niedziela, czerwca 01, 2025

Doktorka


 




Po objawieniu się Skurwiela zamieszanie było spore, dlatego dowódcy zgodnie z zasadą “wojsko się nudzi” dowalili tyle zadań, że nie było czasu się nad tym wszystkim porządnie zastanowić. Oprócz testów fizycznych doszło tyle materiału do przerobienia na naszych mobilkach, że szybko znielubiłem ten mały, kwadratowy ekranik, choć tak poza tym zabawka z tego jest bardzo fajna - niestety nie miałem wiele czasu na czytanie moich ulubionych podręczników inżynierii. Zresztą wkrótce zaczął się czas egzaminów teoretycznych, które pisaliśmy w hangarach - całe rzędy młodych ludzi pochylonych nad swoimi ekranikami nie miały czasu roztrząsać incydentu ze Skurwielem. Tą zagadką zajmowała się góra, jak mniemam.



Parę dni później przypłynął do nas statek naukowy - Derpi zauważył, że była to inna jednostka niż ta, którą widział parę miesięcy temu. “Meteor” był poobijany i rozpaczliwie potrzebował napraw, a jego podnośniki prawie na pewno już nie działały, ale chyba żadnego innego nie było w pobliżu. Albo wszystkie poszły na dno, ale wolałem o takich rzeczach nie myśleć. Załoga w białych kitlach pokręciła się po lotniskowcu, porobili jakieś pomiary swoimi urządzeniami, porozmawiali z kilkoma osobami (ze mną jakoś nie) i zmyli się tak szybko, jak przybyli, w sumie nic specjalnego.



Dzika jazda z nauką i egzaminami trwała bardzo długo: jakieś cztery tygodnie, w sumie prawie czterdzieści dni. Przedmioty ścisłe nie był dla mnie problemem, gorzej z innymi, tych na szczęście nie było zbyt wiele - po co nam lingwistyka?

Wyniki przesyłano nam na mobilki oraz wywieszano oficjalną tabelę przed wejściem do mesy. niektórych to bardzo ekscytowało, ale ja nawet na nią nie patrzyłem. Grunt, że zrobiłem swoje, i to chyba nienajgorzej. Derpi dla odmiany chyba mocno się stresował, ale nie gadaliśmy o tym zbyt wiele.



Oficjalne zakończenie piekła egzaminów podkreśliło kolejne przybycie “Meteoru”. Wszyscy kadeci karnie ustawili się w największym hangarze, na parę minut wyszedł do nas Kapitan - wcześniej nawet go z bliska nie widziałem. Był to przygarbiony mężczyzna z czarną brodą, podkrążonymi oczami i czerwonym nosem, szedł trochę chwiejnym krokiem. Wybełkotał do mikrofonu krótkie podziękowania za nasz wysiłek, “teraz czeka na was przyszłość”, ale bez jakiegoś specjalnego entuzjazmu, i poszedł - no i dobrze, przynajmniej było krótko. Na nasze mobilki przyszły informacje, do której części lotniskowca mamy się udać, bo oto właśnie podzielono nas na specjalizacje na podstawie wyników naszych egzaminów.



Mi polecono iść do audytorium - nawet nie wiedziałem, że na lotniskowcu jest takie pomieszczenie. Mimo podniosłej nazwy była to kolejna sala z czarnymi, metalowymi ścianami i wielkim metalowym stołem z wieloma krzesłami, oświetlona mlecznym światłem. Czekało tam już kilka osób - na przykład Eve, ukryta za plecami niewiele wyższej od niej Hieny z kamiennym wyrazem twarzy i goglami na oczach. Te gogle były całkiem popularne - nie tylko eliminowały wady wzroku u tych, którzy z jakichś przyczyn nie mogli mieć operacji, ale pozwalały też na parę dodatkowych funkcji, jak łączność z różnymi interface’ami, tryb widzenia w podczerwieni i inne cuda. Fajna rzecz.

- Jestem Gigi - rzuciła do mnie to niczym wyzwanie. - Mówią na mnie Gremlin.


- Miło mi poznać, ja jestem…


- Wiem, Kot. - Ucięła i skierowała wzrok poza mnie, kończąc rozmowę. Eve tylko łypnęła na mnie wzrokiem typu “wiesz, jak jest”.



