niedziela, sierpnia 30, 2020

Star Coś v Fani

 

 Pamiętam, że cieszyłem się, gdy usłyszałem, że powstanie nowa telewizyjna seria Star Trek; pierwsza od wielu, wielu lat. Nawet ostrożnie kibicowałem jej z nadzieją, że odniesie sukces i powstaną inne projekty, tak jak to miało miejsce w latach 90. Okazało się być to "monkey's paw": twoje życzenie się spełni, ale przyniesie również bardzo paskudne konsekwencje. Tak Star Trek Discovery, jak i Star Trek Picard okazały się być rzeczami tworzonymi przez ludzi, którzy Star Treka nie znają i nie lubią, a kierowanymi do zupełnie nowej publiki. Za powody stojące za tą decyzją uznaję następujące kwestie:

- Star Trek to seria niszowa, choć z bardzo wierną grupą widzów o określonych oczekiwaniach; tych postanowiono olać, próbując stworzyć coś dla odbiorcy masowego, zapatrzonego w "Grę o Tron", "The Walking Dead" i tym podobne, po drodze potykając się o własne buty i robiąc po prostu głupie, słabe i odpychające produkcje, które zraziły starych fanów i nie przyciągnęły wystarczająco dużo nowych.

- W wyniku skomplikowanych rozwiązań licencyjnych chciano wypromować nową linię merchandise: zabawki z nowymi postaciami, modele nowych statków i tak dalej, aby więcej kasy spływało do obecnych właścicieli licencji, bo kasa ze sprzedaży merchandise ze starszych serii do obecnych twórców nie docierała. Dzięki antysukcesowi Star Trek Discovery i Star Trek Picard nikt nowego merchandise kupować nie chce, a starego też nie, bo przecież pokazaliśmy środkowy palec toksycznym dziadom czepiającym się naszych nowoczesnych i postępowych shows.

- No właśnie, kiepskiej jakości przekazy światopoglądowe. Nie wiem, czy na takie postępowanie wskazują jakieś badania fokusowe czy podobne cholerstwa, czy też scenarzyści i producenci żyją w hollywoodzkiej bańce, gdzie rzeczy z Twittera uznaje się za rzeczywistość, ale faktem jest, że teraz głównymi bohaterkami są kobiety o rasie innej niż biała, a biali mężczyźni są albo denerwującymi idiotami, których można w groteskowy sposób ukatrupić, albo potworami, albo muszą przepraszać za to, że istnieją. Jeśli uważasz, że powyższy komentarz jest rezultatem tego, że jestem rasistą, incelem, mizoginem, homofobem, faszystą i popieram zabijanie czarnoskórych przez policję to trudno, ale opisałem ci właśnie Star Trek Discovery, Star Trek Picard oraz Short Treks (krótkie filmiki nakręcone cholera wie po co). Jeśli teraz mi powiesz, że "Star Trek zawsze był liberalny" i "zawsze miał nachalny przekaz na temat równości społecznej", to jak najbardziej masz rację, ale ja w przeciwieństwie do scenarzystów nowych serii ja wcześniejsze "Star Treki" oglądałem i znam przekaz: jeśli nie jesteś dupkiem, jeśli chcesz i potrafisz pracować z nami, to nie ma znaczenia, jak wyglądasz i kim jesteś - jesteś tu mile widziany. Jeśli masz jakieś niedostatki, ale chcesz się do czegoś nadawać, zmienić, poprawić - my ci pomożemy. Star Trek był inkluzywny - a teraz jasno mówi, że pewnych ludzi po prostu nie chce. Zresztą szkoda strzępić klawiatury, zobaczcie tutaj bezpośrednie porównanie:

stare a nowe

 Ale pomijając wszelkie emocje, światopoglądy i tak dalej: o ile oficjalne dane o oglądalności nie są znane, tak możemy sobie pospekulować na podstawie ujawnionych faktów. Na Star Trek Discovery sypnął kasą Netflix, który ma prawo pierwokupu nowych projektów. Zdecydowali się nie inwestować w Star Trek Picard, które trafiło na Amazon Prime. Kolejny projekt, komediowy serial animowany "Lower Decks", w chwili pisania tego tekstu jest już na czwartym odcinku, ale dalej nie doczekał się międzynarodowego dystrybutora.

