcy wyprawy wyjaśniła sytuację.
Resztę
czasu do powrotu lotniskowca spędziliśmy na wynoszeniu sprzętu na
pochyłe lądowisko. Żołnierze nam nie pomagali, ale nie mieliśmy problemu
z noszeniem ciężkich rzeczy, a morda Montera była coraz bardziej
wyszczerzona z radości. Z twarzy Derpiego nie dało się nic wyczytać, a
Młotek i Gamoń jak zawsze raczej nie wdawali się w interakcje z nikim,
choć pewnie dostaną stały przydział na mniejsze drukarki.
Na
horyzoncie pojawił się potężny kolos będący naszym lotniskowcem, kontakt
radiowy znowu był możliwy. Dowódca żołnierzy pytał o coś przez
mikrofon, który miał przy twarzy, rzucił mi wątpiące spojrzenie, a potem
zareagował skinieniem głowy na usłyszaną odpowiedź.
- Będziemy ładować to wszystko!
Tym
razem wyleciały po nas dwa mechy. Jeden podniósł klatkę, drugi
ostrożnie chwycił elementy drukarek i innych urządzeń, powiązane przez
nas kablami w łatwe do podniesienia wiązki. Między nimi był też truposz
zawinięty w dziurawe koce, które udało nam się wydostać z ruin kwater
mieszkalnych. Całość operacji załadunku przebiegła bardzo sprawnie.
***
- O kurwa, co to jest! - Wrzasnęła Gigi, gdy odchyliła koc i zobaczyła wyszczerzoną twarz truposza.
- Trzeba go, wiesz, zbadać.
- Moja diagnoza jest taka, że nie żyje - wkurzone około metr czterdzieści Gremlina wskazało na mnie oskarżycielsko palcem.
- Ale te czarne żyły… On naprawdę się poruszał? - Nawet nie zauważyłem, gdy Eve przeniosła się za moje plecy.
- No właśnie. Badał ktoś kiedyś tę czarną maź dokładnie? Może tam coś, nie wiem, siedzi w środku?
To
wystarczyło, by w Gigi ujawniła się żarłoczna ciekawość. Spojrzała na
truposza z zainteresowaniem i podrapała się po głowie, bezwiednie
imitując Doktorkę jeden do jednego.
- Dobra, idźcie sobie już. Ja
tu mam robotę - nie spuszczając wzroku z nowego obiektu w jej gabinecie
Gigi ruszyła do szafki z aparatami diagnostycznymi. Postanowiliśmy jej
nie przeszkadzać i wróciliśmy z Eve do audytorium popracować jeszcze
trochę nad kodem.
- I nie było tam nikogo, wiesz, żywego?
- Niestety nie. Uszkodzenia pływającego miasta nie były jakieś katastrofalne, musieli wsiąść na jakiś statek i odpłynąć.
-
Słyszałam, że było trochę takich zagubionych statków. Dość straszne
historie: że nie wiedzieli gdzie płynąć, bo wszystko było zniszczone, że
błądzili, że ich urządzenia do produkcji wody i jedzenia w końcu
zaczęły się psuć…
- Po niektórych pozostały tylko dryfujące wraki.
- Tak, niektóre znajdowali po latach…
- Dokładnie. W końcu mnie też znaleźli na takim.
Eve
szarpnęła głową w moim kierunku i przyjrzała mi się uważnie, ale
uznała, że lepiej będzie w tej chwili nie zadawać dalszych pytań.