Oprócz mnie był też wysoki Padel, co akurat niespecjalnie mnie ucieszyło, oraz trzech innych kadetów, których znałem tylko z widzenia. Jako ostatni do audytorium wparował zdyszany Derpi.



- Uff… nie zaczęło się jeszcze.


- Ale co?


- Spotkanie z prowadzącym naszą specjalizację. Nie wiesz tego? - Cisnęła we mnie Gigi.


- Aha.



Tak staliśmy w krępującej ciszy parę minut, aż w końcu drzwi do audytorium się otworzyły i weszła nasza prowadząca.



Niewiele starsza od nas, wysoka i wiotka dziewczyna - w niczym nie przypominała umięśnionych Hien i kilku innych postawnych kobiet, które można było zobaczyć na lotniskowcu. Ubrana była w biały, rozpięty kitel, pod którym widać było fioletową koszulę i spodnie - dalekie od regulaminowych strojów. Górna część jej głowy była ciemnofioletową, matową płytką z okalającym ją złotym, trójkątnym szlaczkiem - jakby ktoś urwał jej część czaszki i wstawił kawałek metalu w ramach protezy. Chyba zresztą tak faktycznie było. W miejscu oczu wmontowane były gogle, większe niż u Gigi i prawie na pewno zamontowane na stałe. Z metalowej płytki rozchodziły się fioletowe, błyszczące żyły, sięgające na policzki - tył głowy to z kolei bardzo długie, sięgające pasa fioletowe włosy z wplecionymi złotymi ozdobami.



- No siema - rzuciła swobodnie.


Popatrzyliśmy po sobie.



- Tak wiem, rozpieprzyło mi płat czołowy - wskazała kciukiem na swoje czoło. - Pizdę zresztą też, pokazać wam?



Nie czekając na odpowiedź jedną ręką podniosła do góry koszulę, a drugą opuściła trochę spodnie. Faktycznie, na jej brzuchu widoczne były te same fioletowe żyły, zbiegające się w kierunku krocza, szczęśliwie zasłoniętego przez pas spodni. Choć moją uwagę bardziej przyciągnęły jej małe, obwisłe piersi, z sutkami zaklejonymi plastrami.



- Proszę pani! - Krzyknęła Eve, która jakoś naturalnie przemieściła się za moje plecy.


- Sierotko, tylko nie “pani”. Nazywam się Inez, ale mówią na mnie Doktorka. Witam wszystkich. Macie najsłabsze wyniki z testów fizycznych, ale najlepsze z teoretycznych. Wrzucili was do grupy badawczej. Jestem waszą prowadzącą i zabieram was z tego cyrku. Będzie fajnie! - Podniosła kciuk do góry.


- Ale… mamy opuścić lotniskowiec? Z cywilem? - Nie do końca to do mnie dotarło.


- Dziecko drogie, powiedz mi, jak się nazywa ten okręt?


- No… “Arka”.


- Bardziej pasowałoby “Zoo”, “Szpital” albo “Przytułek”.


- Proszę pani…! - Znowu wyrwało się Eve, czym ściągnęła na siebie spojrzenie grubych gogli.


- A ty co? - Popatrzyła najpierw na mnie, potem na przylepioną do mych pleców Eve, potem znowu na mnie. - Wsadzał ci już?



Jakoś zabrakło nam komentarza.



- Nawet gdyby stanął na wysokości zadania, to z tej mąki chleba nie będzie, rozumiecie? Wszystkie samiczki zdolne urodzić bobaski na ten nowy, wspaniały świat - wykonała zamaszysty gest ręką, aż musiałem się trochę odsunąć - siedzą w Soplu.



Popatrzyłem po reszcie, która była zawstydzona, tak zresztą jak i ja. Oprócz Padla, który pobladł wyraźnie i był napięty niczym struna.



- Właśnie, Sopel - kontynuowała Doktorka, która zaczęła dreptać od lewej do prawej, składając ręce za plecami. - Żadne z was się tam nie urodziło, wszyscy jesteście sierotami po ostatnim wielkim bombardowaniu. Ale w naszej sytuacji każda jednostka jest bezcenna! - Tryumfalnie uniosła w górę podniesiony palec. - Składamy do kupy! Przygarniamy! Eksperymentujemy! Każdy znajdzie swoje miejsce! I dlatego, kotuś - zwróciła się do mnie - wolno mi was zabrać ze sobą, bo mi najlepiej się przydacie. Kapujesz?



