Obudziłem się o tej samej godzinie co zawsze, znowu z tym samym tępym bólem prawej ręki. To znaczy tej ręki, co jej nie mam - urwało mi w wypadku. Dali mi lśniącą protezę, ale to cholerstwo jest dość ciężkie i do spania muszę kłaść je nieruchomo. Bark od tego mi sztywnieje, no i czasem czuć ból, zresztą nawet dość często. Ale to i tak lepsze niż nie mieć ręki.
- No i jak tam, znowu nic ci się nie śniło? - To Derpi z górnej koi, jak zawsze troskliwy.
- Nic a nic.
- Bo znowu się rzucałeś w nocy.
- Sorki.
Wygrzebaliśmy się z koi i zaczęliśmy krzątać po kajucie. Służba nie drużba. Dzięki protezie jestem pełnosprawny, a może nawet i trochę silniejszy - ale coś za coś, bo jest jeszcze jedna niedogodność…
- Zawsze zapominam, że to cholerstwo jest zimne - skomentował Derpi, gdy przypadkowo dotknąłem jego ramienia podczas przenoszenia pościeli.
- Idzie się przyzwyczaić.
- Słuchaj, nie ma problemu, gdy, no wiesz… Podcierasz się?
- Zapewniam cię, że nie.
- A podczas, no wiesz… - Wykonał posuwisty gest zaciśniętą dłonią.
- A dajże ty mi spokój.
Nie skomentowałem, bo nawet nie ma czego - nie będę się zwierzał z takich rzeczy Derpiemu, ale na tym sta… na tym okręcie nie tylko ręce opadają.
Poranne ćwiczenia zaczynają się od biegania wzdłuż pasa startowego i z powrotem. No bo jesteśmy na lotniskowcu - trzysta pięćdziesiąt metrów okrętu wojennego, sam nie wiem jak ciężkiego, pewnie ze sto tysięcy ton czarnego metalu, takiego jak moja proteza. Na początku była to inna jednostka pływająca, może nawet cywilna - ale dospawali potężne kratownice, założyli pokład i nazwali to lotniskowcem.
Jeśli spadniesz z pasa startowego to umierasz, bo wpadniesz do czarnej mazi, po której pływamy, i stamtąd już nic cię nie wyciągnie. Dolny pokład ma relingi, ale na pasie startowym zamontowali bariery energetyczne, które w razie potrzeby można wyłączyć. Mają tylko metr wysokości, więc gdyby ktoś naprawdę miał taki zamiar… zresztą nieważne.
Zawsze jestem ostatni i najszybciej się męczę, odpadam z biegania dużo wcześniej niż reszta. Jak wie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o witaminki - to te zastrzyki, co nam dają. Inni są pompowani regularnie, mnie pewnie dają uboższy miks ze względu na protezę. Efektem tego nawet hieny mają większe mięśnie ode mnie… Oby tylko to…
Tak, widzę uśmieszki i słyszę drwiny jak siedzę zdyszany na drewnopodobnym pokładzie. Nie mam z tym problemu, na ich miejscu pewnie tak samo bym robił. Wołają na mnie “ej, kocie!”, jak chyba na każdego nowego, ale mam wrażenie, że do mnie to przylgnie na stałe. Kot. Mogło być gorzej, jednego kolesia nazywają “Pedał”, podobno nie bez powodu.
Gorzej, że za słowami idą czyny.
Nie urodziłem się wczoraj i postanowiłem podjąć najbardziej żołnierską decyzję, na jaką było mnie stać - nie wychylać się i w sytuacji zagrożenia po prostu spieprzać. Jakoś udało mi się ukryć w zakątku szatni, gdzie postanowiłem sobie posiedzieć i poczekać, aż wszyscy pójdą pod prysznice. Gdy sytuacja wyglądała na spokojną, rozebrałem się, owinąłem ręcznikiem, wziąłem płyn myjący i moją kartę aktywacyjną i sam poszedłem do najdalszej części prysznicowej, która wyglądała mi na pustą. Duży błąd, bo nie doceniłem przeciwnika.
- Co się kryjesz, kocie! - Usłyszałem za plecami. Zacząłem biec.
Gdy uznałem, że zniknąłem im za zakrętem, szybko dopadłem pierwszej wolnej kabiny i wślizgnąłem się do środka. Cicho zamknąłem drzwi za sobą i odwróciłem się.
Stała tam Hiena, chyba najniższa z całej grupy, miała ciemnobrązowe włosy i wielkie oczy wlepione we mnie. Zasłaniała się kurczowo trzymanym mokrym ręcznikiem, traktując go jako ostatnią linię obrony.
- Gdzie ten kot?!
- Patrz pod drzwi, pewnie siedzi tam gdzieś!
- Wybacz - szepnąłem do Hieny i chwyciłem ją lewą ręką w pasie, a protezą prawej chwyciłem się prysznica, unosząc nas oboje nad posadzkę. Rury, kadłub, moja proteza są z tego samego czarnego metalu, wytrzymają.
- Chyba już poszli - trzeba przyznać, że Hiena, mimo okoliczności, była całkiem opanowana; zaimponowało mi to. Opuściłem nas oboje i puściłem ją. W samą porę, bo robiło mi się… gorąco.
- Dzięki i wybacz, wiesz… Jak się nazywasz?
- Paso… to znaczy Eve.
- Że jak?
- Pasożyt. Takie przezwisko.
Są gorsze, pomyślałem, u nas jest ten Pedał przecież.
- Mogło być gorzej - dodała pospiesznie - u nas jedną nazywają… Pedałka.
- A… aha. - Zatkało mnie na chwilę, nie przeczę. - Na mnie wołają Kot, jak słyszałaś, i tak już chyba zostanie. A tak w ogóle to dlaczego jesteś tutaj? - Wskazałem na kabinę.
- U nas znowu nie działają prysznice, a moja karta była dalej aktywna, to pomyślałam… Zły pomysł, jak widzę - zmierzyła mnie od stóp do głów.
- Wybacz, potrzeba chwili… Czekaj, to źle zabrzmiało…
- Przyjmijmy, że rozumiem okoliczności - uśmiechnęła się krzywo. - Idź już sobie.
- Tak zrobię. To do zobaczenia, chyba. - Wyszedłem pospiesznie.
Pozostała część dnia upłynęła już bez takich przygód, bez problemu wróciłem do swojej kajuty, Derpiego jeszcze nie było. Krew nie woda, bo cały czas myślałem o moim spotkaniu z Eve (ksywka “Pasożyt” do niczego mi nie pasowała), krew pulsowała mi w głowie. Na szczęście zasnąłem szybko i mocno, jak zawsze, nawet powrót Derpiego do kajuty mnie nie obudził.
Tej nocy, po raz pierwszy w życiu, coś mi się śniło.