niedziela, października 12, 2025

09. Zwierzątko

 

Części do budowy helikoptera drukowały się powoli, co nie przeszkadzało mi odwiedzać często hangaru by sprawdzić postęp. Nosiliśmy też filament, którego potrzeba było bardzo dużo, a Derpi teraz część swojego czasu spędzał w symulatorze lotu, przeprogramowanym na obsługę nowego powstającego środka transportu. Niestety do dyspozycji mieliśmy tylko jeden, bo resztę okupowali piloci odrzutowców, inaczej sam bym spróbował. Niestety nocami w symulatorze siedział Monter. Właśnie podniósł na mnie swoje podkrążone oczy znad małego ekranu.

- Dalej to czytasz? - W kwaterach mieszkalnych pływającego miasta znalazł jakieś stare cywilne mobilki, bez niczyjej zgody wziął ze sobą, naładował je i teraz przeglądał ich zawartość.
- Nie idzie się oderwać, zresztą sam zobacz - pokazał mi ekran urządzenia. Widać tam było czarno-biały, kiepsko narysowany komiks. Nie do końca ogarniałem, co się w ogóle dzieje na stronie, nie miałem za wiele do czynienia z komiksami i niezbyt je lubiłem, lepiej przeczytać książkę. A najlepiej podręcznik.
- Ktoś na pływającym mieście miał za dużo wolnego czasu, jak rozumiem?
- I takie zryte pomysły, że to powinno być zakazane, jeśli już nie jest.

Ideałem Pionerów był “nowy start” i choć wzięli ze sobą dobra kultury ziemskiej, to nie zachęcano do korzystania z niej, a propagowano tworzenie własnej sztuki od podstaw. Jak wiele ideałów Pionierów, również ten niezbyt wytrzymywał zderzenie z rzeczywistością.

- No dobra, zaciekawiłeś mnie. O czym to jest?
- Kompletnie fikcyjny świat, gdzie istnieją różni bogowie…
- Co za bzdury…
- Słuchaj dalej: zwykli ludzie, jeśli służą danemu bogu, modlą się mocno albo składają jakąś ofiarę i za to mogą dostać od nich różne moce. I wyznawcy różnych bogów nawalają się ze sobą używając tych mocy…
- I ty czytasz takie rzeczy?
- A teraz zobacz na postacie żeńskie - pokazał mi jedną ze stron. Takich obfitych kształtów nie widziałem nigdy w życiu; gapiłem się w milczeniu i dopiero po chwili wróciłem do rzeczywistości.
- Skasuj to może lepiej…
- No cześć! - Z zadumy nad naturą rzeczy wyrwało nas powitanie Eve. - Wiedziałam, że was tu znajdę - rzuciła z przekąsem.
- To znaczy?
- Nie idzie was od tego oderwać - wskazała na potężne rusztowanie z poruszającą się iglicą, pieczołowicie wypluwającą rozgrzany filament na nieruchomą płytę. Oglądanie powoli powstających elementów helikoptera też było bardzo wciągające dla każdego… No prawie.

Gustavus, najsilniejszy kadet na całym lotniskowcu, powoli podnosił i opuszczał ważący kilkadziesiąt kilo ciężar. Jedną ręką. Niewiele więcej go interesowało, ani druk 3D, ani zboczone komiksy Montera. Po prostu siedział obok drzwi korytarza prowadzącego do Modliszek - poprosił o to dowództwo uzasadniając, że taka jest jego misja: “strzec te, które mają duchy”. Paplanina Eve i cyrk Kosy miały swoje nieoczekiwane efekty.

Dowództwo znowu się zgodziło i wtedy miałem już pewność, że pozwalają nam na coraz więcej - dopóki wykonywaliśmy swoje obowiązki i nie robiliśmy nic szkodliwego, to zazwyczaj się zgadzali. Jeszcze nie tak dawno temu istnienie Modliszek było czymś w rodzaju szeptanych plotek, a teraz praktycznie każdy zdawał sobie sprawę z ich istnienia i funkcji. Ale nie miałem czasu nad tym się zbyt długo zastanawiać, bo nadal czekała góra roboty do zrobienia - szczególnie gdy dowództwo uświadomiło sobie, że ja do spółki z Eve całkiem nieźle radzimy sobie z programowaniem.

Dobra strona jest taka, że chciało nam się to robić: siedzieliśmy długie godziny w audytorium, omawialiśmy problemy lub zastanawialiśmy się w milczeniu - w obu przypadkach było to całkiem przyjemne doświadczenie.
Właśnie podczas jednego z takich momentów zadumy zauważyłem kątem oka, że Eve patrzy na mnie wyczekująco.

- … Tak?
- Obiecaj, że nie będziesz się śmiał!
- Okej…?

Po chwili wahania zaczęła rozpinać górę swojego czarnego kombinezonu. Gapiłem się jak kretyn, gdy odsłoniła przede mną kawałek bladej skóry nad swoją lewą piersią. Był tam jakiś czarny kształt. Bezwiednie zbliżyłem głowę do tego widoku.

- I jak, podoba się?
- Zdecydowanie tak.
- Kosa robi takie. Nazywa się to “tatuaż”. Tylko nie mów nikomu, dobra?

No faktycznie - drobne, czarne linie tuż pod skórą układały się w koślawo narysowaną sylwetkę Skur… to znaczy Pierwotnego.

- Jak ona to zrobiła? Czym w ogóle?
- Musiała skądś pożyczyć takie urządzenie medyczne, wiesz, do zastrzyków.
- Pożyczyć, tak? I co to jest, coś ci wstrzykuje pod skórę? - O mało nie dotknąłem obiektu mojego zainteresowania palcem.
- Filament.
- Co?!
- Spokojnie, przecież to nic groźnego. Nawet pytałam kiedyś Gigi i powiedziała, że czarna maź to idealnie neutralny materiał czy coś takiego… Choć ostatnio coś rzadko z nią rozmawiam.

Tak. Ciekawe czemu.

Tatuaże były chyba bardzo nieregulaminowe, ale do szczegółowych inspekcji powierzchni skóry nie dochodziło. Lekarz okrętowy coraz więcej swoich obowiązków przerzucał na Gigi i więcej siedział w swoim laboratorium chemicznym, nadzorując wytwarzanie witaminek, więc może udałoby się z nią dogadać w razie wtopy. Może. Doktorka prawie cały czas zajmowała się Modliszkami, ograniczając się do okazyjnego sprawdzania naszych postępów, widocznie uznając, że weszliśmy w swoje role - a przynajmniej taką miałem nadzieję. Gigi natomiast zdawała się przejmować po niej niektóre cechy charakteru, przede wszystkim te irytujące, jak bycie wścibskim i bezczelnym. No cóż, jakoś od początku wiedziałem, że nie będziemy przyjaciółmi.

***

Nie wiem dokładnie, ile zajęło wydrukowanie i złożenie helikoptera - przy identycznym planie dnia traci się poczucie czasu. Zerkałem od czasu do czasu do hangaru: Modliszki w mechach pomagały z precyzyjnym montażem większych elementów, Gustavus też się przydawał. Ja się do tego nie wtrącałem - to były zabawki Montera. Spędzał niezliczone ilości czasu precyzyjnie instalując miniaturowy reaktor fuzyjny, tungstenową baterię, wyświetlacze, okablowanie. Cały czas sprawdzał wszystko na mobilce, do której wgrałem mu dokładne schematy - niech się przyda na coś poważniejszego niż czytanie bzdurnych komiksów. W końcu potężny, dwuwirnikowy helikopter transportowy był gotowy do startu.

Podczas gdy Derpi na zmianę z Monterem dokonywali lotów testowych pod czujnym nadzorem personelu lotniskowca, ja i Eve przygotowywaliśmy się na długą podróż: nie tylko prowiant, ale również podstawowe przyrządy medyczne (Eve dostała krótkie szkolenie od Gigi), a nawet kilka egzemplarzy broni - od teraz pozwolono uczestnikom wyprawy nosić czarne, lśniące noże.
Oprócz mnie, Eve, Montera i Derpiego w wyprawie do tajemniczego koordynatu miał wziąć udział jeden z pilotów odrzutowca i dwóch żołnierzy. Po ostatniej wyprawie na wrak coraz mocniej mnie zastanawiało podejście starszego wiekiem i rangą personelu do nas, ale przecież nie będę ich o to pytał.
Wnieśliśmy ostatnie bagaże do wnętrza helikoptera i czekaliśmy ranka.

Helikopter był całkiem szybki i miał zasięg do sześciuset kilometrów, ale potem trzeba było czekać na naładowanie baterii przez reaktor. Monter pewnie wszystko wytłumaczyłby mi ze szczegółami, ale w tej chwili nie miałem na to czasu i ochoty. Według planu lotniskowiec miał zbliżyć się do linii brzegowej na tyle blisko, żebyśmy byli w stanie wylądować, poczekać kilka godzin na naładowanie baterii i wykonać kolejny etap podróży. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane i wymagało dokładnej koordynacji - był plan B na wypadek spóźnienia, ale potem bylibyśmy zdani na siebie. Komunikacja satelitarna nie istniała, więc teoretycznie musielibyśmy się dostać na Sopel, ale w praktyce było to poza zasięgiem helikoptera. No zero presji po prostu.



Bliższe ze słońc zaczęło wznosić się ponad horyzont. My już siedzieliśmy w helikopterze, przygotowani, zestresowani, podekscytowani. No, może oprócz towarzyszących nam żołnierzy. Mieliśmy na głowach hełmy z mikrofonami i słuchawkami do komunikowania się na krótkie dystanse, bo huk helikoptera był potężny. Derpi odpalił silniki i wkrótce wzbiliśmy się w powietrze, zaskakująco łagodnie w porównaniu do wyczynów Montera. Po raz pierwszy mieliśmy opuścić “Arkę” na tak długi czas, ale w końcu kolosalny kształt zniknął za horyzontem i skupiliśmy się wyłącznie na tym, co przed nami.

Jeśli potrafisz sobie wyobrazić jak wygląda czarny, lśniący ocean i zachmurzone niebo, to praktycznie widziałeś to samo co my podczas pierwszego etapu naszej podróży. Ląd jednak pokazał się całkiem szybko - skaliste wybrzeże kontynentu, o którym nie miałem zbyt wielkiego pojęcia. Derpi umiejętnie posadził helikopter i zaczęło się nasze oczekiwanie na naładowanie baterii - coś, co miało być częstą czynnością. Z braku innych rzeczy do roboty połaziliśmy trochę po wybrzeżu - fale mazi lizały skały, zostawiając na nich czarne żyły, które powoli cofały się, by na nowo połączyć z resztą. Roślinności i zwierząt nie było, te przetrwały tylko w głębi kontynentów. Wiedziałem, że cały czas podczas tego postoju obserwują nas żołnierze, znowu nie rozumiałem za bardzo dlaczego - że uciekniemy im? Niby gdzie? I po co?

Etapy podróży były dość precyzyjnie zaplanowane, w końcu musiało u celu istnieć jakieś dogodne miejsce do lądowania. Nie musieliśmy robić długich nocnych przerw, w końcu bardzo rzadko oba słońca zachodziły równocześnie i dzięki temu dalszemu przeważnie panował co najwyżej półmrok. Polegaliśmy jednak na starych zdjęciach satelitarnych, tak więc musieliśmy być gotowi na niespodzianki. Mieliśmy też obowiązek obserwacji otoczenia z helikoptera i natychmiast raportować istnienie jakichś instalacji czy budynków. Oczywiście nic takiego nie było - rozciągały się przed nami formacje szarych i brązowych skał, gdzieniegdzie rosły skupiska brudnozielonej roślinności i to wszystko. Wprawdzie było to dużo mniej monotonne niż czarne korytarze lotniskowca, mimo to dość szybko nam się znudziło i spora część ekscytacji wyparowała. Nikt nie mówił, że będzie lekko, ale mimo wszystko to było pewne rozczarowanie.

W końcu po paru dniach zaczęliśmy się zbliżać do celu, przynajmniej według odczytów nawigacyjnych porównujących naszą pozycję do koordynatów podanych w notatce z jajca.

- Zbliżamy się! - W głosie obecnie siedzącego za sterami Montera dało się słyszeć ekscytację. Wszyscy wyglądaliśmy na zewnątrz, szukając czegoś wyróżniającego się. Mieliśmy zaplanowane sporo czasu na rekonesans, co nie znaczyło jednak, że mamy go jakoś specjalnie dużo.

Teren już jakiś czas temu zaczął przechodzić w górzysty i było coraz więcej ostrych, skalistych szczytów - żaden z naszych pilotów nie miał praktycznego doświadczenia w takich warunkach, tak więc bez wyraźnej potrzeby nie chcieliśmy się tam zapuszczać.




Po kilku kilku okrążeniach pilot znalazł w miarę dogodne miejsce, by wylądować. Rozdzieliliśmy się w pary, by przeszukać maksymalnie duży teren, a w przypadku znalezienia czegoś mieliśmy porozumieć się przez radio, o ile zasięg pozwoli. Ja i Eve ruszyliśmy ostrożnie w dół stromego zbocza, gdzie było trochę niskich, iglastych drzew i krzewów.

Szliśmy tak już około godziny, teren stawał się naprawdę trudny - musieliśmy w paru miejscach pomagać sobie nawzajem, by zejść niżej.
Gdy przechodziliśmy przez zarośla, Eve nagle przystanęła.

- Słyszysz to?

- Też się zatrzymałem i zamarłem w bezruchu.

Faktycznie, jakieś piski.
 

- To dochodzi gdzieś stamtąd - wskazała na zarośla u zbocza góry.

Rozchyliliśmy zarośla. Zobaczyliśmy czworonożne zwierzę, o długości około jednego metra. Było martwe, widać było świeże rany od uderzeń o kamienie, od razu było dla nas jasne, że spadło z wysokości i zginęło.
Wprawdzie nie widziałem nigdy żywego egzemplarza, ale wiem, że przybyły tu razem z Pionierami - był to pies, podobno na Ziemi ludzie hodowali je w różnych celach od dziesiątków tysięcy lat.
Martwy egzemplarz miał czarne futro z brązowymi łapami i pyskiem i prosty ogon.
Znowu usłyszeliśmy pisk.

- Zobacz! - Szepnęła przejęta Eve.

Między przednimi łapami dało się zobaczyć mały kształt. Leżał tam dużo mniejszy pies, popiskiwał i trząsł się. Najwyraźniej, młode dużego psa… “Szczenię”, to było właściwa nazwa.

