sobota, grudnia 05, 2020

Tatakau Shisho: The Book of Bantorra

 

Jakieś dziesięć lat temu uciekinierzy ze studia Gonzo założyli własne: David Production. Dziś już słynne za sprawą adaptacji JoJo na pierwszą w historii tej zasłużonej mangi serię telewizyjną, łatwych początków nie miało, szczególnie, że na jedną ze swoich pierwszych serii wybrali temat tak trudny, jak Tatakau Shisho: The Book of Bantorra.

 


 

Anime pojawiło się trochę znikąd i jak samo David Production, początek miało trudny. Pamiętam, jak wielu ludzi dropnęło oglądanie już po pierwszym epizodzie, odrzuconych zamotaną fabułą i kiepskimi elementami CGI (tak, kolego ImpulseM, do dzisiaj ci to pamiętam). Na dokładkę można też dorzucić, hm, spartański opening 1 z piosenką Ali „wszystkie utwory są takie same” Project, do którego dopiero po paru odcinkach dorobiono jakąś animację, którą jednak już trudno było zapomnieć: do obadania jest tutaj https://vimeo.com/13660917 i jest 18+ tak na dobrą sprawę. Zresztą design postaci żeńskich, szczególnie na okładkach tomików light novel (bo mamy do czynienia z adaptacją serii mikropowieści), bardziej wskazuje na anime w stylu innych „książek” (Bible Black, jeśli ktoś nie załapał), niż na coś konkretnego. Mimo tych przeciwności ja zostałem i bardzo się z tego cieszę, bo jest to jedno z najlepszych anime, jakie oglądałem w życiu.

O co chodzi: ludzie po śmierci zamieniają się w książki. A konkretniej: w kamienne tablice. Po ich dotknięciu można poznać wspomnienia zmarłego. Książki te składowane są w bibliotece i strzeżone przez „uzbrojonych bibliotekarzy” (Tatakau Shisho), którzy pilnują, by książkom nic się nie stało, ścigają złodziei i handlarzy wspomnieniową pornografią (nie żartuję). Szefową jest niejaka Hamyutz Meseta, pani z cyckami tak wielkimi, że nawet inne postacie zwracają na to uwagę (a przecież to anime!), której w walce mało kto jest w stanie przyfikać. Poszczególni „bibliotekarze” mają też – a jakże – różne magiczne zdolności, którymi posługują się w walce z adwersarzami.

Co w tym anime jest takiego dobrego? Teraz już znam dobre porównanie: fabuła potrafi wykręcić takie wywijasy, jak pewna raczej znana już gra: NieR. Sytuacja może wywrócić się do góry nogami w ciągu kilku odcinków. Gdy myślisz, że sytuacja jest poukładana, to przyłazi jakiś mocarz, do którego nikt nie ma startu. Dowiadujemy się o postaciach i o samej Bibliotece rzeczy, których lepiej byłoby nie wiedzieć. Jeden tomik light novel to kilka odcinków anime, a potem akcja potrafi mocno „przeskoczyć” i nikt się nie przejmuje, czy kogoś polubiłeś albo sądziłeś, że jest tak, a nie inaczej. Cały czas dzieje się coś nowego i zaskakującego, aż do samego końca, które – w sumie mój jedyny zarzut – nie jest satysfakcjonujące i do końca miałem nadzieję na jakiś ostatni plot twist, no ale niestety zostaliśmy z tym, co się stało i trzeba sobie z tym poradzić.

Nie chcę zdradzać jakichś szczegółów z fabuły – po prostu sam spróbuj obejrzeć. Anime popularności żadnej nie zdobyło i dość trudno jest je polubić, a wiele wymienionych wcześniej cech może odrzucić już na starcie, ale według mnie warto dać mu szansę i obejrzeć przynajmniej pierwsze 5-6 odcinków. Ja, na ten przykład, nabrałem ochoty, by obejrzeć je ponownie...