Ponownie nie miałem nic do dodania.



- Wszystko jasne? No to pakujcie swoje toboły, rano opuszczamy ten dom wariatów. “Meteor” zabierze nas do Sopla.





Następnego dnia do kajuty mojej i Derpiego wpadła Eve. Nie była do nikogo przylepiona, ale przed sobą miała zawieszona niemałej wielkości plecak.

- Chodźcie szybko! Zabierają Gabrielle!


- Kogo?


- No naszą Pedałkę! Doktorka też tam jest!



Ja i Derpi pobiegliśmy za Eve na pokład, gdzie była spuszczona drabinka prowadząca do “Meteoru”. Widziałem już z daleka jak Gabrielle: wysoka Hiena z kręconymi blond włosami, która według plotek bardzo lubiła podszczypywać koleżanki, stała ze spuszczoną głową w otoczeniu kilku naukowców w białych kitlach. Niedaleko stała też Doktorka.



Gabrielle była obejmowana przez Padla, przytulał ją. Trzymał dłoń na jej brzuchu.



Gdy ja, Derpi i Eve dobiegliśmy z naszymi tobołami, Doktorka właśnie skończyła rozmawiać z jednym ze swoich kolegów i obróciła się ku nam.

- O kuźwa - zaczęła.


- Co się dzieje?


- Wysoki zrobił blondynie dzidziusia. To nie powinno być możliwe. - Popukała się w roztargnieniu w swoje metalowe czoło. - Chyba z wami tu trochę zostanę.

sobota, maja 10, 2025

Zielony Skurwiel

 

 

Śniło mi się, że jestem nago razem z Eve. Nie, to nie tak - ona chowa się za moimi plecami i oboje stoimy na powierzchni oceanu, tej czarnej mazi, do której jak wpadniesz, to umierasz. Wokół szaleje burza, ale nam wcale nie jest zimno. Opieramy się podmuchom wiatru i widzimy, jak zmierza ku nam gigantyczna fala. Spoglądam w górę i widzę, że wysoko nad nami wiruje w idealnym porządku krąg jakichś olbrzymich obiektów, na które szalejąca burza też nie miała żadnego wpływu.

Obudziłem się.

Co za bzdury. Nie ma czegoś takiego jak prorocze sny, duchy, bóstwa i tak dalej - to tylko takie wymówki, usprawiedliwienia gdy czegoś nie rozumiesz, albo chcesz wcisnąć komuś jakiś kit. Zresztą i tak nie miałem czasu o tym myśleć, bo obudził mnie alarm. Nie ten najwyższy stopień, ale nakazujący i tak nam - którym jeszcze daleko do bycia w pełni wykwalifikowanym personelem - pozostanie w kajutach, rzecz jasna dla naszego bezpieczeństwa. Podniosłem moją metalową rękę, była dziwnie lekka. A teraz jeszcze cały lotniskowiec zaczął wibrować od ruchu wind wciągających mechy na pokład - a więc był to Skurwiel.

Niewiele nam mówią na temat tych gigantycznych cosiów - przede wszystkim to, że są śmiertelnie niebezpieczne i trzeba ich unikać za wszelką cenę. Nazwa formalna to EPM-cośtam, ale i tak każdy mówi na nie “Skurwiel”, bo takie są ogromne, dużo większe od naszego lotniskowca. Niewykrywalne przez radary i inne metody lokalizacji, nagle pojawiają się w pobliżu okrętów i wiszą w powietrzu. To sygnał, żeby zacząć lać w gacie i zmienić kurs. Większość wygląda jak szara lub granatowa bryła, ale niektóre to kłębowisko splątanych macek albo w ogóle cholera wie co. Pokazywali nam zdjęcia ze spotkania pancernika z takim mackowatym - podobno wpłynęli prosto w niego, poszatkował tymi mackami czarny metal kadłuba jakby ciął nożem folię. Zdecydowanie nie wolno go lekceważyć.
Skurwiel wygląda, jakby nie do końca istniał w naszym świecie - po prostu wisi sobie w powietrzu, nie rusza się, potem znika. Jedna bardzo ważna rzecz - grawitacja wokół Skurwiela ulega osłabieniu, choć jeśli dobrze rozumiem, to powinno być odwrotnie (testy z fizyki, matematyki czy chemii zawsze mi dobrze wychodziły, w przeciwieństwie do sprawdzianów fizycznych). Przy tej okazji nasz lotniskowiec wypuszcza mechy - eksperymentalne jednostki, kilkudziesięciometrowe humanoidalne roboty pilotowane przez… kogoś, plotki mówią, że przez te całe Modliszki. W normalnej grawitacji mechy nie mają prawa sprawnie się poruszać, ale w przestrzeni kosmicznej jak najbardziej - albo w pobliżu Skurwiela. Zresztą to i tak tylko do testów, bo mechy przy nim są jak muchy. Szkoda, że widziałem je tylko na zdjęciach i nagraniach, bo w przypadku pojawienia się tego bydlaka mamy siedzieć w kajutach.