Eve natychmiast wyjęła urządzenie do podstawowej diagnozy, nie mając nawet pojęcia, czy będzie działać na organizm inny niż ludzki.

- Połamane kończyny, żebra całe. - Zaczęła grzebać w jednej z kieszeni kombinezonu, trochę za nerwowo jak na nią. Ja rozglądałem się po okolicy.
- Musieli spaść stamtąd - wskazałem palcem na ostre wzniesienie skalne. - Skąd tu się wzięły psy?!

Eve tymczasem kalibrowała coś na urządzeniu do podawania lekarstw.
- Ile on może ważyć?
- “On”...? Jakieś, nie wiem, półtora kilograma…?
- Tak myślałam. - Eve przekręciła pierścień urzędzenia i zaaplikowała coś szczeniakowi.
- Co ty mu dałaś?
- Środek przeciwbólowy. Powinien być na tyle silny, bym mogła unieruchomić mu kończyny…
- A potem?
- No, zabierzemy go ze sobą.
- Na okręt?
- No a gdzie?! - Eve była zdenerwowana i zaczęła się wkurzać, uznałem więc, że lepiej nie pytać więcej. Mieliśmy ważniejsze problemy.

Zacząłem oglądać zbocze przez lornetkę i zauważyłem nawis skalny, niewidoczny z powietrza. Tymczasem Eve korzystając z awaryjnych opatrunków unieruchomiła kończyny zwierzęcia, które nie reagowało na jej zabiegi. Upewniwszy się, że wszystko jest bezpieczne, rozłożyła dużą chustę, przełożyła na nią szczenię i zawiązała sobie cały tobołek wokół szyi.

- Teraz mam wolne ręce - rozłożyła je na boki. Ja tylko popatrzyłem sceptycznie, ale nic nie powiedziałem.

Wspięliśmy się z pewnym trudem na zbocze i dotarliśmy do nawisu. Jak się okazało, była tam całkiem sporych rozmiarów jaskinia - wyjęliśmy nasze latarki i ostrożnie weszliśmy do środka.

Szybko odkryliśmy zakurzony pojazd, nigdy takiego nie widzieliśmy: oprócz potężnych kół, po bokach miał metalowe wysięgniki zakończone chwytakami, które jak rozumiem umożliwiały pokonywanie nawet skrajnie niemożliwego terenu - chciałbym zobaczyć, jak ten pojazd wspina się po tym zboczu. Musiał przypominać inne zwierzę znane z Ziemi, czyli pająka.

Jaskinia tylko częściowo była naturalną formacją, autor listu z jajca - bo teraz mieliśmy już pewność, że znaleźliśmy to miejsce - musiał ostro pracować swoimi urządzeniami nad jej pogłębianiem i poszerzaniem. Doszliśmy do drzwi wydrukowanych z czarnego metalu. Były częściowo uchylone, tak więc nie mieliśmy problemu z dostaniem do środka. Ukazał nam się zakurzony przedsionek, a stamtąd odnoga prowadząca do kwatery mieszkalnej. Na łóżku leżał szkielet ludzki, na podłodze leżała inna sterta kości, najpewniej psia. Szkielet trzymał w ręku mobilkę podobną do naszych, niestety była rozładowana i nie mogliśmy jej teraz uruchomić.

- Znaleźliśmy naszego wynalazcę. - Powiedziałem na głos oczywistą rzecz.

Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej wąskim korytarzem. Próbowałem korzystać z radia, ale albo byliśmy już poza zasięgiem, albo sygnał nie mógł przebić się przez skały, albo jedno i drugie. Na końcu korytarza widać było światło, więc tam się skierowaliśmy.

Dotarliśmy do szklanego panelu, odgradzającego nas od jasno oświetlonego, sporej wielkości pomieszczenia. Trochę nam zajęło zrozumienie tego, co właśnie widzimy.

Były tam lampy emitujące światło przypominające takie na bezchmurnym niebie. Widzieliśmy wentylatory. Widzieliśmy głośniki, skąd dobiegał co jakiś czas ludzki głos. Widzieliśmy emitery holograficzne, pokazujące sylwetki ludzkie wykonujące gesty i wydające polecenia. Miski z jedzeniem, miski z wodą - gdzieś tu musiała być farma białka i generator wody. I wśród domków, drabinek i pięknej, zielonej roślinności - kilkanaście psów różnych ras, biegających, śpiących, mających się całkiem dobrze.

- Utopia…
- Zobacz - Eve wskazała na małe roboty sprzątające, które właśnie wyjechały by ogarnąć to zamknięte środowisko. Na lotniskowcu oczywiście też mamy takie, ale dużo prostsze.
- A reszta, nie wiem, medycznych spraw?
- Też musiał o tym pomyśleć. To już funkcjonuje kilka lub kilkanaście lat. Obieg zamknięty. No, prawie, bo jakieś musiały się wydostać. Może wystraszył je... huk helikoptera...?



Po zrobieniu zdjęć mobilkami opuściliśmy jaskinię, skołowani.

- Nie raportuj tego. Skasuj zdjęcia.
- Dlaczego?
- Przyjadą i to zniszczą. Doktorka będzie chciała poznać i skopiować taki sztuczny habitat. Nie będzie się przejmowała mieszkańcami.

Eve nie cierpiała Doktorki, ale uznałem, że ma rację.

- No okej, ale jak wytłumaczymy to? - Wskazałem na tobołek na jej piersi.
- To jest 犬.
- Przepraszam, co?
- Ken. I nie wiem, jak. Powiemy, że znaleźliśmy tylko szkielety i jeszcze działającą farmę i generator, nic więcej. Skasuj zdjęcia utopii.

Jakoś w środku czułem, że zgadzam się z Eve. To było zbyt… idealne, by w ogóle to ruszać.

Udało się dotrzeć do punktu zbiórki na czas. Droga powrotna zajęła nam dłużej niż sądziliśmy, ale informowaliśmy na bieżąco resztę za pomocą radia, które już działało. Pilot odrzutowca krzywo patrzył na tobołek, ale Eve pokazała mu odczyty z urządzenia diagnostycznego pokazujące, że nie zawiera żadnych wirusów ani szkodliwych baterii. Pokręcił tylko głową i machnął ręką, każąc nam wejść do helikoptera.

Eve zasnęła z Kenem w rękach, a ja patrzyłem przez okno helikoptera na znikające szczyty górskie. Nie mogłem powstrzymać myśli: że istnieje coś innego poza okrętem, czarnym oceanem, wojną i stanem gotowości. Że są całe kontynenty czekające na odkrycie i zasiedlenie, gdzie możemy stworzyć coś… dobrego. Ale nie wtedy, gdy Sztuczna Inteligencja patrzy na nas z orbity i może w jednej chwili zmieść wszystko, co zbudujemy, o ile nie ukryjemy się głęboko pod ziemią. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy z takiej możliwości. No cóż, może kiedyś. Może z nią.
 

Spojrzałem na śpiących Eve i Kena.

***

Podróż i spotkanie z lotniskowcem przebiegło przez żadnych problemów. Raport został przyjęty, Gigi nie sklęła nas za bardzo, Doktorka z uwagą przeczytała raport, popatrzyła na naszą trójkę: mnie, Eve i Kena, dała nam z szafki specyfik mający przyspieszyć zrastanie się kości i wróciła do Modliszek. Czy coś podejrzewała? A może skreśliła całą wyprawę jako coś znaczącego niewiele więcej niż czasochłonny trening pilotów helikoptera? Nie miałem pojęcia.

Kena pokochali wszyscy, zresztą z wzajemnością. Ten mały bandyta zaaklimatyzował się zaskakująco szybko, wszędzie człapał za Eve jak cień, ale był przyjazny wobec wszystkich. To zapewne dzięki tresurze głosem ludzkim i hologramami, ale nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Chodził trochę dziwnie, ale dzięki lekarstwom stanął na nogi, czy też na łapy, niezwykle szybko. Nawet został oficjalnie zaakceptowany przez dowództwo jako “wsparcie psychiczne”, choć to był chyba pierwszy raz, gdy ktoś coś wspomniał o wspieraniu zdrowia psychicznego w oficjalnym komunikacie. Jak już wspominałem, dowództwo pozwalało nam na coraz więcej.

Jego legowisko wysłane było chustą, w której przyniosła go Eve. Chusta była już trochę brudna, ale nie miałem serca mu jej wziąć. Zresztą zwierzak lubił też i mnie - czasem, gdy kładłem się w śpiworze w audytorium, by złapać choć parę godzin snu, przychodził by położyć się obok mnie.

Bardzo to lubiłem, bo wtedy zazwyczaj nie śniły mi się zatapiające mnie czarne fale, a i proteza bolała nieco mniej. Od czasu incydentu na okręcie, gdy miałem spotkanie z Omenem, czułem, że coś w niej wręcz iskrzy, na tyle mocno, że nie mogłem już tego ignorować.  Ale wolałem nikomu nie mówić.

Zresztą manewry były coraz bliżej.

niedziela, września 28, 2025

08. Wrak

 


 

 Według koordynatów ze zdjęcia położenie FC-03 było na tyle dogodne, że Kapitan wydał rozkaz zmiany kursu i właśnie tam pruliśmy ile tylko reaktor i gęstość czarnego oceanu pozwalały. Mi jednak jedna rzecz nie dawała spokoju: ten inny zestaw koordynatów w głębi lądu, który znaleźliśmy w innym wpisie. Bez jakiegoś nowego pojazdu latającego tam nie dotrzemy i usilnie szukałem rozwiązania tego problemu.

Przyszedł czas na mały obchód po lotniskowcu: musieliśmy odebrać nowy sprzęt neuralinkowy od Gigi ze szpitala okrętowego i zawieźć go do Modliszek, gdzie po drodze spotkamy się z Monterem i Derpim. Ciągnąłem za sobą nasz stary, dobry, skrzypiący wózek.

- A co to jest? Figurka jakaś? - Spytałem Eve, wskazując na dziwne, czarne coś dyndające u pasa jej kombinezonu.
- Tak, nosimy takie teraz.
- To wygląda jak… Skurwiel?
- Pierwotny, tak je nazywała Doktorka.
- Czy tam Pierwotny. Skąd masz takie coś?
- Monter nam wydrukował. Przydzielili mu drukarkę 3D ostatnio.
- Aha.

Dotarliśmy do szpitala okrętowego, gdzie na krześle siedziała klapnięta Gigi.

- No jak tam? - Spróbowałem zagaić przyjaźnie.
- Jeśli jeszcze jeden zjeb przyjdzie do mnie z rozwaloną głową, to odbiorę mu jego pieprzone życie - odpowiedziała, patrząc na mnie podkrążonymi oczami. - Ci debile nie noszą w ogóle kasków i walą głowami w grodzie. Jak można być takim kretynem.

Nasz lotniskowiec to przerobiony statek transportowy - nie było takiej możliwości, żeby wszystko było w nim równe i dopasowane, stąd niektóre sekcje wymagały… pewnej ostrożności w poruszaniu się.

- A sprzęt neuralinkowy? Udało się?
- A żeby ci jajca zwiędły.
- Zgaduję, że tak?
-Oczywiście, że tak. - Wskazała na leżące na stole kłęby czarnych kabli z nowymi hełmami. Eve zresztą zaczęła je już ściągać na wózek.

- A tak przy okazji - zaczęła, nie odwracając się w stronę Gigi. - Przyjdziesz dziś na spotkanie?
- Spotkanie…? Aha, to. No coś widziałam na mobilce. A kto to prowadzi w ogóle?
- Siobhan.
- Kto? Shevaun?
- Tak, Shebahn. Kosa.

Dopiero teraz skojarzyłem. Wysoka i wiecznie pochylona do przodu Hiena, przezwisko słusznie zapracowane. Imię miała dziwne i nie za bardzo było wiadomo, jak je przeczytać, przezwisko było dużo prostsze do zapamiętania.

- Posłuchaj, ja Kosę nawet lubię, ale jak zaczyna opowiadać… No dobra, pierdolić o cudach, zbawieniu i magicznych kryształkach, to ja się wyłączam.

Po minie Eve widziałem, że już teraz żałowała zadanego pytania, bo Gigi się uruchomiła.

- Wszystko ma jakieś wyjaśnienie, trzeba tylko pomyśleć i poszukać. Jeśli teraz mają być jakieś spotkania jeszcze, to zaczyna wyglądać jak… jakaś religia. Tak bardzo się cofnęliśmy? - Podniosła ręce do góry w teatralnym geście. Eve nie kontynuowała konwersacji, szybko zgarnęliśmy sprzęt na wózek i ruszyliśmy do hangaru mechów.

Skrzypienie kółek odbijało się echem po korytarzu.

- A może ty byś przyszedł? - Zaczęła Eve.
- Ja? Na spotkanie Kosy? Chyba podziękuję.
- Paru facetów przyszło, Gustavus na przykład…
-Że kto?
- No, Goryl.

Zdecydowanie największy kawał chłopa na całym lotniskowcu, kwadratowy osobnik o wymiarach dwa na dwa. Jeśli się mówiło do niego prostymi słowami, to nawet szło się dogadać.

- No proszę. - Nie wyobrażałem sobie Goryla siedzącego potulnie i słuchania emocjonalnych opowieści Kosy, ale kto wie. Może akurat tego potrzebował.


W końcu dotarliśmy do hangaru mechów. Przed wejściem do korytarza Modliszek powstał śmietnik, który okazał się być nową siedzibą Montera, obecnie przyklejonego do ekranu stacji roboczej. Obok siedział Derpi, klapnięty niczym Gigi, wyraźnie zrezygnowany.
- Błagam, musisz mi pomóc - zwrócił się do mnie.
- A co się dzieje?
- Jego nie idzie oderwać od tego, nie myje się, nie śpi. Lepiej nie myśleć, jak załatwia inne sprawy.
- A co się w ogóle dzieje?
- Przydzielili mu drukarkę 3D, wiesz, bo jakiś tam stary projekt trzeba było dokończyć. W ogóle mam wrażenie, że wzięli nas po to, żebyśmy załatwiali im zaległe sprawy, którymi nikt się przez lata nie chciał zająć… W każdym razie zaczął drukować wszystko: modele, figurki, czasem nawet jakieś użyteczne rzeczy, które zaprojektował od podstaw. Przez ostatnie parę dni nie robiłem nic innego, tylko latałem do zbiornika filamentu i mu dostarczałem. Nawet teraz, gdy jego drukarkę dali Gamoniowi i Młotkowi, on siedzi i projektuje kolejne bzdury. Sam się nie wyrobię z obsługą tego wszystkiego…

Moją uwagę przyciągnęło to, co było na monitorze Montera.