(tekst pierwotnie powstał na potrzeby cyklu "Kultura" na PPE)

sobota, listopada 28, 2020

Vshojo

Przy eksplozji popularności HoloEN wiadome było, że szybko pojawią się ludzie chcący wykroić kawałek tortu również dla siebie, stąd mnóstwo niezależnych vtuberek mówiących po angielsku. Również naturalne jest to, że powstanie większa agencja zrzeszająca i/lub kreująca tego typu postacie wyłącznie na rynek japoński no i mamy: Vshojo. Dość długo myślałem, że powinno to być "Vshoujo", "vtuberowa dziewczyna" czy coś takiego, ale jak dopiero wczoraj doczytałem, to powinno być "bishojo", czyli "piękna dziewczyna"... I dalej powinno to być "shoujo", ale ja nie o tym.

Założyciele tego interesu to:

- koleś imieniem Justin, który był w ekipie zmieniającej Justin.tv w znany i nielubiany Twitch. Chyba nie jest za specjalnie skłonny do wyprowadzania ludzi z błędu, że nie jest "tym" Justinem (współzałożycielem), tylko "innym" Justinem,

- koleś, który robi jakieś dziwne gry i piosenki.

 


 

 

Na sam start zabawiać ma nas siedem postaci, z których większość i tak już znamy i będzie prawdopodobnie z tego wielki problem, o czym za chwilę. Talenty to:

Apricot/Froot/że jak - nie mam za bardzo pojęcia kto to jest i czy ta vtuberka miała jakieś wcześniejsze wcielenie, czy to dopiero jest jej debiut. Rysuje.

Zentreya - smoczyca z wielkimi cyckami, która siedzi w tym interesie już kilka lat. Podczas streamów porozumiewa się albo tekstowo, albo korzysta z syntezatora mowy, więc najprawdopodobniej jest to facet.

Hime Hajime - grana przez Sydsnap (żona czy tam narzeczona Gigguka, anituberka), co jest tajemnicą tak źle skrywaną jak to, że Gawr Gura to Senzawa. Jeszcze nie zadebiutowała, w związku z czym nie wiem, czy jej postać ograniczy się wyłącznie do "ara ara moje cycory są tak wielkie, że aż strzela mi kręgosłup". "Hime" to "księżniczka", "hajime" to "początek", a "hime hajime" to "pierwszy seks w nowym roku", ponieważ język japoński.

Nyatasha Nyanners - osoba z chyba największym "elektoratem negatywnym". Wiele lat temu, będąc znacznie młodszą, baitowała pedofili na 4chanie, by potem przyjąć postawę anti-gamergate i anty-4chanową. Ostatecznie została vtuberką i tak jest do chwili obecnej.

Silvervale - wprawdzie nic nie wiem o tej postaci, ale działa w biznesie już jakiś czas i jej avatar chyba wyjaśnia wiele. Podobno potrafi być dość histeryczna.

Projekt Melody - jakiś czas temu było o niej dość głośno z racji tego, że masturbująca się wirtualna postać odbiera chleb prawdziwym camgirls masturbującym się w sposób prawidłowy. Okazuje się, że potrafi ona przyciągnąć szerszą publikę niż ta, która zadowoli się wyłącznie odgłosem dyszenia do mikrofonu i tekstami "jestem hentai czy jestem sztuką" i została "safe for work" vtuberką. Widziałem parę klipów z nią i osobiście nie jestem przekonany do jej talentów poza operowaniem wirtualnym łapskiem w okolicach wirtualnego krocza postaci jako żywo przypominającej Neptunię.

Ironmouse - chyba jedyna postać z tej grupy, którą lubię. Potrafi śpiewać (według mnie bardzo dobrze/świetnie) i rzucać według mnie zabawnymi tekstami, bez przesadnej dramy. Chyba ma córkę, jeśli dobrze pamiętam. Jej głos to czyste anime, który najprawdopodobniej jest efektem jej ciężkiej choroby: ma CVID, czyli silne zaburzenia systemu immunologicznego, dużo leży w łóżku i jest podpięta do jakichś rur. Oczywiście zawsze jest pytanie: do yu rele beleb, czyli nie ma pewności, że ta opowieść o chorobie jest prawdziwa, czy to jakaś szeroko zakrojona mistyfikacja obliczona na wyciągnięcie kasy od widzów, ale według mnie nie. Za to jej fanbase podobno jest absolutnie toksyczna, choć szczęśliwie tego osobiście nie sprawdzałem.