To Skurwiel! - Derpi dopiero teraz się obudził.


***

W ciągu ostatniego tygodnia Hieny dołączały do nas w porze śniadania już codziennie, w związku z czym szybko przestały być taką sensacją, ale nadal trzymały się razem i nie wdawały w prawie żadne interakcje - może to przyjdzie z czasem. Dziś rano też weszły w grupie, Eve trzymała się za plecami postawnej blondyny z kręconymi włosami. Gdy przechodziły obok mojego stolika, pokazała ją dyskretnie palcem i bezgłośnie poruszyła ustami, formując: “Pedałka”. W odpowiedzi kiwnąłem dyskretnie głową w bok, wskazując na kolesia, który siedział przy stoliku obok mnie i ściskał dłonią moje ramię. Peda… to znaczy Padel, bo tak ma na imię, ma dość nieprzyjemne upodobanie do dotykania i ściskania innych facetów, stąd jego niewybredne przezwisko. Obecnie jednak wgapiał się w wysoką blond Hienę i chyba nawet zapomniał oddychać na chwilę, a już na pewno jego paluchy zaraz zgniotą mi bark. Ona chyba też posłała mu szybkie spojrzenie. Eve kiwnęła do mnie ze zrozumieniem.

***

Dołączyłem, jeśli można tak ten dynamiczny proces nazwać, jakoś w jednej trzeciej cyklu szkoleniowego, omijając sporo części teoretycznej i trafiając prosto w przygotowania fizyczne. Bez witaminek nie byłem w stanie dorównać reszcie, nie znaczy to jednak, że się nie starałem - właściwie to wypluwałem płuca na każdym treningu, co ostatecznie zaczęło się opłacać, bo byłem w stanie przynajmniej dotrwać do końca sesji. No i podnoszenie ciężarów szło lepiej dzięki protezie.
Właśnie trwała kolejna sesja treningowa na pasie startowym lotniskowca, pod - a jakże - zachmurzonym niebem, gdy znienacka potężny podmuch powietrza powalił nas wszystkich. Od razu to zobaczyliśmy: nieruchomo w powietrzu, nie tak daleko od nas, unosił się Skurwiel - dziwnie regularna, gigantyczna bryła szarego, matowego materiału, która nie miała prawa się unosić, a już na pewno nie pojawiać się tak znikąd. Natychmiast skierowano nas ku schodom ewakuacyjnym.

Przechodząc przez hangary minął nas wózek, pchany pospiesznie przez dwóch rosłych mechaników. Na wózku siedziała bezwładna postać, ubrana w czarny, obcisły kombinezon, podobny do tych, które nosiły Hieny - to też chyba była kobieta, ale jej cienkie kończyny nie były zakończone dłońmi, a brzuch był nadęty. Nóg nie stwierdzono. Górna połowa twarzy zasłonięta była dziwnym, jajowatym hełmem.
Nie miałem czasu się przyglądać, trwało to zaledwie kilka sekund, bo minęli nas w biegu i ruszyli w kierunku zamkniętych hangarów.
To chyba była Modliszka…? - Szepnęła do mnie Eve, która w międzyczasie jakoś znalazła się za moimi plecami.
No chyba. To one pilotują mechy? - Odpowiedziało mi wzruszenie ramion.