- A co to jest?!
- Gotowe projekty różnych pojazdów latających. Wszystko jest w bazie. Nawet nie trzeba nic poprawiać. - Spojrzały na mnie rozbiegane oczy.
- Hej, słuchasz ty mnie?! - Gdzieś tam w tle Derpi próbował zwrócić na siebie uwagę, ale nie był w tej chwili ważny. Znalazłem coś dużo ciekawszego.
- A ta kategoria to co?
- Helikoptery. - Na twarzy Montera rozbłysł szeroki uśmiech, na mojej zresztą również.
- Są takie transportowe?
- Dwuwirnikowe, a jakże.
- Jesteśmy w stanie taki wydrukować?
- My tutaj? Nie. Baterie tungstenowe jakoś skołuję, inne części weźmiemy z któregoś odrzutowca…
- Co proszę?
- Połowa tego szajsu nawet nie lata. Nie mam pojęcia kto to wymyślił, w erze reaktorów i baterii robić odrzutowce. Po co nam w ogóle odrzutowce do walki ze sztuczną inteligencją w kosmosie?

Na to pytanie nie miałem odpowiedzi. Pewnie dlatego, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

- W każdym razie: filament załatwi nasz kolega - wskazał klapniętego Derpiego skinieniem głowy. - Problem jest tylko z drukarką, bo potrzebujemy przemysłowej, a takiej na “Arce” po prostu nie ma. Mamy kilka standardowych na bieżące potrzeby, ale przemysłowe są na Soplu. Zresztą pewnie stoją nieużywane… Mamy nadprodukcję: możemy sobie drukować samoloty i okręty, ale kto to będzie obsługiwał? Kto by latał takim heli…

Obaj popatrzyliśmy na Derpiego.

- A wy co znowu? Nie umiem pilotować nic. Ale jeśli to oznacza, że nie muszę targać filamentu, to mogę się nauczyć… - W jego oczach pojawiła się nadzieja.
- A tak w sumie to jak się robi ten filament do drukarki? Wiem, że bierze się czarną maź z oceanu, dlatego na jej brak nie możemy narzekać, ale co dalej…?
- Wielkiej filozofii tutaj nie ma. Spuszczamy mniejszy lub większy pojemnik do oceanu, maź wlewamy do formy, traktujemy prądem o odpowiednim natężeniu i ten syf sam układa się w kable. Tak powstaje filament. - Wskazał na wielkie koła, na które nawinięte były zwoje czarnego sznura. - Jedynie wybór koloru jest ograniczony.

Często widziałem już takie sterty nawiniętych kabli. To nie był dla mnie obcy widok.

- Słuchajcie, a w pływających miastach byłyby takie drukarki przemysłowe…?
- Muszą być. Inaczej nie byliby w stanie budować nowych sekcji.

Od tego momentu nie mogłem się doczekać, aż dopłyniemy do FC-03.



Doktorka wpuściła nas do Modliszek: ja, Derpi i Eve zamontowaliśmy kable i wgraliśmy upgrade oprogramowania, a przede wszystkim nowy interfejs. Stworzyłem im prosty czat, dzięki czemu tym bez gardeł łatwiej było się komunikować z resztą, zarówno na publicznym forum jak i prywatnie, co w teorii miało jeszcze bardziej poprawić ich samopoczucie. W praktyce nie byłem tego taki pewien: podejrzałem ich prywatne wiadomości i były to głównie teksty w stylu: “a ile ona tak naprawdę ma lat?” czy też “ona jest zrobiona, no mówię ci”.
Oprócz tego jako jedną z pierwszych rzeczy podczas nauki programowania stworzyłem prostą grę dla dwóch graczy z odbijaniem piłki paletkami, co dało Modliszkom zajęcie na całe godziny, nawet robiły jakieś turnieje i generalnie było im dość wesoło. Jedna z nich znowu próbowała klepnąć Derpiego w tyłek.



***

 


Do dotarcia do rejonu wskazanego przez współrzędne zostało jeszcze parę dni. Doktorka ustami Gigi ogłosiła nam obowiązkowe pauzy od pracy, inaczej siedzielibyśmy z Eve nad kolejnymi programistycznymi problemami całe noce - aż tyle było do zrobienia, naprawienia czy ulepszenia. Miałem dobre postępy i chciałem wykorzystywać te umiejętności, choćby przez dokładanie funkcji do naszego systemu mobilek.

W każdym razie, wyłącznie na prośbę Eve, wziąłem udział w moim pierwszym i najpewniej ostatnim spotkaniu organizowanym przez Kosę. Była tam większość Hien oraz zaskakująco jeden pilot odrzutowca oraz dwóch techników, co było dość zaskakujące: personel lotniskowca rzadko wchodził w interakcje z nami, kadetami i często byliśmy przez nich traktowani jak powietrze, tudzież worki treningowe przez instruktorów. Nawet nasza grupa, ahem, specjalna musiała regularnie brać udział w ćwiczeniach fizycznych.
Największą połać podłogi zajmował Goryl - największy i najsilniejszy kadet na okręcie, osobnik z niemal kwadratową szczęką; teraz jego małe oczka świdrowały Kosę przechodzącą między nami i przedstawiającą swój cyrk.

- Pierwotni po coś tu są - podniosła do góry figurkę z czarnego metalu. - Po co? Tego nie wiemy - rozłożyła szeroko ręce w zamaszystym geście. - Ale oczywiste jest, że są dla nas. Mogą uleczyć nas z naszych problemów, jeśli tylko ich o to wystarczająco mocno poprosimy.

Całe towarzystwo trzymało mocno swoje figurki. Goryl chyba też miał swoją, ale całkowicie ginęła w jego łapsku.

- Ja wiem, że oni do niektórych przemawiają, szeptają im dobrą nowinę… Że potrafią leczyć nie tylko ciało, ale i duszę.

Zaraz, znowu to słowo, gdzie ja je ostatnio słyszałem? Modliszki coś mówił, że “mają duchy”, ktoś musiał to Kosie powtórzyć… Podejrzewałem Eve i jej skłonność do paplaniny w niektórych okazjach.

- A teraz skupmy się i pomyślmy o nich. - Kosa złożyła ręce i zamknęła oczy, reszta podążyła jej śladem. Chcąc nie chcąc naśladowałem ich, by się nie wyróżniać. Niezbyt mi się to podobało.

- Do zobaczenia za dziesięć dni! - Oznajmiła Kosa i klasnęła w dłonie, co oznaczało koniec spotkania. Wszyscy wstali w ciszy i powoli opuszczali salę z wyrazami zadumy na twarzach, ja wyszedłem zaraz za Eve.

Gigi stała oparta o ścianę korytarza z założonymi rękami i nic nie mówiła, ale i tak było wiadomo, że się w niej gotuje.

- I ty też?
- Przyszedłem tu z Eve…
- I po co ci to? Cofamy się w rozwoju, mówiłam ci już - oskarżycielsko wskazała na mnie palcem.
- Ale…
- Mało które ideały Pionierów do mnie trafiają, ale rozpoczęcie od nowa, bez powtarzania błędów, jest akurat dobre.

Zrobiłem wielkie oczy, bo ostatnie, czego się spodziewałem po Gremlinie, to przywoływanie historii najnowszej w dyskusji.

- To nie jest skomplikowane: po prostu jeszcze nie znamy odpowiedzi na wszystkie pytania, ale zamiast zadać sobie trud poszukiwania odpowiedzi, Kosa wymyśla jakieś własne bzdury. 

Wykonała przywołujący gest, nachyliłem się do niej.

- Lepiej daj sobie spokój z tymi spotkaniami i błagam, jakoś wyciągnij z nich Eve. Jeśli im się nie znudzi i sami nie przestaną, to złożę pisemny raport Kapitanowi, bo reguły przeciw kultom religijnym są wyraźnie określone - wycedziła zimno. Popatrzyła mi jeszcze chwilę w oczy, po czym odwróciła się i poszła.

A więc, trochę nieświadomie, właśnie wziąłem udział w ceremonii religijnej. Nie miałem ochoty na kolejną, ale Gigi przypadkiem nie przesadza…?



***


Zgodnie z alertem mobilki stawiłem się na dolnym pokładzie. Nad nami rozpościerały się kratownice podtrzymujące dobudowany pas startowy dla odrzutowców. Stał tam już jeden z mechów (z kuli na jego piersi machała do nas swoim kikutem jedna z Modliszek) oraz Kapitan, dzisiaj rano zaskakująco świeży - stał w otoczeniu pięciu żołnierzy, uzbrojonych w karabiny jak na akcję. Nam nigdy nie pozwalano strzelać, mało kto z nas miał w ogóle broń palną w ręku - cały nasz trening polegał na sprawności fizycznej, ewentualnie na użyciu prymitywnej broni typu rury czy pręty. Może dopiero na kolejnym etapie szkolenia.

Po chwili dołączyli do mnie Monter i Derpi, razem przyszli też Młotek i Gamoń, jak zwykle milczący.

- Kadeci. Wkrótce zbliżymy się do znalezionych koordynatów, radar potwierdził obecność gwoździa. To może być niezwykle cenne znalezisko. Dołączycie do grupy desantowej, Modliszka was tam przeniesie i zaraz wraca, w końcu Oko patrzy - wskazał kciukiem w górę, mając na myśli obserwację satelitarną Sztucznej Inteligencji. - Zatoczymy szerokie koło i wrócimy o umówionej godzinie, wy będziecie służyć pomocą grupie desantowej. Wskażecie im, czy jest tam coś wartego wydobycia. Powodzenia!


I rzeczywiście - w oddali majaczył już gigantyczny tungstenowy pręt, jeden z wielu, które Sztuczna Inteligencja zrzuciła na nas w bombardowaniu kinetycznym piętnaście lat temu.

Wydobyte z asteroidów minerały przez roboty Sztucznej Inteligencji zostały przetworzone w pręty i precyzyjnie zrzucone na wszystkie ludzkie skupiska, które były widoczne z orbity i nie były w ruchu. Energia kinetyczna uderzenia zmiotła prawie wszystko. Według naszej wiedzy ocalało tylko kilka okrętów i może jakieś grupy nomadów, może były też jakieś pomniejsze schrony. No i Sopel.
Pływające miasta nie zostały precyzyjnie trafione, ale i tak odniosły krytyczne uszkodzenia. Plamy czarnej mazi, na której były usadowione pływające miasta celem wygodnego pozyskiwania filamentu do rozbudowy, pochłonęły znaczną część energii kinetycznej, ale i tak powstałe fale zniszczyły delikatne konstrukcje, które teraz były częściowo zatopione. Tungstenowy pręt sterczał tam wbity w czarną, zgęstniałą już powierzchnię aż do dzisiaj, co było mocno ponurym widokiem. Podobno po tym zdarzeniu czarna maź rozlała się na większość powierzchni mórz i oceanów, ale mało kto został by to dokładnie zbadać.

Nasza piątka oraz pięciu milczących i skupionych żołnierzy weszło do klatki, którą mech przetransportował na przekrzywione pod kątem jakichś piętnastu stopni lądowisko pływającego miasta, po czym szybko wrócił na ciągle przemieszczający się lotniskowiec, który nie mógł się zatrzymywać ze względu na zagrożenie. Mieliśmy określony czas na powrót do klatki i na okręt.

Mech w warunkach standardowej grawitacji poruszał się dość ślamazarnie i musieliśmy się mocno trzymać uchwytów przyspawanych do dna klatki, ale nie było tak źle - wygodniejszej alternatywy zresztą nie było.

Wrota hangaru głównego kontenera były zamknięte na głucho, ale drzwi komunikacyjne tuż obok wystarczyło tylko potraktować z buta, by wejść do ciemnego wnętrza. Żołnierze byli teraz w pełnej gotowości, z karabinami gotowymi do strzału. Nasze zadanie było dużo mniej odpowiedzialne: otoczeni przez żołnierzy trzymaliśmy reflektory i oświetlaliśmy wnętrze, aby zapewnić jak najlepszą widoczność. Nie wiem, dlaczego nie wyposażono karabinów w jakieś latarki czy coś takiego, no ale to jest właśnie wojsko.

Zresztą w hangarze panowała głucha cisza - poprzewracane maszyny i meble zsunęły się wszystkie na jedną stronę, tworząc hałdę pogiętego metalu. Ciężko było coś rozpoznać w tej stercie złomu, ale Monter oznajmił, że widzi szczątki drukarki przemysłowej - niestety już nie do użytku. Przeszliśmy do korytarza łączącego hangar z kwaterami mieszkalnymi, ale tam widoki były podobne. Nie mieliśmy zresztą czasu wszystkiego przeszukiwać.

Za kwaterami mieszkalnymi znajdował się ostatni sektor, do którego mogliśmy wejść: laboratorium, bo reszta już była zatopiona w czarnej mazi i niedostępna. Trzeba było odwalić trochę śmieci, aby odblokować drzwi, co mieliśmy wykonać my - milczący dowódca grupy tylko wskazał swoim karabinem. Poszło to w miarę sprawnie, choć drzwi trzeba było wyszarpać z zawiasów. Oświetliliśmy wnętrze reflektorami.

Zesztywniałe, wyciągnięte w górę ręce rzucały na ścianę upiorne cienie. Ciała kilkunastu ludzi, którzy nie zdążyli lub nie mogli odpłynąć na łodziach, były częściowo zatopione w czarnej mazi, która sączyła się do tego pomieszczenia. Maź jakoś zaczęła się wspinać po ich zesztywniałych kończynach i pokryła je całe. Wyciągnięte palce lśniły czarnym blaskiem w świetle naszych reflektorów. Popatrzyłem po twarzach moich kolegów, ale ich reakcje były podobne do mojej. Z twarzy żołnierzy nie dało się nic wyczytać.

Monter zareagował pierwszy, wyjął swoją mobilkę i zaczął robić zdjęcia, dokumentując wszystko. Ja natomiast skierowałem snop światła na prawo, na kolejne drzwi. Skierowaliśmy się tam może trochę szybciej, niż było potrzebne.

Za drzwiami było dokładnie to, czego szukaliśmy: centrum druku 3D, gdzie było kilka mniejszych i większych urządzeń przytwierdzonych do podłoża oraz leżące w nieładzie elementy wyglądające jak rusztowanie, które były zapewne częściami zapasowymi do drukarki przemysłowej. Monter prawdopodobnie by się nawet ucieszył, gdyby nie zasuszony trup siedzący pod ścianą.