Na chwilę obecną Vshojo według mnie najpóźniej za pół roku zacznie generować dramaty, które nikomu nie są potrzebne: po pierwsze założyciele wydają się być parą śmieszków, a nie osób gotowych na ciężką walkę o pozycję i pieniądze dla siebie i swoich talentów. Również prawie wszystkie ich vtuberki to osoby, które miały indywidualną karierę i do tej pory były niezależne. W przypadku takiego Hololive większość osób dostało avatary i technologię od firmy, jest związane kontraktami, ma wytyczone reguły postępowania, jest wprowadzane w grupach stworzonych do współpracy ze sobą. To rozwiązanie ma swoje wady, ale struktura na pewno jest dość solidna: nawet jeśli dziewczyny się żrą poza "kamerami", to chyba nic nigdy z tego nie przeciekło na ekran. W przypadku Vshojo, gdy zejdą się indywidualności z określonym dorobkiem, to jest spora szansa, że szybko pojawią się konflikty, podgrupy i inne ciekawe dynamiki społeczne - czas pokaże.

niedziela, listopada 22, 2020

[na szybko] Re: Zero, część pierwsza sezonu drugiego

Pierwszym moim wpisem na tym wyciągniętym z odmętów niepamięci blogu była opinia o pierwszej serii Re: Zero, które to anime wzięło mnie kompletnie z zaskoczenia. Kolejne wpisy, sądząc po ilości wyświetleń, radzą sobie "nieco" gorzej, podobnie jak pierwsza część drugiej serii Re: Zero haha lol #zaorane. Oto trzy powody dlaczego tak uważam:

1. Brak elementu zaskoczenia. Pierwszą serię oglądałem z takim podejściem, że jest to coś co najwyżej przeciętnego i popularnego jedynie dzięki memom "kocham Remilię". Seria okazała się być zbiorem różnorodnych pomysłów, gnała przed siebie od zagadek niemal detektywistycznych po sceny batalistyczne i szarpnęła mnie parę razy, o czym zresztą pisałem. Seria druga też ma parę plot twistów, które jednak rzadko mają jakiś istotny wpływ na coś, bo toną one w morzu bzdur. 



 

 2. Morze bzdur. Moja hipoteza jest taka, że w pierwszej serii poleciano z adaptacją light novels całkiem szybko, w związku z czym sporo dialogów (i związanego z nimi rozwodnienia fabuły i cringe'u) poszło pod nóż. Ta część zdaje się adaptować wszystko dużo bardziej szczegółowo, w związku z czym bohaterowie pierniczą o sprawach, które mnie nie interesują, nie mają w danej chwili znaczenia albo *mogą* być ważne później, a nie idzie ich spamiętać. Jakieś klony? Loli z biblioteki nie chce żyć i czeka 400 lat na wuj wie kogo? Królicza bestia? Wiedźmy toczą jakąś kłótnię nie wiadomo w sumie o co? Może to moja wina, bo z racji zmęczenia pracą mój mózg nie pracuje na pełnych obrotach i mogłem po prostu tego wszystkiego nie zrozumieć, ale chyba nie.

 


 



3. Nuda. Przez większą część serii albo ganiają się po ciemnym lesie, albo siedzą na defaultowej tapecie Windows XP i piją płyny owodniowe ducha (?) uważającej się za sprytną wiedźmy (najlepsza postać jak na razie btw). Większość emocjonalnych "peaków" z pierwszej serii jest według mnie źle pokazana, czyli bez należytego podbicia, jak i payoffu: wielki potwór masakruje mieszkańców samobójczo rzucających się w obronie Subaru, ale potem ten wątek znika to tak szybko, jak się pojawił i w sumie nie ma na Subaru wpływu. Homoczarodziej morduje Ram i Garfiela, a potem daje się zeżreć żywcem przez króliki, ale co z tego? Mamy epizod z rodzicami Subaru, ale jego historia ani mnie nie poruszyła, ani nawet nie jestem pewien, czy sam sobie tego wszystkiego nie wymyślił, żeby poczuć się lepiej. Są dobre momenty, tak jak cały pierwszy odcinek, yandere Emilia, plot twist z Roswaalem, ale znowu nie do końca to wszystko rozumiem.