Nasza grupa wyszła na dolny pokład, ale zostaliśmy zatrzymani przez trenerów, pewnie żeby zrobić miejsce dla kolejnych pilotów wsiadających do mechów i myśliwców. Mieliśmy stamtąd idealny widok zarówno na pas startowy nad nami, jak i na Skurwiela. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że grawitacja jest słabsza - dużo łatwiej było mi poruszać moją ciężkawą protezą. Okręt zaczął wykonywać nagły zwrot, by ominąć kolosa, a kadłub zaczął wibrować od wind wynoszących mechy na górę, myśliwce miały do nich wkrótce dołączyć. Widzieliśmy, jak pierwszy mech z czarnego, lśniącego metalu wystartował, aby zdawać raport z aktywności gigantycznego przybysza. Skurwiel tymczasem wisiał w powietrzu tam, gdzie był i nie wydawało się, by to miało się szybko zmienić - na szczęście. Wyglądał hipnotyzująco, mózg nie do końca sobie radził ze zrozumieniem jego ogromu. Potężne niezrozumiałe coś na tle zachmurzonego nieba, wiszące kilkadziesiąt metrów nad czarnymi falami oceanu. Wyższy niż szerszy, bez żadnych kątów prostych, górna połowa nieco kulista - zacząłem wreszcie ogarniać to, co widzę.

Powoli zaczął się poruszać - jakby ustawiał się pod kątem, teraz przypominał nieco lufę działa ustawiającą się do wystrzału. Nie ma się czym chwalić, ale zacząłem dygotać ze strachu. Skurwiel znowu znieruchomiał, ustawiony w kierunku nieba, nie naszym. I wtedy zaczął się otwierać, niczym kwiat - jego górna część rozwarła się niczym płatki, a kolor zmienił się z szarego na zielony. Chmury rozstąpiły się, a intensywny promień jednego ze słońc trafił prosto w giganta. Czarna woda pod Skurwielem też zaczęła zmieniać kolor: z czarnego na niebieski, w ciągle rozszerzającym się kręgu. Trwało to chyba krótko, może pięć minut, nie wiem na pewno - po czym olbrzym zniknął. Staliśmy tak obserwując, jak efekty jego działalności stopniowo zanikają: chmury zakrywały niebo, a ocean znowu robił się czarny. Mech wylądował na windzie pokładu, bo grawitacja też wracała już do normy. Nami chwilowo nikt się nie interesował, bo trenerzy, personel militarny i w ogóle wszyscy nie wiedzieli, co teraz zrobić i co o tym myśleć. Niektórzy wokół mnie padli na kolana i złożyli ręce.

To chyba nazywa się “modlitwa”.

sobota, kwietnia 12, 2025

Kot


 

 

 Obudziłem się o tej samej godzinie co zawsze, znowu z tym samym tępym bólem prawej ręki. To znaczy tej ręki, co jej nie mam - urwało mi w wypadku. Dali mi lśniącą protezę, ale to cholerstwo jest dość ciężkie i do spania muszę kłaść je nieruchomo. Bark od tego mi sztywnieje, no i czasem czuć ból, zresztą nawet dość często. Ale to i tak lepsze niż nie mieć ręki.





- No i jak tam, znowu nic ci się nie śniło? - To Derpi z górnej koi, jak zawsze troskliwy.

- Nic a nic.

- Bo znowu się rzucałeś w nocy.

- Sorki.

Wygrzebaliśmy się z koi i zaczęliśmy krzątać po kajucie. Służba nie drużba. Dzięki protezie jestem pełnosprawny, a może nawet i trochę silniejszy - ale coś za coś, bo jest jeszcze jedna niedogodność…



- Zawsze zapominam, że to cholerstwo jest zimne - skomentował Derpi, gdy przypadkowo dotknąłem jego ramienia podczas przenoszenia pościeli.

- Idzie się przyzwyczaić.

- Słuchaj, nie ma problemu, gdy, no wiesz… Podcierasz się?

- Zapewniam cię, że nie.

- A podczas, no wiesz… - Wykonał posuwisty gest zaciśniętą dłonią.

- A dajże ty mi spokój.

Nie skomentowałem, bo nawet nie ma czego - nie będę się zwierzał z takich rzeczy Derpiemu, ale na tym sta… na tym okręcie nie tylko ręce opadają.