Głowę miał opuszczoną, włosy długie i siwe. Do jego ciała dochodziły nitki czarnej mazi, które jakoś tu dotarły, ale pomieszczenie nie było zatopione. Powoli podszedłem do niego z reflektorem, podczas gdy reszta zajęła się ogarnianiem pozostawionego w laboratorium sprzętu.

Z bliższej odległości widziałem rozpadające się ubranie, wysuszoną skórę opinającą ciasno kości, szczątki niegdyś białego kitla. Stałem tak chwilę nad nieszczęśnikiem, zastanawiając się, jak zginął - może siła uderzenia rzuciła nim o ścianę.
Trup podniósł głowę i skierował na mnie puste oczodoły. Żółte zęby były wyszczerzone w groteskowym uśmiechu, odsłonięte przez wysuszoną skórę. Czarne żyły były widoczne na jego twarzy. Zamarłem w bezruchu, a potem zacząłem się cofać. Trup wstał i zaczął człapać w moim kierunku.

- Nie strzelać! - Podniosłem ręce do który, alarmując żołnierzy. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem, ale ten groteskowy widok nie wydawał się dla mnie groźny. Zawsze mogłem przyładować sztywno poruszającemu się szkieletorowi moją protezą i byłoby po sprawie. Nie przeszkodziło to być żołnierzom w pełnej gotowości.

Szybko okazało się, że miałem rację - gdy tylko animowany truposz trochę się oddalił od ściany, przez którą przesączała się czarna maź, padł jak, no, martwy. Patrzyliśmy na niego przez chwilę.

- Może go… zabierzemy? - Zasugerowałem. Młotek i Gamoń popatrzyli na siebie, jakby właśnie usłyszeli coś bezdennie głupiego.
- Zawińcie to w coś. - Szybka decyzja dowódcy wyprawy wyjaśniła sytuację.

Resztę czasu do powrotu lotniskowca spędziliśmy na wynoszeniu sprzętu na pochyłe lądowisko. Żołnierze nam nie pomagali, ale nie mieliśmy problemu z noszeniem ciężkich rzeczy, a morda Montera była coraz bardziej wyszczerzona z radości. Z twarzy Derpiego nie dało się nic wyczytać, a Młotek i Gamoń jak zawsze raczej nie wdawali się w interakcje z nikim, choć pewnie dostaną stały przydział na mniejsze drukarki.

Na horyzoncie pojawił się potężny kolos będący naszym lotniskowcem, kontakt radiowy znowu był możliwy. Dowódca żołnierzy pytał o coś przez mikrofon, który miał przy twarzy, rzucił mi wątpiące spojrzenie, a potem zareagował skinieniem głowy na usłyszaną odpowiedź.

- Będziemy ładować to wszystko!

Tym razem wyleciały po nas dwa mechy. Jeden podniósł klatkę, drugi ostrożnie chwycił elementy drukarek i innych urządzeń, powiązane przez nas kablami w łatwe do podniesienia wiązki. Między nimi był też truposz zawinięty w dziurawe koce, które udało nam się wydostać z ruin kwater mieszkalnych. Całość operacji załadunku przebiegła bardzo sprawnie.


***


- O kurwa, co to jest! - Wrzasnęła Gigi, gdy odchyliła koc i zobaczyła wyszczerzoną twarz truposza.
- Trzeba go, wiesz, zbadać.
- Moja diagnoza jest taka, że nie żyje - wkurzone około metr czterdzieści Gremlina wskazało na mnie oskarżycielsko palcem.
- Ale te czarne żyły… On naprawdę się poruszał? - Nawet nie zauważyłem, gdy Eve przeniosła się za moje plecy.
- No właśnie. Badał ktoś kiedyś tę czarną maź dokładnie? Może tam coś, nie wiem, siedzi w środku?

To wystarczyło, by w Gigi ujawniła się żarłoczna ciekawość. Spojrzała na truposza z zainteresowaniem i podrapała się po głowie, bezwiednie imitując Doktorkę jeden do jednego.

- Dobra, idźcie sobie już. Ja tu mam robotę - nie spuszczając wzroku z nowego obiektu w jej gabinecie Gigi ruszyła do szafki z aparatami diagnostycznymi. Postanowiliśmy jej nie przeszkadzać i wróciliśmy z Eve do audytorium popracować jeszcze trochę nad kodem.


- I nie było tam nikogo, wiesz, żywego?
- Niestety nie. Uszkodzenia pływającego miasta nie były jakieś katastrofalne, musieli wsiąść na jakiś statek i odpłynąć.
- Słyszałam, że było trochę takich zagubionych statków. Dość straszne historie: że nie wiedzieli gdzie płynąć, bo wszystko było zniszczone, że błądzili, że ich urządzenia do produkcji wody i jedzenia w końcu zaczęły się psuć…
- Po niektórych pozostały tylko dryfujące wraki.
- Tak, niektóre znajdowali po latach…
- Dokładnie. W końcu mnie też znaleźli na takim.

Eve szarpnęła głową w moim kierunku i przyjrzała mi się uważnie, ale uznała, że lepiej będzie w tej chwili nie zadawać dalszych pytań.

niedziela, sierpnia 31, 2025

07. Listy

 

Zostaliśmy podzieleni na grupy i skierowani do naszych pierwszych zadań. Monter i Derpi poszli do hangarów odrzutowców, Gamoń i Młotek dostali mapy jakiejś wyspy z tego co widziałem, Gigi poczłapała do gabinetów medycznych jak na ścięcie. Ja zostałem z Eve w audytorium, które powoli zmieniało się w pokój analiz: wnieśliśmy tam szeroki stół, kilka stacji roboczych z dostępem do sieci okrętowej i parę innych sprzętów. Czekaliśmy teraz karnie na naszą mentorkę, zastanawiając się, czym to nas obdarzy.

Piszczenie kółek oznajmiło przybycie Doktorki. Ciągnęła ona za sobą mały wózek ze skrzynką o wymiarach około pięćdziesiąt na pięćdziesiąt centymetrów. Zatrzymała się przed stołem.
    - Kotuś, ty jesteś dobrze wyposażony: daj tę oto skrzyneczkę na stół. - Poobijane metalowe pudło wyglądało na bardzo ciężkie, na szczęście miało również uchwyt. Doktorka zaczęła operować kluczem przy jednym z otworów. - Swoją drogą dość dziwna ta twoja proteza, kiedy ci ją założyli, w sensie od kiedy ją masz…?
    - Od zawsze.
    - A tak w ogóle to ma być co? - Wtrąciła się Eve.
    - Jajco - oświadczyła z dumą Doktorka, gdy udało jej się aktywować kluczem jakiś mechanizm i boki pudła opadły, odsłaniając owalny, metalowy kształt w środku. - To jedna z ostatnich nagranych kapsuł, które miały polecieć na orbitę i być przesłane na Ziemię. Śmieszne, wiem - odpowiedziała doktorka, widząc nasze zdziwione miny.

Obecnie wysyłanie czegokolwiek na orbitę wydaje się być absurdalne. Sztuczna inteligencja zbombardowała wszystkie instalacje do tego zdolne piętnaście lat temu, jak również miasta, wioski, farmy, floty, wieże transmisyjne, serwerownie… Ze skupisk ludzkich przetrwał jedynie Sopel.

    - Esia zrobiła to co zrobiła i setki, albo i tysiące jakże ważnych informacji nie zostały wysłane na planetę, z której przybyliśmy.

Eve aż wzdrygnęło. Pieszczotliwego imienia sztucznej inteligencji “Esia” prawie nigdy się nie słyszało, to tak jak nazywać mordercę swojej rodziny “wujaszkiem”. To chyba miało nawet być imię żeńskie, no ale kto słyszał o imionach żeńskich kończących się na “a”?

    - Podobno dawno temu każdy mógł nagrać co tylko chciał, i to nawet anonimowo, i po prostu sobie wysłać. Jeśli uda się wam ten egzemplarz naprawić i odczytać, to pewnie zobaczycie niekoniecznie przyjemne treści - Doktorka znowu odruchowo próbowała się podrapać po metalowym czole - ale może akurat jest tam coś wartościowego, co może nam się przydać. To konkretne jajco w ogóle się nie aktywuje po podłączeniu i nikt za bardzo nie miał czasu się tym zająć, ale może wam się uda. Jakby coś, to mobilkujcie - rzuciła odwracając się od nas. Po chwili z korytarza dało się już tylko słyszeć pisk kółek wózka.



Siedziałem nad tym szajsem do dwudziestej piątej. Eve znalazła w bazie schematy i za pomocą narzędzi odsłoniłem gniazda; Doktorka nie powiedziała nam, jak mocno to cholerstwo jest uszkodzone. Gdyby oznajmiła, że poleciało na orbitę i spadło z powrotem, to wcale bym się nie zdziwił. W końcu jednak po paru modyfikacjach wtyczki i dołożeniu zmontowanego na szybko stabilizatora udało się doprowadzić napięcie. Zaskakująco delikatna i wybredna technologia jak na coś, co miało polecieć na orbitę. Przynajmniej system operacyjny tego ustrojstwa nie był niekompatybilny z naszym - na ekranie pojawiły się nam jakieś pliki, mniejsze i większe. Eve otworzyła pierwszy z nich i naszym oczom ukazała się kasza złożona z różnego rodzaju znaków.
Poszedłem spać, natomiast do ekranu przyspawała się Eve i zaczęła swoją część pracy.

    - Wstawaj - obudziło mnie mało subtelne szarpanie za ramię. - Chyba mam. - Oczy Eve świeciły się z ekscytacji, mimo niewątpliwego niewyspania.

Podszedłem do monitora.

    - Dekoder jajca nie działa, ale próbowałam oficjalnych tabel i jedna z nich przetłumaczyła to wszystko na ciągi cyfr i tu już mamy konkretny rezultat: liczby odnoszą się bezpośrednio do liter alfabetu. Większość wiadomości to zwykłe listy, więc można już zacząć czytać. - Spojrzała na mnie wyczekująco. Dostała rumieńców.
    - Ale jest więcej, prawda?
    - Oczywiście! Niektóre ciągi cyfr dawały bezsensowne wyniki. Trochę mi to zajęło, ale liczby odnoszą się do zupełnie innych tabel, a konkretniej do kluczy i ich pozycji w ideogramie.
    - Przepraszam, co?
    - Pionierzy używali wspólnego języka, ale w swoich społecznościach korzystali z tych, których używali na Ziemi. Niektóre języki zamiast alfabetów używają ideogramów, które muszą być dużo bardziej skomplikowanie, co nie?
    - Tak…?
    - Te ideogramy akurat poznałam na podstawie liczby kluczy, których jest 214… - Do Eve wreszcie dotarło, że nic z tego nie rozumiem. - No dobra, popatrz tu: te liczby oznaczają części składowe ideogramu, a te ich pozycję. Dzięki temu można odtworzyć ideogram. To jest taka instrukcja pokazująca który element trzeba wziąć i w którym miejscu umieścić, aby otrzymać wynik. Nie wszystko tak tu działa, bo jest jeszcze parę partykuł… Takich tak jakby parametrów lub warunków modyfikujących wyraz.
    - Aha! - Wreszcie zacząłem zaczynać rozumieć. Równocześnie cieszyłem się, że Eve to ogarnia, bo ja bym poległ marnie. Nie mogłem wyjść z podziwu.
    - Maszyna nie ze wszystkim sobie radzi, ale dzięki temu, co mam, mogę w miarę te teksty odczytać i zrozumieć. Najdłuższy z nich to ten dziennik czy pamiętnik, 異世界の日記、第一章、「不協和」...
    - Eee… a po naszemu?
    - “Pamiętnik z innego świata: rozdział pierwszy, >>Dysonans<<”.

***

Widzę kosmos. Gwiazdy, przestrzeń, piękny pas asteroidów, cudowną planetę pod nami. Tak wielu się tam przeniosło i po prostu tam mieszkają, żyją i umierają. Mówi się, że nie są tacy jak my, ale nigdy nie wierzyłam, nie przeszkadzało mi to. Natomiast to, co dzieje się tutaj, zaczyna mi przeszkadzać. On nie jest jeszcze przekonany, ale ja nie chcę tu zostać.

    - Kosmos? To jakieś zapiski z czasów pionierów? Mamy jakieś daty plików czy coś takiego?
    - Nie, system jajca nie zapisuje daty plików, nie wiem w sumie czemu.
    - Na Ziemi mają inny czas, może dlatego.

Przekonałam go. Babcia słusznie uczyła, że żołądek mężczyzny ma być pełny, a 金玉 opróżnione (─‿‿─)
Mamy miejsce w lądowniku, mówią, że to już pewnie ostatni, że więcej nie będzie. Nie mówię nikomu, że lecimy. Widziałam przemoc, widziałam martwych. Tak bardzo się boję.


    - Co to był ten wyraz nieprzetłumaczony?
    - Kiedyś ci powiem.

Przywitali mnie na lądowisku. Uściskali mnie, dali kosz z jedzeniem, zaprowadzili do mojego nowego mieszkania. Jest większe niż cały nasz sektor kapsuł. Jestem tu tak bardzo sama. Dlaczego nie przyszedł? Czy żyje?

O ile pamiętnik to do tej pory było tylko kilka fragmentów, tak teraz zapełniały go codzienne raporty: o sprzątaniu, pracy na różnych stanowiskach (praca na roli, biurowa, naprawa i konserwacja pojazdów i wiele innych). Czytaliśmy na zmianę i nie natrafiliśmy na nic wyjątkowego, aż dotarliśmy do końca.

Nie tak miało być. Dysonans, który czułam, nigdy nie zniknął. Jest nawet gorzej, tu też wszyscy się boją, wszędzie pojazdy wojskowe, transporty pocisków i zaopatrzenia na te wielkie statki. Drogie siostry i bracia z Ziemi, na pewno nie tego chcieliście. Miało być lepiej, inaczej. Przepraszam, że nie mam nic lepszego Wam do przekazania. Mają zawiesić wiadomości na czas nieokreślony. Gdy je przywrócą, to opiszę Wam dokładnie, co się działo w tym czasie.

    - I koniec wpisu. To chyba nawet nie zostało wysłane. Potem Ziemia nie dostała od nas żadnej więcej… - Zobaczyłem, że Eve ma łzy w oczach i postanowiłem się zamknąć.