 

Jakoś spodziewałem się, że kontynuacja nie porwie mnie tak jak pierwsza seria, ale jak dla mnie było jeszcze gorzej, niż się obawiałem. Nawet się nie złościłem na to wszystko - po prostu obejrzałem i jakoś znienacka się skończyło, tyle. Były dobre momenty, wartości produkcyjne są nadal wysokie i Echidna jest spoko, ale gdybym zobaczył coś takiego jako pierwsze, to na pewno nie oglądałbym dalszego ciągu.

sobota, listopada 21, 2020

Marzenia

Nie jest tajemnicą ani zaskoczeniem, że uważnie śledzę to, co się dzieje w vtuberowym świecie Hololive - o ile oglądanie pełnych transmisji zdarza mi się może raz na tydzień (bo po prostu nie mam na to czasu), tak wszelkie klipy ogląda mi się bardzo łatwo, a i od czasu do czasu wejdę na jakiś stream, by obejrzeć fragment na żywo. Ostatnio zdarzyło mi się trafić na czytanie superczatów u koleżanki Kiary; jej popisy nie przypadają wszystkim do gustu, ale z drugiej strony ten, kto został, to został na dobre i teksty o "kulcie" nie są takie znowu przesadzone według mnie.


 

 Zdaniem części widzów Kiara wychodzi do publiki z sercem na dłoni i przekazuje autentyczne, pozytywne emocje, tak bardzo w tych trudnych dla psychiki czasach potrzebne. Oczywiście w tym momencie należy przytoczyć ważne, niełatwe pytanie nie-koleżanki Artii: "do yu rele beleb", a konkretniej: "jak mocno bierzesz sobie do serca to, gdy postać na ekranie mówi, że cię kocha". Dla mnie osobiście tego typu teksty nigdy za wiele nie robiły oprócz komunikowania faktu, że osoba występująca dziękuje widowni za obecność i docenia zaangażowanie.



Natomiast po drugiej stronie ekranu siedzi żywy człowiek i podczas dziesiątek i setek godzin śmieszkowania będą momenty, gdy wyjdzie na wierzch bardziej realistyczne oblicze. Czy vtuber mówi to z wyrachowania, by widownia poczuła się zaangażowana i zaczęła sypać kasą w superczatach, czy przebijają się autentyczne, szczere emocje, pozostaje kwestią otwartą i zależy od indywidualnej interpretacji każdego widza.



Wracając do mojego przypadkowego wbicia na czytanie superczatów przez Kiarę: akurat trafiłem na fragment, gdzie dziękuje ona widzom za to, że "pozwolili jej spełnić marzenia". Ponoć działo się u niej kiepsko (coś czytałem na ten temat, ale po co powtarzać paskudne rzeczy), ale w końcu trafiła na robotę w Hololive i od tego czasu praktycznie "żyje swoim marzeniem", w co akurat wierzę - obserwując dziki entuzjazm i graniczącą z ADHD aktywność tak na YT, jak i Twitterze. To grozi szybkim wypaleniem, ale na razie nie myślmy o tym.
Wspomniała również, aby nie zapomnieć o swoich marzeniach - i choć jest to ekstremalnie banalne, oczywiste i ograne do granic możliwości, akurat mocno do mnie trafiło, bo i moment był odpowiedni.




Jakie były i jakie są teraz moje marzenia? Kiedyś chciałem zostać... pisarzem. Uważam, że mam jakąś drobną iskrę talentu w tej dziedzinie, ale za mało, by napisać coś - opowiadanie, powieść - co porwie rzesze ludzi, zapewni mi dostatek i sprawi, że będę "żył tym marzeniem": że ludzie będą chcieli więcej tego, co wymyślę, że będą się nad tym zastanawiać i o tym dyskutować, że znajdą się nerdzi dopytujące o najdrobniejsze szczegóły. Wiele lat temu prowadziłem w Action Magu kącik z opowiadaniami, posyłałem jakieś swoje próby do paru czasopism, raz na parę lat siądę i napiszę kilka stron, ale nic z tego - bo widzę, jak bardzo jest to słabe i że nie ma szans w konkurencji nawet z tymi dostępnymi na rynku rzeczami, które osobiście uważam za szajs; dlatego jak szybko zaczynam coś pisać, tak szybko to porzucam.