Poranne ćwiczenia zaczynają się od biegania wzdłuż pasa startowego i z powrotem. No bo jesteśmy na lotniskowcu - trzysta pięćdziesiąt metrów okrętu wojennego, sam nie wiem jak ciężkiego, pewnie ze sto tysięcy ton czarnego metalu, takiego jak moja proteza. Na początku była to inna jednostka pływająca, może nawet cywilna - ale dospawali potężne kratownice, założyli pokład i nazwali to lotniskowcem.

Jeśli spadniesz z pasa startowego to umierasz, bo wpadniesz do czarnej mazi, po której pływamy, i stamtąd już nic cię nie wyciągnie. Dolny pokład ma relingi, ale na pasie startowym zamontowali bariery energetyczne, które w razie potrzeby można wyłączyć. Mają tylko metr wysokości, więc gdyby ktoś naprawdę miał taki zamiar… zresztą nieważne.

Zawsze jestem ostatni i najszybciej się męczę, odpadam z biegania dużo wcześniej niż reszta. Jak wie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o witaminki - to te zastrzyki, co nam dają. Inni są pompowani regularnie, mnie pewnie dają uboższy miks ze względu na protezę. Efektem tego nawet hieny mają większe mięśnie ode mnie… Oby tylko to…

Tak, widzę uśmieszki i słyszę drwiny jak siedzę zdyszany na drewnopodobnym pokładzie. Nie mam z tym problemu, na ich miejscu pewnie tak samo bym robił. Wołają na mnie “ej, kocie!”, jak chyba na każdego nowego, ale mam wrażenie, że do mnie to przylgnie na stałe. Kot. Mogło być gorzej, jednego kolesia nazywają “Pedał”, podobno nie bez powodu.

Gorzej, że za słowami idą czyny.

Nie urodziłem się wczoraj i postanowiłem podjąć najbardziej żołnierską decyzję, na jaką było mnie stać - nie wychylać się i w sytuacji zagrożenia po prostu spieprzać. Jakoś udało mi się ukryć w zakątku szatni, gdzie postanowiłem sobie posiedzieć i poczekać, aż wszyscy pójdą pod prysznice. Gdy sytuacja wyglądała na spokojną, rozebrałem się, owinąłem ręcznikiem, wziąłem płyn myjący i moją kartę aktywacyjną i sam poszedłem do najdalszej części prysznicowej, która wyglądała mi na pustą. Duży błąd, bo nie doceniłem przeciwnika.



- Co się kryjesz, kocie! - Usłyszałem za plecami. Zacząłem biec.

Gdy uznałem, że zniknąłem im za zakrętem, szybko dopadłem pierwszej wolnej kabiny i wślizgnąłem się do środka. Cicho zamknąłem drzwi za sobą i odwróciłem się.

Stała tam Hiena, chyba najniższa z całej grupy, miała ciemnobrązowe włosy i wielkie oczy wlepione we mnie. Zasłaniała się kurczowo trzymanym mokrym ręcznikiem, traktując go jako ostatnią linię obrony.



- Gdzie ten kot?!

- Patrz pod drzwi, pewnie siedzi tam gdzieś!



- Wybacz - szepnąłem do Hieny i chwyciłem ją lewą ręką w pasie, a protezą prawej chwyciłem się prysznica, unosząc nas oboje nad posadzkę. Rury, kadłub, moja proteza są z tego samego czarnego metalu, wytrzymają.



- Chyba już poszli - trzeba przyznać, że Hiena, mimo okoliczności, była całkiem opanowana; zaimponowało mi to. Opuściłem nas oboje i puściłem ją. W samą porę, bo robiło mi się… gorąco.

- Dzięki i wybacz, wiesz… Jak się nazywasz?

- Paso… to znaczy Eve.

- Że jak?

- Pasożyt. Takie przezwisko.

Są gorsze, pomyślałem, u nas jest ten Pedał przecież.



- Mogło być gorzej - dodała pospiesznie - u nas jedną nazywają… Pedałka.

- A… aha. - Zatkało mnie na chwilę, nie przeczę. - Na mnie wołają Kot, jak słyszałaś, i tak już chyba zostanie. A tak w ogóle to dlaczego jesteś tutaj? - Wskazałem na kabinę.