***

Młodym to się teraz w dupach poprzewracało. Wszystko mają podstawione pod nos, a jeszcze im źle. Za moich czasów wszystko trzeba było robić samemu; mój ojciec, jeden z pionierów, uczył mnie fachu, własnymi rękami stawialiśmy tę stocznię. Potem weszły w użycie drukarki metalu i już wszystko szło z prefabrykatów, ale pierwsze szkielety wznosiliśmy sami. A potem piękne statki, kontenerowce przewożące nasze towary na inne kontynenty, to oczekiwanie, co inni osadnicy przyślą nam… to były czasy. Teraz już tego wszystkiego nie ma, drukuje się z czarnego metalu narzędzia wojny, odrzutowce, śmigłowce, inne duperszwance… Mój piękny kontenerowiec mają przerabiać na lotniskowiec, no życzę powodzenia, bo to nie ma prawa dobrze działać. No i teraz mamy to nazywać “okrętem”, a nie “statkiem”. Statek to statek, szkielet, kadłub, podkład. Jak kogoś to boli, to ma kotwicę wetkniętą za głęboko wiadomo gdzie.


    - Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, co będzie potem?
    - Przepraszam, co?
    - No… ćwiczenia, manewry, ale co potem? Jakaś akcja? Co będzie za dziesięć, dwadzieścia lat? Myślałeś o tym kiedyś?
    - Nie. Nigdy. Absolutnie.
    - A… aha. No okej.

Znowu wyszedł ze mnie stary zgred, ale nie usunę tego, co już napisałem. To nie jest do końca sprawiedliwe: ludzie wcześniej nie mieli zimnej fuzji, wody z powietrza, farm białka - podobno kiedyś trzeba było hodować zwierzęta i je zabijać na mięso, no co za barbarzyństwo. Które, jak się okazuje, dalej tkwi w człowieku: tu miało być inaczej, a wyszło jak zawsze. Wszyscy sieją panikę, boją się, że orbita będzie nas atakować. Tylko czym, ja się pytam? Kamieniami będą w nas rzucać? Ktoś ma własny interes w tym całym zamieszaniu, pewnie ci dziwacy z Sopla, nie znoszę tych kretynów.

    - Oni zdawali sobie sprawę z tego, co się stanie.
    - Nie wszyscy wierzyli, jak się okazuje, ale z drugiej strony co mieli zrobić?
    - Ktoś jednak miał dobre pomysły, ta cała flota i zbrojenia. Bez tego nie zostałoby nic.
    - Też nie do końca: Monter opowiadał, że choć wiele okrętów, które były podczas bombardowania w ruchu, ocalało, tak pływające miasta i okręty przy nich zacumowane poszły w proch. Były zbyt statycznym celem. Niektórych do dzisiaj jeszcze nie znaleźli, może nawet poszły na dno, choć były budowane na gęstych plamach czarnego oceanu.
    - Pływające miasta? Coś słyszałam o tym, ale nie wiem za bardzo…
    - Monter ci powie więcej, niż sobie tego życzysz, ma pewnie jeszcze model takiego miasta gdzieś u siebie…
    - Ma, widziałam.
    - Gdzie?! Kiedy?!
    - Jak byłam u niego. Drukował coś dla mnie, a potem Doktorka kazała nam przenieść jego rzeczy… głównie modele… do hangaru.
    - A. Aha.

W każdym razie, moi drodzy Ziemianie… zawiedliśmy was i siebie. Chcieliśmy dobrze i na początku tak właśnie było, ale potem znowu zaczęły się pieprzone podziały, które teraz niszczą to, co zbudowaliśmy. Stary już jestem. Będzie co będzie.


***

    - Miałaś rację, te duże pliki to zdjęcia, tylko jakoś dziwnie zakodowane czy tam skompresowane. - Dzięki Eve zacząłem rozumieć języki programowania, choć te wszystkie ideogramy, fleksje i wyjątki ludzkich języków pozostały dla mnie czarną magią.
    - Wyświetlenie tego trochę potrwa, bez gotowych tabel odwołań wszystko będzie musiało być przeliczane osobno… - Eve przełączała się między ekranami, monitorując postępy.
    - Ale wracając do tych języków, ideogramów, skąd ty to wiesz w ogóle?
    - To po prostu… zawsze mnie interesowało, tak jakoś. - Wzruszyła ramionami.

Zapadła niezręczna cisza.

    - Hej, mamy pierwsze zdjęcie, ciekawe co to je-

Zatkało mnie na chwilę. Eve uważnie przyjrzała się zdjęciu, a potem mnie.

    - Nie patrz tak na mnie, nie wiem, dlaczego ktoś miałby przesyłać zdjęcie swojego przyrodzenia przez spory kawałek wszechświata aż na Ziemię.
    - Jakby miał się czym chwalić. - Podsumowała.

Kolejne zdjęcia na szczęście były bardziej treściwe: miasta z rzędami równych, małych domków, hale fabryczne, potężne drukarki czarnego metalu, trochę pól uprawnych… No i dzieci. Wszędzie mnóstwo dzieci.

    - To jesteśmy… my. To jest nasze pokolenie.
    - Mogliśmy żyć w takich miastach, gdyby nie to wszystko… - Eve od czasu do czasu musiała robić sobie przerwy podczas czytania listów, ale zdjęcia były dla niej szczególnie ciężkie.
    - Jest jak jest - powiedziałem, bez szczególnego przekonania.

Chwila milczenia.

    - Mama mnie tego uczyła.
    - Co proszę?
    - Języka, wiesz, ideogramów.
    - Aha.
    - Pamiętam taką kolorową mobilkę, tak uczyła mnie rysować i czytać. Bardzo to lubiłam, chwaliła mnie, że jestem w tym dobra.

Obróciła się od ekranu w moją stronę.
    - Nie pamiętam wiele więcej oprócz tego domu i ogrodu, miałam tylko kilka lat. Samego bombardowania kompletnie nie pamiętam, dopiero potem jak już byłam na statku z innymi dziećmi. Czy tam okręcie.

Wyciągnąłem rękę w jej stronę, chyba chciałem wykonać gest pocieszenia, sam nie wiem. Przerwał nam dźwięk oznajmiający, że kolejne zdjęcie się wyrenderowało.

    - I co mamy tym razem? - Eve przesunęła się w stronę ekranu i kliknęła.
    - Znowu małe dzieci, tym razem kąpiące się w morzu… Nie jest czarne, tak przy okazji.
    - Nawet jest jakiś komentarz tekstowy, zaraz odkoduję, bo to coś prostego… “uohhhhhh”?
    - Chyba znowu jakiś kretyn marnuje pamięć urządzenia, trzeba zacząć kasować takie rzeczy. Powoli odniechciewa mi się patrzeć na kolejne…
    - Ale czekaj, na następnym jest coś innego… To jakaś góra? Ktoś się wybrał w głąb któregoś kontynentu?! Jak on to przysłał?

Podekscytowani byliśmy oboje.

    - Tu jest jeszcze plik tekstowy zaraz obok, dawaj odkodowanie…
    - “Wy głupie chuje”. Tego naprawdę nikt nie sprawdzał… - Człowiek naprawdę był już zmęczony. Po zapewnieniu anonimowości ludzie się nie kontrolowali w tym, co piszą.
    - Czytaj dalej - mimo to Eve była zainteresowana. - Tu musi być w końcu coś ciekawego.


Jeśli tyle dla was znaczy takie zaangażowanie jak moje… a zresztą, szkoda czasu na to wszystko. “Gatunek może być inwazyjny”? Sami jesteśmy gatunek inwazyjny i nikt się nie rzuca. Moje drony w końcu znalazły dogodne miejsce i tam właśnie wyruszam, po tylu latach upokorzeń. Nie macie dronów? To się walcie, bo ja wam mojej technologii nie dam. To durne jajco poleci na Ziemię i nikt z osadników tego nie przeczyta, co cieszy mnie niesamowicie. Już spakowałem wszystko do łazika, razem z laboratorium, komponentami, i własną drukarką. Żebym ja, wasz pieprzony dobroczyńca, musiał się prosić o czas pracy drukarki przemysłowej, to jest po prostu skandal na skalę kosmiczną. Ale ja nie będę nikogo o nic prosił, zabieram swoje zabawki i opuszczam to szambo. Mój plan to stworzenie samowystarczalnego ośrodka, gdzie będę mógł w spokoju pracować nad moimi pomysłami i prowadzić badania. I będę otoczony prawdziwymi przyjaciółmi, którym zapewnię wszystko, czego tylko będą potrzebowali. Żegnam ozięble. Jeśli jakiś kolega Ziemianin z otwartym umysłem to przeczyta i chciałby mnie odwiedzić, to zapraszam - podaję koordynaty…
    - Chyba wreszcie mamy coś wartościowego! Wrzuć to na mapę!

Żadnych map satelitarnych rzecz jasna nie mieliśmy, tylko to, co ocalało sprzed bombardowania, które zmieniło nieco geografię, ale koordynaty pokazywały pasmo górskie w głębi największego kontynentu, kawałek drogi od największego miasta, które kiedyś istniało na tej planecie.
Był to spory zawód, bo nie mieliśmy możliwości dotarcia tam - odrzutowiec ma zasięg, ale nie wyląduje. Baterie w mechach nie pozwalały na tak długi lot. Nie mieliśmy właściwego pojazdu.

    - Wreszcie coś, co możemy dodać do raportu, ale nie ma jeszcze powodu do alarmu. Warto jednak się zastanowić…
    - Patrz tutaj! Mamy kolejne zdjęcie!
    - O szlag. Mobilkuj po Doktorkę.

Ta po jakimś czasie przyszła do audytorium i zerknęła na najnowsze zdjęcie, które się wyrenderowało. W zamyśleniu podeszła do automatu hadwao, dało się słyszeć cichą eksplozję. Wyjęła z niego szklankę wody, przepłukała gardło.


    - Wiecie, co to jest?
    - No… pływające miasto?
    - Tak, jedno z pierwszych, jakie powstało.
    - Zgadza się, są koordynaty, jest też nazwa “FC-03”, czyli “floating city”...
    - Sierotki wy moje. - Zwróciła się do nas Doktorka. - To ostatnie miasto, którego nigdy nie znaleźliśmy. Mobilkuję do Kapitana.


niedziela, sierpnia 10, 2025

06. Modliszki


 

 

Po całym tym zamieszaniu wreszcie przyszedł czas na właściwe zajęcia. W audytorium, którego drzwi wyjęto z zawiasów a grodzie podparto metalowymi sztabami, Doktorka rozstawiła tablice dla każdego z nas i rozdała pisaki. Na mobilki dostaliśmy zestaw pytań do wyboru i musieliśmy wybrać trzy, które najbardziej nam pasują. Ja zacząłem rysować schematy elektroniczne oraz konwertować liczby na system binarny i szesnastkowy, bo wydało mi się to najłatwiejsze. Eve na tablicy po mojej lewej zaczęła pisać jakieś tajemnicze ideogramy, to chyba był obcy język - niewiele z tego zrozumiałem, ale szło jej to bardzo sprawnie i co chwila zerkałem z ukosa jak pruje z pisaniem symboli, które widziałem pierwszy raz w życiu.

Gigi po mojej prawej z kolei wściekle atakowała swoją tablicę rysując narządy wewnętrzne oraz pisząc formuły chemiczne. Nasza nowa mentorka najwyraźniej została jej nowym głównym wrogiem, bo tylko mruczała pod nosem, jak to faceci będą Doktorkę trzymać, a Gigi czerwonym mazakiem “wypisze jej >>C I P A<< na tym metalowym łbie”. Derpi stojący po jej prawej popatrzył tylko na mnie, wzruszyłem ramionami. Mój kolega jeszcze nie wybrał swoich pytań i drapał się po głowie, ale nawet nie miałem jak mu pomóc.

Monter rzecz jasna rzucił się na pytania dotyczące budowy lotniskowca, natomiast dwóch ostatnich z naszej grupy, którzy zawsze trzymali się razem, zaczęło na swoich tablicach kreślić mapy, symbole i strzałki, bo wybrali pytania dotyczące taktyki na polu walki.

Niższy i bardziej krępy z tej pary na imię miał Henri, ale wszyscy nazywali go Młotek - prawdopodobnie ze względu na fizjonomię sugerującą dość niski poziom inteligencji, ale nic bardziej mylnego: Młotek był w swoim żywiole i szalał z mazakiem po tablicy.

Jego kolega, wysoki i dość wątłej budowy mimo przyjmowanych witaminek, nazywał się Tell, ale zyskał też niewybredne przezwisko: Gamoń, ze względu na dość wolne odpowiedzi i reakcje na to, co się do niego mówi, podobno miał też pewne problemy z poruszaniem się i często wpadał na krzesła czy stoły, ku rozbawieniu otoczenia.

Odkąd się tu pojawiłem, Gamoń i Młotek trzymali się razem i spędzali każdą wolną chwilę (a wiele ich nie mieliśmy) przy jakiejś grze planszowej, czemu za bardzo się nie przyglądałem - dopiero teraz dodałem dwa do dwóch i zrozumiałem, że to były scenariusze strategiczne, bo mniej więcej to samo właśnie kreślili na swoich tablicach z zapałem i szybkością, której na pierwszy rzut oka trudno było się po nich spodziewać.

Wszyscy już skończyli oprócz Derpiego, który powoli skrobał odpowiedź na ostatnie wybrane przez siebie pytanie, gdy do audytorium weszła Doktorka. Omiotła wzrokiem nasze dokonania.

- Bardzo ładnie, sierotki wy moje - podsumowała. Czuć od niej było dziwny zapach, chyba wypaliła na pokładzie ten przeklęty zwinięty skrawek, albo kilka, jak nam tłumaczyła: “dla uspokojenia”. - Ćwiczenie trochę niepotrzebne, ale chciałam potwierdzić wasze wyniki na żywca. W sumie nic nowego… - Podeszła do tablicy Eve. - Wykrywanie wzorców, gramatyka innych języków, kody. Pięknie.

Tablica Gigi zawierała odpowiedzi na pytania z dziedziny biologii i medycyny, Doktorka podeszła i wskazała na naszą niską koleżankę palcem, uśmiechając się złośliwie.

- Kocham cię, Gremlinku. - Gigi nie kryła grymasu obrzydzenia.

Tablice Montera, Młotka i Gamonia tylko omiotła wzrokiem, ale na dłużej zatrzymała się przy tej Derpiego.