Jakoś tam twórczo robię coś na YouTube, ale po sześciu latach zabawy w to bez jakiegoś istotnego sukcesu też się w tym temacie wypaliłem i w tym roku mocno przyciąłem swoją aktywność. Po prostu po tym, ile pracy poszło na przykład w polskie napisy do NieR czy krótki filmik o Fire Punch postanowiłem, że można swój twórczy czas wykorzystać efektywniej. Po zweryfikowaniu wszystkiego moim marzeniem jest dobicie do 1000 subskrypcji - a że tempo przyrostu popularności kanału to jakieś 100 subów rocznie, więc może się to uda zanim dobiegnę czterdziestki.


Od prawie dwóch lat mocno zaangażowałem się też w coś, co powinienem zacząć już jakieś dwadzieścia lat temu - naukę języków obcych, w czym, dla odmiany od wszystkiego innego, mam jakieś regularne postępy. Geniuszem nie jestem, ale jeśli włożysz odpowiednio dużą ilość godzin w naukę, to siłą rzeczy będziesz lepszy i brak "talentu" można w dość sporym stopniu skompensować zwykłym grindem. Z niemieckim mam w tym roku olbrzymi progres - na tyle, że chyba wszedłem na to osławione "plateau", gdzie czujesz się w miarę komfortowo i trochę czasu zajmie, zanim znowu nastąpi zauważalny progres w drodze poprzez poziom średniozaawansowany. Moim marzeniem jest zdać w przyszłym roku na certyfikat B1 - bo o ile przez większość życia wszelkie certyfikaty językowe miałem w pogardzie, tak z wbicia certyfikatu C2 z angielskiego w ubiegłym roku cieszyłem się jak chyba z niczego innego w życiu.

Prawdopodobnie jestem też gotowy na poziom N4 z japońskiego - tu progres jest dużo wolniejszy, bo im dalej w las, tym język ten robi się coraz bardziej obcy. Dodatkowo z certyfikatem aspekt "uczenia się pod egzamin" (uważania na wszelkie pułapki typowe dla testów jednokrotnego wyboru) gra dużo większą rolę niż przy egzaminach z angielskiego czy niemieckiego (gdzie stawia się na sprawdzenie normalnej komunikacji: czytania, pisania, rozumienia ze słuchu, rozmowy). Czy będę w stanie to zrobić? Powoli przestaje to być marzeniem, a realnym celem do osiągnięcia, co jeszcze rok temu wydawało się być odległą przeszłością.


Powyższe wnioski są dość oczywiste i jasne, ale potrzebowałem jakiegoś impulsu, by się nad tym zastanowić i pozbierać w całość. Do końca roku i przerwy świątecznej zostało już tylko kilka tygodni i powinno udać się dotrwać.

wtorek, listopada 10, 2020

Dylatacja czasu

 Ostatnie parę tygodni (a w sumie bliżej dwóch miesięcy) upłynęły mi niemal niezauważenie. Winą za to obarczam gigantyczną ilość pracy bez żadnego urlopu pomiędzy - jeśli pracujesz fizycznie, to w końcu zabraknie ci tchu, mięśnie zaczną cię boleć, zemdlejesz. Gdy pracujesz umysłowo, to przestajesz w końcu rejestrować szczegóły i masz problemy z koncentracją na czymś bardziej wymagającym niż oglądanie bzdur na YouTube. Szczęśliwie parę dni urlopu, które wziąłem, zdaje się pomagać i wróciła chęć do czytania książek, pracy z podręcznikami do niemieckiego i japońskiego i tak dalej, a kilkutygodniowa przerwa świąteczna jest coraz bliżej, więc powinno mi się udać dojechać do końca roku w miarę bezpiecznie. Dodać należy, że 2020 jest po prostu wyjątkowy pod względem ilości pracy, a nie wiadomo, co przyniesie kolejny - więc lepiej zakasać rękawy i robić to, co jest, bo równie dobrze wkrótce może być do roboty bardzo niewiele.