 Krótko mówiąc: ekipa tworząca tzw. "nu-Trek", pod przywództwem Alexa Kurtzmana, stworzyła śmieci, których nikt nie chce oglądać, nikt nie chce kupować, nikt nie chce w nie inwestować. A pandemia przeorała bardzo wiele biznesów. W dużym skrócie: właściciel praw do Star Treka bardzo, bardzo potrzebuje pieniędzy. Sprzedają, co mogą, i możliwe, że marka "Star Trek" również zostanie wystawiona na sprzedaż. Tylko obecnie jej wartość znacznie spadła i do boju została wysłana niejaka Emma Watts, która rzekomo ma spróbować wyrwać Kurtzmanowi lejce (bo trwający przez jeszcze parę lat kontrakt mu je dał) i zawalczyć o widownię. Czy faktycznie tak jest? Czy mierni, ale sprytni ludzie zostaną na swoich stołkach? Czy zatrudnieni zostaną ludzie z jakimś talentem i faktycznie lubiący Star Treka? Czy to znowu nie stanie się "monkey's paw", czyli mało odkrywczym jechaniem na nostalgii...?

heh


Kathleen Kennedy w czarnej koszulce z napisem "mistyczna siła z opowiastki sci-fi ma pochwę"

 

Mniej więcej to samo dzieje się z "Gwiezdnymi Wojnami". George Lucas popełnił prequele, które były co najwyżej średnie. Zabrakło kogoś, by chwycił go za rękę i powiedział: "to nie jest dobry pomysł". W końcu sprzedał całość Disneyowi i się zaczęło. Prawie całe Expanded Universe wywalono do kosza: dziesiątki książek, gier i innych, którymi karmiono ludzi przez dziesiątki lat - niektórzy nawet się cieszyli. Pierwszy film to było Bezpieczne Star Wars, jak to się mówi: "soft reboot", i ludzie też się cieszyli, bo przynajmniej mogli zobaczyć aktorów i manekiny, a nie komputerowy świat prequeli, w który trudno było uwierzyć. I wtedy szefowa projektu, Kathleen Kennedy, dostała wolną rękę.

Im więcej czasu mija od "The Last Jedi", tym bardziej zgadzam się z ludźmi, którzy tego filmu nienawidzą. Owszem, podczas seansu świetnie się bawiłem, tylko jest taki problem: im mocniej jesteś zaangażowany w Star Wars (ja przestałem być po prequelach, a więc -naście lat wcześniej), to tym bardziej ten film cię wkurzy. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie, Rian Johnson, "odwrócił oczekiwania" i to bardzo skutecznie, ale równocześnie zarżnął jakiekolwiek plany fabularne z pierwszego filmu i generalnie zachował status quo, nie tylko nie mówiąc nic nowego: bo w jednej scenie, gdy Kylo Ren proponuje współpracę Rey, a ona ją odrzuca, wręcz szansę na coś nowego kompletnie marnuje. Dość powiedzieć, że ponownie jak w przypadku Star Treka, wielu starych fanów przy scenach, gdzie Luke próbuje zamordować swojego siostrzeńca albo niszczy starożytne zapiski Jedi, de facto odrzucając wszystko, co było wcześniej, poczuło, że ktoś właśnie z góry na nich sika. I też sobie poszli.