- No dobra. Każde z was ma konkretny talent, który na pewno dobrze wykorzystamy, na przykład ty zostaniesz moją asystentką, Gremlinku - posłała Gigi całusa, co zmieniło wyraz obrzydzenia w bezbrzeżne przerażenie. - Derpi jest tu trochę wyjątkiem: ma szeroką wiedzę z różnych dziedzin, aż trochę to dziwne jak dobrą, ale żadnej specjalizacji. No może poza awiacją.

Derpi też trochę się wystraszył, ale starał się tego po sobie nie pokazywać. Zresztą i tak przeczuwałem, że to tylko taki długi wstęp do tego, co Doktorka naprawdę zamierza powiedzieć i nie myliłem się.

- Ostatnio ktoś włączył system alarmowy i nam przerwano, no ale dobra. - Odruchowo zaczęła gmerać dłonią w kieszeni w poszukiwaniu skręta, którego już tam dawno nie było. - Ten tego, mamy wojnę, i generalnie nie idzie nam za dobrze, bo bombardowanie orbitalne prawie nas zmiotło, zniszczyło wszystkie instalacje naziemne, siły zbrojne i zrujnowało ekosystem planety.

Ta katastrofa miała miejsce jakieś piętnaście lat temu i niezbyt pamiętam te wydarzenia, ale czarnego oceanu pokrywającego większą część planety na przykład wcześniej nie było. Chyba.

- Walczymy tym, co mamy, ale desperackie czasy wymagają desperackich środków, że tak powiem… - Zamyśliła się. - No dobra, chcę wam pokazać, że choć od czasu bombardowania nie było żadnych kolejnych starć, to musimy cały czas się przygotowywać. I się bronić. Chodźcie za mną.

Szliśmy korytarzami przez hangary różnego typu odrzutowców, pieczołowicie remontowanych przez dziesiątki inżynierów. Monter nie mógł oderwać od nich wzroku, ale gdy weszliśmy do ostatniego hangaru to stanął jak wryty.

Stały tam mechy.

W specjalnie powiększonym hangarze stały dziesięciometrowe, humanoidalne kształty przytwierdzone do wielkich rusztowań. Rusztowania miały kilka wind umożliwiających mechanikom, i zapewne też pilotom, wygodny dostęp do całej konstrukcji. Zaraz, przecież pilotami mechów są…?

- Oddział Modliszek jest… specjalny. Bardzo. - Podjęła temat Doktorka. Mamy dziesięć mechów, Modliszek jest pięć. Mechy nie nadają się do sprawnej walki na powierzchni planety, nie przy tej grawitacji, ale przestrzeń kosmiczna to zupełnie inna sprawa. Jednak ze względu na przeciążenia nie każdy może je pilotować. - Wskazała palcem na korpus najbliższego robota, który zawierał kulistą kabinę. - Chodźcie.

Korytarz obok hangaru zalany był trupiobladym światłem.
- Teraz przedstawię was Modliszkom. Chcę was poprosić… o szacunek, szacunek dla ich poświęcenia. Należy im się za to całe cierpienie, które dla nas znoszą. - Chyba wszyscy byliśmy w szoku na tę nagłą zmianę tonu Doktorki. - Poświęciłyśmy… one poświęciły wiele i znoszą wielki ból, aby próbować nas ocalić. Możliwe, że są naszą jedyną nadzieją, bo to chyba nasz ostatni as w rękawie przeciw wrogowi.

Wszyscy słuchaliśmy z uwagą, a najbardziej przejęty był chyba Derpi. Doktorka wstukała kod i dodatkowo użyła swojej karty, odcisku dłoni i próbki głosu. Odczyt siatkówki był z przyczyn oczywistych niemożliwy.

Szliśmy kolejnym długim korytarzem, na końcu którego było wielkie pomieszczenie z wielkimi szybami, za którymi były jakieś fosforyzujące światła. Przed drzwiami na krześle siedziała wysoka, chuda niczym Doktorka kobieta z brązowymi włosami do ramion, ubrana w zielony mundur. Na głowie miała przepisową wojskową czapkę, przy pasie kaburę z pistoletem. W rękach ściskała bicz. Głowę miała opuszczoną i uznałem, że drzemała.

Doktorka zatrzymała się kilkanaście metrów przed wojskową.
- Witaj, Noin. Dalej nie śpisz w łóżku?
- Dalej. Semper fi, wiesz przecież. - Podniosła głowę i uśmiechnęła się blado. - Widzę, że masz gości.
- Tak, to nasze sierotki. Tak jak ci mówiłam: chcę im pokazać pełne spektrum tego, co robimy i co zapewne sami będą musieli w jakimś zakresie robić. I że wojna to bardzo smutna sprawa.

Noin i Doktorka przez chwilę milczały.

- Jestem Noin, nazywają mnie Twarda - wykonała gest mówiący “tak, wiem”. Przezwisk nie wybiera się samemu. Otaksowała nas wzrokiem.

- No dobra, wchodźcie - westchnęła i zaczęła kolejną procedurę otwierania drzwi, tym razem również pokazując swoją siatkówkę do odczytu. Trochę to trwało.

Czekaliśmy w skupieniu.

- Co to znaczy “semper fi”? - Szepnąłem do Eve.
- “Zawsze wierni” - odpowiedziała bez chwili wahania.

Weszliśmy wszyscy do pomieszczenia pełnego różnych sprzętów: pomp, filtrów, szafek z różnymi substancjami, ekranów z odczytami pomiarów. Za wielkimi szybami widzieliśmy wielkie, okrągłe wanny, wypełnione fosforyzującym światłem. Do każdej wanny spływały z sufitu pęki grubych kabli i rur. W każdej wannie była jakaś postać, prawie wyglądająca na człowieka - blada i chuda, z ramionami zakończonymi jakimiś długimi, ostro zakończonymi kośćmi zamiast dłoni. Głowy postaci od nosa w górę były zasłonięte hełmami, do których przypięte te wszystkie pęki kabli. Grube rury doczepione były do wanien.

- Oto Modliszki, o których na pewno słyszeliście już wcześniej. To są… moje koleżanki. Pracowałyśmy nad nowym napędem, który umożliwiłby manipulację grawitacją, ale straciłyśmy kontrolę nad obiektem. Jako młodsza asystentka spisywałam odczyty w pomieszczeniu obok, dlatego ucierpiałam najmniej, ale eksplozja poszatkowała resztę zespołu… - Spojrzała w górę na Noin.
- Byłam tam obserwatorem wojskowym. Osłoniły mnie. - Powiedziała Twarda. - Wyciągnęłam je jedna po drugiej.
- Wsadzili nas do tych wanien z płynem antybakteryjnym, mnie poskładali jak umieli. Z koleżankami nie poszło już tak dobrze, ale dalej utrzymujemy je przy życiu, na ich własne życzenie zresztą, bo każdy musi się przydać. One… cierpią, możliwe, że nie będą chciały z wami rozmawiać. Zresztą Trzy i Pięć nie mają już gardeł.
- Chcą, żeby nazywać je wyłącznie numerami, od jeden do pięć, od wanien, w których leżą - skrzywiła się Twarda. - Uszanujcie to proszę. Uszanujcie ich poświęcenie dla sprawy.

Drzwi odsunęły się i weszliśmy w ciszy, nie wiedząc dokładnie jak się zachować. W wannach leżało pięć kobiet: ich blade ciała były nagie, widzieliśmy małe piersi i nabrzmiałe brzuchy, do których podłączone były dodatkowe rury. Pod skórą pracowały jakieś pompy. Żadna nie miała nóg.

- To jest Jeden… - Doktorka szeptała, ale Jeden i tak ją usłyszała i skierowała swój hełm w naszą stronę, najwyraźniej wyrwana z drzemki. Wzdrygnęliśmy się.

- Zaraz, to przecież Inez! No czeeeść! Jak tam?! - Zaszczebiotała przyjaźnie i pomachała do nas długim kikutem dłoni. Byliśmy w szoku, łącznie z Doktorką. Twarda uśmiechała się szelmowsko.
- No cześć, Jeden… - Nasza mentorka rozglądała się w poszukiwaniu pomocy, ale w nas go na pewno nie znalazła. Pozostałe Modliszki też zaczęły się budzić.
- Inez przyszła!
- Nasza koleżanka!
- A co tak źle wyglądasz?
- Inezka-Pinezka!
- Płaska jak deska - mruknęła pod nosem Gigi, wykazując spory brak samokrytyki.

Trzy i Pięć mówić nie mogły, ale też zaczęły przyjaźnie machać kikutami w naszą stronę, odmachałem niepewnie. Za oczy najwyraźniej służyły im metalowe hełmy, które można było w razie czego odpiąć od pęków kabli.

- Dawno cię u nas nie było! - Zagadała Dwa.
- I przyprowadziłaś nam chłopów, ogiery pewnie - dodała Cztery.
- To znaczy, tego… - Nasza mentorka szarpnęła głową w stronę Noin. - Od kiedy takie są?!
- Od jakiegoś czasu. Na początku budziły się z marazmu na minutę czy dwie, co i wcześniej się zdarzało, ale od paru dni są jak dawniej, a może nawet i… bardziej. - Zerknęła w stronę Pięć, która machała w stronę Derpiego i zachęcała go, by podszedł bliżej. - Miałam cię wezwać, ale już zapowiedziałaś wizytę z podopiecznymi. Trochę się opóźniło ze względu na incydent, ale jest jak jest.

Doktorka w końcu się ogarnęła; podeszła do Jeden i zapytała prosto z mostu:

- Dlaczego?
- Duchy.
- Co proszę?
- Gdy masz duchy, to masz wszystko - uśmiechnęła się szeroko. Pozostałe Modliszki też wyglądały na szczęśliwe. - Każdy dzień był taki sam, okazyjnie ładowali nas do akwariów w mechach, żeby wykonać parę minut lotu. Ale podczas ostatniego coś się zmieniło, nie wiem, naprawiło… Mamy duchy. Tu w środku - ostrożnie wskazała kikutem na swoją bladą pierś. - One nam mówią, że wszystko będzie dobrze i że nie trzeba się bać. Żyjemy i to jest najważniejsze. Prawda?
- Prawda! - Ostro zakończone kikuty zostały uniesione w geście zwycięstwa.

Doktorka popatrzyła na Twardą i na nas.

- Ostatni lot miał miejsce podczas pojawienia się Skurwiela. - Poczułem się w obowiązku powiedzieć tę oczywistą rzecz.


***

Czekaliśmy na zewnątrz, aż Doktorka pożegna się z Modliszkami i wyjdzie do nas. Zamknęła drzwi za sobą i oparła się o ścianę, wzdychając ciężko.

- Emanacje Pierwotnych były do tej pory destrukcyjne, a teraz… - Odruchowo próbowała się podrapać po metalowym czole. Po chwili przypomniała sobie o naszej obecności. - Z jednej strony to są fantastyczne wieści, z drugiej trochę nie wyszło. - Zwróciła się do nas. - Chciałam wam pokazać tę paskudną stronę wojny, że nasze działania to również cierpienie i poświęcenie, abyście mieli pełną świadomość tego, co robimy, ale to akurat nie wyszło.

Zadumała się na chwilę.

- Zamiast tego powinnam wam pokazać, jak pozyskujemy białko. Może kiedyś.

sobota, lipca 05, 2025

05. Omen


 

 Po ostatnich wydarzeniach Doktorka zajęła się badaniem naszych Hien, o czym nie chciały za bardzo mówić - a przynajmniej Eve, bo z innymi nie miałem za bardzo kontaktu.

Sieć kontaktów społecznych Eve jest godna podziwu - wszelkie ploteczki, nowinki i pogłoski prędzej czy później trafią do niej. Podejrzewam, że kryjąc się za plecami innych po prostu jest w stanie skutecznie podsłuchiwać, ale ten wniosek lepiej zachowam dla siebie. Oczywiście trudno jest wiedzieć wszystko o każdym na lotniskowcu, jest tu nas ładnych parę tysięcy - zarówno kadetów, jak i regularnej załogi, w tym wysokiej klasy specjalistów oraz pracowników sekcji, których nazw nawet nie słyszeliśmy.

Badania Doktorki opóźniły zajęcia, które mieliśmy z nią mieć, więc zgodnie z zasadą “wojsko się nudzi” tymczasowo dołączono nas do specjalistycznych treningów walki wręcz. Po mojemu jest to średnio przydatne w obliczu bombardowania orbitalnego, które zniszczyło większość ludzkich osiedli, ale pewnie jest w tym jakiś sens.

W końcu jednak dostaliśmy wszyscy powiadomienia na nasze mobilki by zebrać się w znanym już audytorium, którym Doktorka zawładnęła niepodzielnie. Ja, Eve, Gigi, Derpi i trzech innych kadetów, których jeszcze dobrze nie poznałem, karnie ustawiło się w szeregu.

- Stwierdza się, co następuje - Doktorka wydawała się kpić z rygorystycznego żołnierskiego stylu wypowiedzi. - Regularnie pompujemy was różnymi specyfikami, między innymi takim obniżającym popęd płciowy. To podobno tani sposób na zwiększenie dyscypliny żołnierzy, unikamy też homoseksualizmu sytuacyjnego, z którym jest więcej problemów niż pożytku… Nie patrzcie tak na mnie, to nie ja wymyśliłam! - Podniosła ręce do góry w obronnym geście, widząc nasze miny. - Jednakowoż ten oto wspaniały specyfik nie działa jednakowo na każdego i zdarzają się pewne… anomalie. Jak dotąd wszystko jasne?

Jasne jak dwa słońca naraz, przynajmniej zachowania Padela i Gabrielle stały się dla nas łatwiejsze do zrozumienia.

- I teraz ostatnie wydarzenia… Kochane moje, nasze piecyki nie działają, bo albo brakuje im części, albo w moim przypadku w ogóle go już nie ma - wskazała na swój brzuch. - W przypadku Gabrielle… wszystko jakoś się odtworzyło, poukładało na nowo i zaczęło działać. Nie wiem w jaki sposób, bo nasza medycyna tego nie potrafi, przynajmniej na razie. Ale jestem pewna, że to w wyniku pojawienia się Pierwo… to znaczy Skurwiela. W połączeniu z odpornością organizmu Gabrielle na przynajmniej jeden ze specyfików dało to taki efekt…
- Proszę pani? - Odezwała się Eve. - Czy my możemy przestać przyjmować “witaminki”?

To pytanie wyraźnie wstrzymało i zaciekawiło Doktorkę.