- U nas znowu nie działają prysznice, a moja karta była dalej aktywna, to pomyślałam… Zły pomysł, jak widzę - zmierzyła mnie od stóp do głów.

- Wybacz, potrzeba chwili… Czekaj, to źle zabrzmiało…

- Przyjmijmy, że rozumiem okoliczności - uśmiechnęła się krzywo. - Idź już sobie.

- Tak zrobię. To do zobaczenia, chyba. - Wyszedłem pospiesznie.

Pozostała część dnia upłynęła już bez takich przygód, bez problemu wróciłem do swojej kajuty, Derpiego jeszcze nie było. Krew nie woda, bo cały czas myślałem o moim spotkaniu z Eve (ksywka “Pasożyt” do niczego mi nie pasowała), krew pulsowała mi w głowie. Na szczęście zasnąłem szybko i mocno, jak zawsze, nawet powrót Derpiego do kajuty mnie nie obudził.

Tej nocy, po raz pierwszy w życiu, coś mi się śniło.

niedziela, lutego 23, 2025

Hieny


 

 

 

Siedziałem z Derpim przy śniadaniu, jak co rano. Atmosfera była nieco bardziej ożywiona ze względu na promienie słońca, coraz rzadszy widok za bulajem z powodu ołowianych chmur; to jednak było nic w porównaniu z tym, co za chwilę miało wybuchnąć.

 

- Hieny! Hieny przyszły!

- Hieny idą! Ale jaja!

- Dosłownie! Haha!

 

Na salę wkroczyła grupa dziewczyn: na czele szły najwyższe, opięte w czarne skafandry z metalowymi slotami do podpinania przewodów. Szerokie w barach, z mięśniami widocznymi pod ciasnym, lśniącym materiałem szły jak taran, lustrując wzrokiem otoczenie. Za nimi ciągnęło się kilka niższych, ze spuszczonym wzrokiem, jakby spojrzenie w bok miało zmienić je w kamień. To musiało wzbudzić zainteresowanie całego oddziału.

 

- Hiena, jak tam! Ile dziś wyciągnęłaś na klatę?!

 

Młody żołnierz dostał w odpowiedzi krzywy uśmiech i wyciągnięty środkowy palec.

 

- Takiego masz długiego? - Odwdzięczył się młodzian. Cała sala ryknęła śmiechem.

 

- Ale że jak? Po co one przyszły do naszej kantyny? - Spytałem.

- Do mesy, derp. Pewnie zjeść, jak zgaduję. W ich kwaterach coś się spierdzieliło, to wysłali je tutaj, coraz częściej tak jest.

- A co to są „hieny”?

- Stary, nie było cię na początku, to nie wiesz. Jak jeszcze był statek naukowy, to mieliśmy wykłady i taki dziadek opowiadał o różnych zwierzakach, które kiedyś istniały.

- W sensie tu, na statku?

- Na okręcie, derp. Ale nie tutaj, nie wiem gdzie dokładnie. Na którymś lądzie pewnie. No ale były takie na czterech nogach, hieny właśnie: i tam samice są większe i cięższe od samców, coś jak panienki tutaj, które muszą pompować chemikaliami, by się nadawały do czegoś w trakcie operacji specjalnych. Podobno nawet mają niby-fujarę…

- Nasze tutaj?!

- Hieny miały na pewno, a co do naszych to chyba nikt nie sprawdzał. A jeśli tak, to wolał się nie chwalić… W każdym razie po tamtym wykładzie nikt już nie nazywa ich inaczej niż „hieny”.

 

Grupa dziewczyn usiadła ze swoimi tackami przy jednym stole, wrzawa ucichła, wszystko wróciło na swoje zwyczajne tory.

 

- Nawet nie wiedziałem, że taki oddział w ogóle istnieje…

- Okręt jest ogromny i cholera wie, co tam jeszcze siedzi, może nawet sam Admirał nie ogarnia wszystkiego. Jest jeszcze parę takich grup żeńskich, z którymi już naprawdę nie chciałbyś się spotkać; na przykład te, co latają na tych lśniących prototypach, mało kto je widział, są osobnej sekcji zupełnie…

- A jak się nazywają?

- Modliszki.