Trzeci film ledwo zasługuje na miano bycia "filmem", jest koszmarem produkcyjnym, fabularnym i biznesowym - i ponownie, nikt nie chce kupować zabawek, których nawet nie wyprodukowano za wiele, bo nie wiadomo było, które postacie w końcu trafią do filmu, a które nie. Starzy fani odwrócili się od marki, nowych za wiele nie ma. Chciwość, przekonania światopoglądowe (niesławne "Moc to kobieta" od Kathleen Kennedy), nieznajomość marki, brak pomysłu na fabułę trzech filmów i olanie publiki docelowej spowodowało, że i Disney ma problemy: parki rozrywki były zamknięte, kina zamknięte, klienci wkurzeni i obrażeni. Efektem tego do gry wkroczył niejaki Bob Chapek i podobno już poszło pismo, że obrażanie fanów na mediach społecznościowych przez pracowników Disneya jest zakazane. Czy twórcy "The Mandalorian", którzy dla odmiany klimaty Star Wars czują całkiem dobrze, dostaną więcej kasy na nowe projekty? Czy George Lucas wróci na pokład, jak to mówią plotki? Czy Kathleen Kennedy faktycznie honorowo zrezygnuje we wrześniu tego roku? Nie wiadomo, ale kto wie. Choć prawdopodobnie i tak jest już za późno.

 

 

reżyser Rian Johnson polemizuje z fanami

 

Jak wspominałem, inwestorom i właścicielom przez pandemię utrzymywanie tych części firmy, które denerwują, a nawet obrażają klientów, przestaje być obojętne. Niektóre wydawnictwa komiksowe już zostały przeorane, wytwórnie filmowe chyba w jakimś stopniu wkrótce też zostaną. Co z tego wyniknie? Czy ciekawe projekty, które starzy fani będą chcieli oglądać, powstaną? Czy przynajmniej oni po ich obejrzeniu będą zadowoleni? Nie mam pojęcia i jeszcze przez parę lat tego się nie dowiemy. Generalnie teraźniejszość coraz mniej mi się podoba i coraz częściej łapię się na wspominaniu, jak to było wcześniej - ale chyba po prostu się starzeję. Nie mam też wielkich nadziei: niezwykle trudno jest uzyskać duże budżety na autorskie wizje, które jednak nie każdemu widzowi przypadną do gustu. Weźmy na ten przykład filmy Zacka Snydera: ja osobiście je lubię (mimo licznych wad), ale dla wielu są niestrawne. Gdy jego filmy o Supermanie i Batmanie nie przyniosły takich zysków i pozytywnych opinii, jak oczekiwano, jego kolejny film, Justice League, przekazano innemu reżyserowi, który pozmieniał kolorystykę, dodał gagi i ulepił coś, co nie spodobało się nikomu, efektywnie uśmiercając cały projekt "DCEU", mający imitować MCU (czyli filmy o superbohaterach Marvela). Fanów filmów Snydera nie było jakoś wielu, ale twierdzili oni, że oryginalna wersja (tzw. Snyder Cut) istnieje, by usłyszeć, że po pierwsze nic takiego nie ma, a po drugie że są toksyczni.

Na fali pandemicznego przeorania decydenci uznali, że sypną groszem i dadzą ludziom produkt, o który proszą. W przyszłym roku mityczny "Snyder Cut", który podobno nie istniał, zadebiutuje w ramach promowania HBO Max. Jest to oczywiście zwycięstwo pyrrusowe: cały koncept "współdzielonego uniwersum" poszedł do piachu i raczej nie zostanie przywrócony, a i sam film raczej nie będzie dziełem sztuki, a prędzej ciekawostką dla niezbyt licznej grupy entuzjastów. Ale będzie, bo ktoś zainwestował w produkt, na który zgłoszono zapotrzebowanie, zamiast wyrzucać z siebie kolejny przeciętny śmieć, o który nikt nie prosił.

 

 

Pierwszy teaser filmu "Zack Snyder's Justice League" ma w tle piosenkę Leonarda Cohena "Hallelujah", która rzecz jasna drastycznie nie pasuje do pokazywanych scen, ale stanowi niejako celebrację samego faktu, że ten film w ogóle istnieje. Podobno była to ulubiona piosenka przybranej córki reżysera, Autumn Snyder, która popełniła samobójstwo w wieku 20 lat, co było jednym z powodów rezygnacji Snydera z prac nad Justice League.

Wpis zainspirowany tym właśnie trailerem.