- To… ciekawy pomysł. System wszedł w życie parę lat temu i nikt tego jeszcze nie testował, ale skutki uboczne mogą być… intensywne… - Spojrzała na mnie i na Eve. - Może kiedyś to sprawdzimy, ale na pewno nie teraz. Ale do rzeczy: jeśli pamiętacie, to mamy wojnę. Nie wystarczy dawać wszystkiego z siebie. Jeszcze niedawno sytuacja była beznadziejna, a tak naprawdę teraz nie jest o wiele lepiej.

Spojrzeliśmy po sobie w zaskoczeniu, bo takich rzeczy raczej nie wolno mówić.

- … Ale to prawda, bo wróg chce nas wszystkich zniszczyć, co do jednego. Usunąć. Wyczyścić. Wysterylizować planetę. Naprawdę paskudne rzeczy. I my też musimy robić naprawdę paskudne rzeczy, by przetrwać. - Zaczęła nerwowo grzebać w kieszeniach swojego białego fartucha. - Wy, jako naturalne talenty, które dołączą do grupy intelektualnej, prędzej czy później i tak je zauważycie, a ja też zazwyczaj mówię bezpośrednio…

Wyjęła jakiś papierowy rulonik i wsadziła sobie do ust, w drugiej ręce trzymała małe, metalowe pudełko.

- Dlatego też lepiej od razu zerwać tego strupa. Desperackie czasy wymagają desperackich kroków…

Otworzyła klapę pudełka i pojawił się płomień.

- Tu nie wolno…! - Krzyknęliśmy chyba wszyscy równocześnie, ale było już za późno. Na chwilę ogłuszył nas szczęk zamykanych grodzi, które skutecznie odizolowały audytorium od reszty okrętu. Lampy zgasły, a zamiast nich pojawiło się wirujące, czerwone światło alarmowe.

- Że jak? - Doktorka została z niezapalonym rulonikiem w ustach.

***

Siedzieliśmy tak już drugą godzinę. Eve przygrawitowała za moje plecy, reszta raczej w oddaleniu od siebie. Doktorka dreptała w kółko z rękami założonymi za plecy. Ja próbowałem pokombinować z zamkiem elektronicznym, ale ten szajs nie działał - audytorium zazwyczaj było otwarte i nikt z niego nie korzystał, stąd brak należytej konserwacji. Możliwe, że przyładowałem z frustracji parę razy moją protezą w drzwi, ale odpowiadało mi tylko dudnienie niczym dzwonu, które powodowało wibracje całego pomieszczenia (miałem wrażenie, że całego okrętu), więc szybko przestałem, czując na sobie wzrok reszty grupy.

- Po prostu nie rozumiem - nie wytrzymała. - Wytłumaczcie mi to jeszcze raz, jeśli jest wykryty pożar, to sekcja statku…
- Okrętu - odruchowo poprawił ją Derpi.
- Okrętu jest odcinana natychmiast, bez czasu na ewakuację?
- Witamy w wojsku - burknęła Gigi.
- A ty gremlinku, co taki naburmuszony?
- Oj nieważne!
- Siku, tak? - Milczenie Gigi głośno mówiło, że była to trafna diagnoza. - Wasze kombinezony nie mają funkcji filtracji? - Wszystkie Hieny nosiły te czarne skafandry z metalowymi kółkami, które wspomagały pracę kończyn; jak się okazuje, miały też dodatkowe funkcje.
- Nikt nie korzysta z tego przez te wszystkie rurki… Nieważne!
- Możesz zrobić w kącie, przecież nie ma się czego wstydzić. Podczas badań i tak widziałam wszystkie…
- Proszę pani! - Eve znowu miała dość niestosownych tyrad Doktorki.

Grodzie to jedno - odezwał się jeden z naszych do tej pory milczących kolegów. Nie wiedziałem jeszcze jak się nazywa, Doktorka pominęła tak nieistotny szczegół jak przedstawienie wszystkich członków grupy. - Audytorium ma służyć do narad dowództwa, w związku z tym jest izolowane. Rozmowy i urządzenia nie wychodzą poza te ściany. Jesteśmy jakby w takiej bańce. - To wyjaśniało, dlaczego nie możemy się z nikim skontaktować przez nasze mobilki.

Skoro zamek był zepsuty, to niewykluczone, że reszta systemów też była niesprawna i nikt nawet nie wie, że jesteśmy tu zamknięci. Nie żebym się bał, ale na pewno czułem się mocno nieswojo.
Jeszcze raz usiadłem do zamka, w końcu elektronika to coś, z czym radziłem sobie zazwyczaj bardzo dobrze. W końcu pożyczoną od Doktorki zapalniczką (tak się nazywało to metalowe pudełko) stopiłem izolację dwóch kapryśnych przewodów i gródź odcinająca drzwi wydała krótki syk oznaczający zwolnienie zaczepów. Korzystając z protezy i pomocy wszystkich podnieśliśmy ją do góry.

Tuż za progiem, na podłodze korytarza leżało dwóch techników, każdy w kałużach własnych wymiocin i moczu.

- Cofnąć się, opuścić gródź! - Krzyknęła Doktorka, a my automatycznie posłuchaliśmy rozkazu. Gródź spadła z hukiem. - To może być wirus! W moich kufrach mam kilka masek, załóżcie je.

Oprócz Doktorki maskę dostałem ja, Derpi, Eve i znawca lotniskowca. Podnieśliśmy gródź i wyszliśmy na korytarz, opuszczając ją za sobą. Całość operacji zajęła nam mniej niż pięć minut.

Doktorka przyklęknęła przy nieprzytomnych technikach.

- Żyją, oddychają, puls trochę podwyższony. - Leżeli na boku, więc nie było ryzyka uduszenia się wymiocinami.
Podążaliśmy korytarzami między hangarami, wszędzie widok był taki sam - nieprzytomni ludzie, leżący na podłodze albo osunięci na krzesła przy swoich stanowiskach. Niektórzy wcześniej wymiotowali, niektórzy nie. Oprócz nas jednak nikt nie był przytomny. Było ich zbyt dużo, by sprawdzić stan wszystkich.
- Ja idę sprawdzić szpital, Derpi i Eve biegiem na mostek, Kot i Monter do sterowni reaktora! - Bez słowa wykonaliśmy instrukcję.

Wstyd przyznać, ale nadal słabo się orientowałem gdzie co jest na lotniskowcu oprócz miejsc, które odwiedzałem najczęściej. Wiedziałem, że reaktor jest bliżej dziobu, ale nic poza tym. Na szczęście Monter (poznałem przynajmniej jego ksywkę) wydawał się znać “Arkę” jak własną kieszeń.

-Czujesz to piszczenie w uszach?
-Trochę tak. Myślałem, że to od wibracji reaktora czy coś takiego?
-To nie powinno się… - Monter zwolnił, w końcu się zatrzymał i oparł o ścianę. Zgiął się wpół i padł nieprzytomny na podłogę korytarza.

Spojrzałem na drzwi sterowni, zza których dobiegał dziwny szum, wydawało mi się też, że widzę trochę czarnego dymu przecinanego błyskami.

***

Nie wiem, ile czasu minęło. Gdy otworzyłem oczy, patrzyły na mnie z góry Doktorka i Eve, nie miały już masek.
- Kotuś, pobudka!
- Ale… wirus…
- Obecności wirusa nie stwierdzono. Przyczyną jest coś innego..
- Prawie wszyscy już doszli do siebie - dodała Eve.
- Ty mi wyglądasz na okaz zdrowia, a już na pewno w porównaniu do Montera - dorzuciła Doktorka. - Wstawaj, idziemy do kapitana.

Cała nasza grupa weszła na mostek. Pobladły kapitan siedział na swoim fotelu, wachlując się folią z raportem.
- Tylko krótko.
- Zostaliśmy poddani działaniu skoncentrowanych impulsów magnetycznych, które zakłóciły pracę naszych mózgów. Źródło: nieznane, nie ma go już na okręcie. Większość załogi została poszkodowana, oprócz nas, zamkniętych w audytorium, i parę setek członków załogi w odleglejszych częściach “Arki”. Zgonów: zero. Stłuczeń i sprzątania wymiocin: wiele. Broni biologicznej nie stwierdzono. - Zwięźle wyjaśniła Doktorka.
- Rozumiem. Wrócić do swoich obowiązków.
- Nie. Musimy wrócić na Sopel, złożyć raport osobiście i opracować środki zaradcze.
- Odmawiam. Źródło zagrożenia zniknęło. Nie ma potrzeby centrali.
- To stanowi potencjalne zagrożenie…
- Jesteśmy w trakcie kluczowego szkolenia. Wkrótce zaczynają się manewry całej floty. Nie możemy ich opuścić.
- Tato! Musimy wrócić!
- Inez, proszę cię. Koniec dyskusji. - Kapitan obrócił się na krześle i nie patrzył już na nas. Wkurzona Doktorka obróciła się na pięcie i wyszła szybkim krokiem, a my potruchtaliśmy za nią, patrząc po sobie, wątek faktycznie wyglądał na zakończony definitywnie.

***

Kapitan nie był jedynym, który nie chciał, aby pewne informacje wyszły na jaw. Ja też nie powiedziałem nikomu, że chwilę po tym, jak Monter zemdlał, czarna mgła w korytarzu przede mną zgęstniała i przede mną pojawił się humanoidalny, czarny kształt, którego sylwetkę przecinały jasne błyski. Na pewno nikomu nie powiem, że usłyszałem od niego coś, co najpierw brzmiało jak zwykły radiowy szum, ale potem wyklarowało się w zrozumiałą dla mnie mowę, która brzmiała mniej więcej tak:
- Jestem Herold. Jestem… Omen.

I już na pewno nikomu bym nie powiedział, że gdy już osuwałem się na podłogę, to dotarło do mnie, że jedna jego ręka nie jest z czarnej mgły, tylko ludzka. Bo sam nie mogłem w to uwierzyć.

niedziela, czerwca 01, 2025

04. Doktorka


 




Po objawieniu się Skurwiela zamieszanie było spore, dlatego dowódcy zgodnie z zasadą “wojsko się nudzi” dowalili tyle zadań, że nie było czasu się nad tym wszystkim porządnie zastanowić. Oprócz testów fizycznych doszło tyle materiału do przerobienia na naszych mobilkach, że szybko znielubiłem ten mały, kwadratowy ekranik, choć tak poza tym zabawka z tego jest bardzo fajna - niestety nie miałem wiele czasu na czytanie moich ulubionych podręczników inżynierii. Zresztą wkrótce zaczął się czas egzaminów teoretycznych, które pisaliśmy w hangarach - całe rzędy młodych ludzi pochylonych nad swoimi ekranikami nie miały czasu roztrząsać incydentu ze Skurwielem. Tą zagadką zajmowała się góra, jak mniemam.



Parę dni później przypłynął do nas statek naukowy - Derpi zauważył, że była to inna jednostka niż ta, którą widział parę miesięcy temu. “Meteor” był poobijany i rozpaczliwie potrzebował napraw, a jego podnośniki prawie na pewno już nie działały, ale chyba żadnego innego nie było w pobliżu. Albo wszystkie poszły na dno, ale wolałem o takich rzeczach nie myśleć. Załoga w białych kitlach pokręciła się po lotniskowcu, porobili jakieś pomiary swoimi urządzeniami, porozmawiali z kilkoma osobami (ze mną jakoś nie) i zmyli się tak szybko, jak przybyli, w sumie nic specjalnego.



Dzika jazda z nauką i egzaminami trwała bardzo długo: jakieś cztery tygodnie, w sumie prawie czterdzieści dni. Przedmioty ścisłe nie był dla mnie problemem, gorzej z innymi, tych na szczęście nie było zbyt wiele - po co nam lingwistyka?

Wyniki przesyłano nam na mobilki oraz wywieszano oficjalną tabelę przed wejściem do mesy. niektórych to bardzo ekscytowało, ale ja nawet na nią nie patrzyłem. Grunt, że zrobiłem swoje, i to chyba nienajgorzej. Derpi dla odmiany chyba mocno się stresował, ale nie gadaliśmy o tym zbyt wiele.



Oficjalne zakończenie piekła egzaminów podkreśliło kolejne przybycie “Meteoru”. Wszyscy kadeci karnie ustawili się w największym hangarze, na parę minut wyszedł do nas Kapitan - wcześniej nawet go z bliska nie widziałem. Był to przygarbiony mężczyzna z czarną brodą, podkrążonymi oczami i czerwonym nosem, szedł trochę chwiejnym krokiem. Wybełkotał do mikrofonu krótkie podziękowania za nasz wysiłek, “teraz czeka na was przyszłość”, ale bez jakiegoś specjalnego entuzjazmu, i poszedł - no i dobrze, przynajmniej było krótko. Na nasze mobilki przyszły informacje, do której części lotniskowca mamy się udać, bo oto właśnie podzielono nas na specjalizacje na podstawie wyników naszych egzaminów.



Mi polecono iść do audytorium - nawet nie wiedziałem, że na lotniskowcu jest takie pomieszczenie. Mimo podniosłej nazwy była to kolejna sala z czarnymi, metalowymi ścianami i wielkim metalowym stołem z wieloma krzesłami, oświetlona mlecznym światłem. Czekało tam już kilka osób - na przykład Eve, ukryta za plecami niewiele wyższej od niej Hieny z kamiennym wyrazem twarzy i goglami na oczach. Te gogle były całkiem popularne - nie tylko eliminowały wady wzroku u tych, którzy z jakichś przyczyn nie mogli mieć operacji, ale pozwalały też na parę dodatkowych funkcji, jak łączność z różnymi interface’ami, tryb widzenia w podczerwieni i inne cuda. Fajna rzecz.

- Jestem Gigi - rzuciła do mnie to niczym wyzwanie. - Mówią na mnie Gremlin.


- Miło mi poznać, ja jestem…


- Wiem, Kot. - Ucięła i skierowała wzrok poza mnie, kończąc rozmowę. Eve tylko łypnęła na mnie wzrokiem typu “wiesz, jak jest”.



Oprócz mnie był też wysoki Padel, co akurat niespecjalnie mnie ucieszyło, oraz trzech innych kadetów, których znałem tylko z widzenia. Jako ostatni do audytorium wparował zdyszany Derpi.



- Uff… nie zaczęło się jeszcze.


- Ale co?


- Spotkanie z prowadzącym naszą specjalizację. Nie wiesz tego? - Cisnęła we mnie Gigi.


- Aha.



Tak staliśmy w krępującej ciszy parę minut, aż w końcu drzwi do audytorium się otworzyły i weszła nasza prowadząca.



Niewiele starsza od nas, wysoka i wiotka dziewczyna - w niczym nie przypominała umięśnionych Hien i kilku innych postawnych kobiet, które można było zobaczyć na lotniskowcu. Ubrana była w biały, rozpięty kitel, pod którym widać było fioletową koszulę i spodnie - dalekie od regulaminowych strojów. Górna część jej głowy była ciemnofioletową, matową płytką z okalającym ją złotym, trójkątnym szlaczkiem - jakby ktoś urwał jej część czaszki i wstawił kawałek metalu w ramach protezy. Chyba zresztą tak faktycznie było. W miejscu oczu wmontowane były gogle, większe niż u Gigi i prawie na pewno zamontowane na stałe. Z metalowej płytki rozchodziły się fioletowe, błyszczące żyły, sięgające na policzki - tył głowy to z kolei bardzo długie, sięgające pasa fioletowe włosy z wplecionymi złotymi ozdobami.



- No siema - rzuciła swobodnie.


Popatrzyliśmy po sobie.



- Tak wiem, rozpieprzyło mi płat czołowy - wskazała kciukiem na swoje czoło. - Pizdę zresztą też, pokazać wam?



Nie czekając na odpowiedź jedną ręką podniosła do góry koszulę, a drugą opuściła trochę spodnie. Faktycznie, na jej brzuchu widoczne były te same fioletowe żyły, zbiegające się w kierunku krocza, szczęśliwie zasłoniętego przez pas spodni. Choć moją uwagę bardziej przyciągnęły jej małe, obwisłe piersi, z sutkami zaklejonymi plastrami.



- Proszę pani! - Krzyknęła Eve, która jakoś naturalnie przemieściła się za moje plecy.


- Sierotko, tylko nie “pani”. Nazywam się Inez, ale mówią na mnie Doktorka. Witam wszystkich. Macie najsłabsze wyniki z testów fizycznych, ale najlepsze z teoretycznych. Wrzucili was do grupy badawczej. Jestem waszą prowadzącą i zabieram was z tego cyrku. Będzie fajnie! - Podniosła kciuk do góry.


- Ale… mamy opuścić lotniskowiec? Z cywilem? - Nie do końca to do mnie dotarło.


- Dziecko drogie, powiedz mi, jak się nazywa ten okręt?


- No… “Arka”.


- Bardziej pasowałoby “Zoo”, “Szpital” albo “Przytułek”.


- Proszę pani…! - Znowu wyrwało się Eve, czym ściągnęła na siebie spojrzenie grubych gogli.


- A ty co? - Popatrzyła najpierw na mnie, potem na przylepioną do mych pleców Eve, potem znowu na mnie. - Wsadzał ci już?



Jakoś zabrakło nam komentarza.



- Nawet gdyby stanął na wysokości zadania, to z tej mąki chleba nie będzie, rozumiecie? Wszystkie samiczki zdolne urodzić bobaski na ten nowy, wspaniały świat - wykonała zamaszysty gest ręką, aż musiałem się trochę odsunąć - siedzą w Soplu.



Popatrzyłem po reszcie, która była zawstydzona, tak zresztą jak i ja. Oprócz Padla, który pobladł wyraźnie i był napięty niczym struna.



- Właśnie, Sopel - kontynuowała Doktorka, która zaczęła dreptać od lewej do prawej, składając ręce za plecami. - Żadne z was się tam nie urodziło, wszyscy jesteście sierotami po ostatnim wielkim bombardowaniu. Ale w naszej sytuacji każda jednostka jest bezcenna! - Tryumfalnie uniosła w górę podniesiony palec. - Składamy do kupy! Przygarniamy! Eksperymentujemy! Każdy znajdzie swoje miejsce! I dlatego, kotuś - zwróciła się do mnie - wolno mi was zabrać ze sobą, bo mi najlepiej się przydacie. Kapujesz?



Ponownie nie miałem nic do dodania.



- Wszystko jasne? No to pakujcie swoje toboły, rano opuszczamy ten dom wariatów. “Meteor” zabierze nas do Sopla.





Następnego dnia do kajuty mojej i Derpiego wpadła Eve. Nie była do nikogo przylepiona, ale przed sobą miała zawieszona niemałej wielkości plecak.

- Chodźcie szybko! Zabierają Gabrielle!


- Kogo?


- No naszą Pedałkę! Doktorka też tam jest!



Ja i Derpi pobiegliśmy za Eve na pokład, gdzie była spuszczona drabinka prowadząca do “Meteoru”. Widziałem już z daleka jak Gabrielle: wysoka Hiena z kręconymi blond włosami, która według plotek bardzo lubiła podszczypywać koleżanki, stała ze spuszczoną głową w otoczeniu kilku naukowców w białych kitlach. Niedaleko stała też Doktorka.



Gabrielle była obejmowana przez Padla, przytulał ją. Trzymał dłoń na jej brzuchu.



Gdy ja, Derpi i Eve dobiegliśmy z naszymi tobołami, Doktorka właśnie skończyła rozmawiać z jednym ze swoich kolegów i obróciła się ku nam.

- O kuźwa - zaczęła.


- Co się dzieje?


- Wysoki zrobił blondynie dzidziusia. To nie powinno być możliwe. - Popukała się w roztargnieniu w swoje metalowe czoło. - Chyba z wami tu trochę zostanę.

sobota, maja 10, 2025

03. Zielony Skurwiel

 

 

Śniło mi się, że jestem nago razem z Eve. Nie, to nie tak - ona chowa się za moimi plecami i oboje stoimy na powierzchni oceanu, tej czarnej mazi, do której jak wpadniesz, to umierasz. Wokół szaleje burza, ale nam wcale nie jest zimno. Opieramy się podmuchom wiatru i widzimy, jak zmierza ku nam gigantyczna fala. Spoglądam w górę i widzę, że wysoko nad nami wiruje w idealnym porządku krąg jakichś olbrzymich obiektów, na które szalejąca burza też nie miała żadnego wpływu.

Obudziłem się.

Co za bzdury. Nie ma czegoś takiego jak prorocze sny, duchy, bóstwa i tak dalej - to tylko takie wymówki, usprawiedliwienia gdy czegoś nie rozumiesz, albo chcesz wcisnąć komuś jakiś kit. Zresztą i tak nie miałem czasu o tym myśleć, bo obudził mnie alarm. Nie ten najwyższy stopień, ale nakazujący i tak nam - którym jeszcze daleko do bycia w pełni wykwalifikowanym personelem - pozostanie w kajutach, rzecz jasna dla naszego bezpieczeństwa. Podniosłem moją metalową rękę, była dziwnie lekka. A teraz jeszcze cały lotniskowiec zaczął wibrować od ruchu wind wciągających mechy na pokład - a więc był to Skurwiel.

Niewiele nam mówią na temat tych gigantycznych cosiów - przede wszystkim to, że są śmiertelnie niebezpieczne i trzeba ich unikać za wszelką cenę. Nazwa formalna to EPM-cośtam, ale i tak każdy mówi na nie “Skurwiel”, bo takie są ogromne, dużo większe od naszego lotniskowca. Niewykrywalne przez radary i inne metody lokalizacji, nagle pojawiają się w pobliżu okrętów i wiszą w powietrzu. To sygnał, żeby zacząć lać w gacie i zmienić kurs. Większość wygląda jak szara lub granatowa bryła, ale niektóre to kłębowisko splątanych macek albo w ogóle cholera wie co. Pokazywali nam zdjęcia ze spotkania pancernika z takim mackowatym - podobno wpłynęli prosto w niego, poszatkował tymi mackami czarny metal kadłuba jakby ciął nożem folię. Zdecydowanie nie wolno go lekceważyć.
Skurwiel wygląda, jakby nie do końca istniał w naszym świecie - po prostu wisi sobie w powietrzu, nie rusza się, potem znika. Jedna bardzo ważna rzecz - grawitacja wokół Skurwiela ulega osłabieniu, choć jeśli dobrze rozumiem, to powinno być odwrotnie (testy z fizyki, matematyki czy chemii zawsze mi dobrze wychodziły, w przeciwieństwie do sprawdzianów fizycznych). Przy tej okazji nasz lotniskowiec wypuszcza mechy - eksperymentalne jednostki, kilkudziesięciometrowe humanoidalne roboty pilotowane przez… kogoś, plotki mówią, że przez te całe Modliszki. W normalnej grawitacji mechy nie mają prawa sprawnie się poruszać, ale w przestrzeni kosmicznej jak najbardziej - albo w pobliżu Skurwiela. Zresztą to i tak tylko do testów, bo mechy przy nim są jak muchy. Szkoda, że widziałem je tylko na zdjęciach i nagraniach, bo w przypadku pojawienia się tego bydlaka mamy siedzieć w kajutach.

To Skurwiel! - Derpi dopiero teraz się obudził.


***

W ciągu ostatniego tygodnia Hieny dołączały do nas w porze śniadania już codziennie, w związku z czym szybko przestały być taką sensacją, ale nadal trzymały się razem i nie wdawały w prawie żadne interakcje - może to przyjdzie z czasem. Dziś rano też weszły w grupie, Eve trzymała się za plecami postawnej blondyny z kręconymi włosami. Gdy przechodziły obok mojego stolika, pokazała ją dyskretnie palcem i bezgłośnie poruszyła ustami, formując: “Pedałka”. W odpowiedzi kiwnąłem dyskretnie głową w bok, wskazując na kolesia, który siedział przy stoliku obok mnie i ściskał dłonią moje ramię. Peda… to znaczy Padel, bo tak ma na imię, ma dość nieprzyjemne upodobanie do dotykania i ściskania innych facetów, stąd jego niewybredne przezwisko. Obecnie jednak wgapiał się w wysoką blond Hienę i chyba nawet zapomniał oddychać na chwilę, a już na pewno jego paluchy zaraz zgniotą mi bark. Ona chyba też posłała mu szybkie spojrzenie. Eve kiwnęła do mnie ze zrozumieniem.

***

Dołączyłem, jeśli można tak ten dynamiczny proces nazwać, jakoś w jednej trzeciej cyklu szkoleniowego, omijając sporo części teoretycznej i trafiając prosto w przygotowania fizyczne. Bez witaminek nie byłem w stanie dorównać reszcie, nie znaczy to jednak, że się nie starałem - właściwie to wypluwałem płuca na każdym treningu, co ostatecznie zaczęło się opłacać, bo byłem w stanie przynajmniej dotrwać do końca sesji. No i podnoszenie ciężarów szło lepiej dzięki protezie.
Właśnie trwała kolejna sesja treningowa na pasie startowym lotniskowca, pod - a jakże - zachmurzonym niebem, gdy znienacka potężny podmuch powietrza powalił nas wszystkich. Od razu to zobaczyliśmy: nieruchomo w powietrzu, nie tak daleko od nas, unosił się Skurwiel - dziwnie regularna, gigantyczna bryła szarego, matowego materiału, która nie miała prawa się unosić, a już na pewno nie pojawiać się tak znikąd. Natychmiast skierowano nas ku schodom ewakuacyjnym.

Przechodząc przez hangary minął nas wózek, pchany pospiesznie przez dwóch rosłych mechaników. Na wózku siedziała bezwładna postać, ubrana w czarny, obcisły kombinezon, podobny do tych, które nosiły Hieny - to też chyba była kobieta, ale jej cienkie kończyny nie były zakończone dłońmi, a brzuch był nadęty. Nóg nie stwierdzono. Górna połowa twarzy zasłonięta była dziwnym, jajowatym hełmem.
Nie miałem czasu się przyglądać, trwało to zaledwie kilka sekund, bo minęli nas w biegu i ruszyli w kierunku zamkniętych hangarów.
To chyba była Modliszka…? - Szepnęła do mnie Eve, która w międzyczasie jakoś znalazła się za moimi plecami.
No chyba. To one pilotują mechy? - Odpowiedziało mi wzruszenie ramion.

Nasza grupa wyszła na dolny pokład, ale zostaliśmy zatrzymani przez trenerów, pewnie żeby zrobić miejsce dla kolejnych pilotów wsiadających do mechów i myśliwców. Mieliśmy stamtąd idealny widok zarówno na pas startowy nad nami, jak i na Skurwiela. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że grawitacja jest słabsza - dużo łatwiej było mi poruszać moją ciężkawą protezą. Okręt zaczął wykonywać nagły zwrot, by ominąć kolosa, a kadłub zaczął wibrować od wind wynoszących mechy na górę, myśliwce miały do nich wkrótce dołączyć. Widzieliśmy, jak pierwszy mech z czarnego, lśniącego metalu wystartował, aby zdawać raport z aktywności gigantycznego przybysza. Skurwiel tymczasem wisiał w powietrzu tam, gdzie był i nie wydawało się, by to miało się szybko zmienić - na szczęście. Wyglądał hipnotyzująco, mózg nie do końca sobie radził ze zrozumieniem jego ogromu. Potężne niezrozumiałe coś na tle zachmurzonego nieba, wiszące kilkadziesiąt metrów nad czarnymi falami oceanu. Wyższy niż szerszy, bez żadnych kątów prostych, górna połowa nieco kulista - zacząłem wreszcie ogarniać to, co widzę.

Powoli zaczął się poruszać - jakby ustawiał się pod kątem, teraz przypominał nieco lufę działa ustawiającą się do wystrzału. Nie ma się czym chwalić, ale zacząłem dygotać ze strachu. Skurwiel znowu znieruchomiał, ustawiony w kierunku nieba, nie naszym. I wtedy zaczął się otwierać, niczym kwiat - jego górna część rozwarła się niczym płatki, a kolor zmienił się z szarego na zielony. Chmury rozstąpiły się, a intensywny promień jednego ze słońc trafił prosto w giganta. Czarna woda pod Skurwielem też zaczęła zmieniać kolor: z czarnego na niebieski, w ciągle rozszerzającym się kręgu. Trwało to chyba krótko, może pięć minut, nie wiem na pewno - po czym olbrzym zniknął. Staliśmy tak obserwując, jak efekty jego działalności stopniowo zanikają: chmury zakrywały niebo, a ocean znowu robił się czarny. Mech wylądował na windzie pokładu, bo grawitacja też wracała już do normy. Nami chwilowo nikt się nie interesował, bo trenerzy, personel militarny i w ogóle wszyscy nie wiedzieli, co teraz zrobić i co o tym myśleć. Niektórzy wokół mnie padli na kolana i złożyli ręce.

To chyba nazywa się “modlitwa”.