 


 

Ostatni wpis był jakoś w okolicach zawieszenia koleżanek Coco i Haachamy za wspomnienie o Tajwanie, co spowodowało silną, negatywną reakcję wilczych wojowników z Chin. O co chodzi: nawiązując do naszego krajowego Macierewicza ("jako złodziej głośno krzycz: łapać złodzieja!") i wielu przed nim i po nim, Chiny stosują obecnie w swojej dyplomacji agresywną retorykę: zamiast działać zakulisowo, spokojnie i dyskretnie, jadą na ostro po tych, którzy ośmielą się powiedzieć coś złego o Chinach i Chińczykach. Taktyka ta równocześnie propaguje jedność narodową i etniczną i wielu ludzi się na to łapie - odpryskiem tego jest kilku(nasto?)tysięczna armia dzielnych wilczych wojowników, gotowych spamować, memować i robić inne nieprzyjemne internetowe rzeczy tym, którzy nastąpią na odcisk Jedności Narodowej Chin. Nikt im za to nie płaci - robią to z własnej woli, z różnym skutkiem. Sam termin pochodzi od "Wolf Warrior" - filmu akcji o dzielnych chińskich madafakach zwalczających zagrożenie ze strony Amerykańców.




Obawiałem się o los aktorki wcielającej się w postać wspomnianej wyżej Coco, bo gdy dostajesz groźby tego, że "wynajmą Yakuzę i cię zabiją" albo teksty w stylu "spóźniłem się na pogrzeb twoich rodziców, ale na twój powinienem zdążyć", tudzież zdjęcie twojej twarzy jest spamowane na twitterze, to twój zapał do dalszych występów może zmaleć do zera i może trzeba będzie poszukać sobie nowej pracy. Moje obawy okazały się bezzasadne, bo koleżanka Coco ma na to wszystko, mówiąc najdosadniej, wyjebane - na końcu jej streamów jest plansza z niewybrednym komentarzem pod adresem hejterów plus parę innych szczegółów. Spamerzy i inni przeciwnicy literalnie płacą za członkostwo w jej kanale, aby móc dalej spamować i pisać wielce kontrowersyjne rzeczy (które w rzeczywistości wypadają nieporadnie i śmiesznie z powodu braku zrozumienia angielskiego). Nawet podczas gry w Among Us, gdzie trzeba było wykupić członkostwo kanału (co w praktyce oznacza miesięczny abonament), jakiś Chińczyk się wbił (a więc zapłacił) i miotał okrutne klątwy typu "loser" czy "shame", zresztą wykopano go w minutę, ku uciesze Coco (heheszki z komentarzy: "grał żółtym ludzikiem", "Chińczyk gra w grę, gdzie wolno głosować").

 


 Drobna dygresja: jeśli pójdziesz na przykład na 4chan głosić jakieś naprawdę durne idee, to ktoś z wielką przyjemnością zaraz powie ci, że jesteś debilem. W Chinach, gdzie w pewnych sprawach dozwolony jest tylko jeden pogląd, rosną dzięki temu naprawdę duże ryby: ludzie kompletnie zatracający się w swej walce o jedność Chin, którzy dzięki naiwnemu spamowi uważają, że kontynuują walkę Wodza Mao i pouczają barbarzyńców (nas), zakłócających równowagę yin i yang, jak również tworzą wielostronnicowe manifesty stanowiące program ich działań i ideologii za tym stojącej. Nie przesadzam, widziałem to osobiście. W zestawieniu z błahością ich działań, czyli pisanie "loser" do animowanej dragon girl z wielkimi cyckami i o głosie mapeta, szitpostującej w necie, całość wygląda komicznie - bo w chińskim necie nie znalazł się nikt, kto by cię złapał za rękę i dał do zrozumienia, że już wystarczy na dzisiaj. Podobno wspomniany akapit wyżej żółty kolega też opisał swój wyczyn jako wielką krucjatę przeciw złu, co jest śmieszne samo w sobie - jeśli kiedyś regulacje w Chinach się poluzują (a żadna władza nie trwa wiecznie), to nasi koledzy z ludu Han będą musieli się szybko przystosować...

 



Ofiarą całego tego zamieszania okazało się Hololive CN - sześć dziewczyn, z których dwie mówią biegle po angielsku: Artia i Civia. Civia była aktywna głównie na Bilibili (chiński odpowiednik YouTube, które - podobnie jak Twitter - oficjalnie w Chinach nie są dostępne), natomiast Artia jest... jednym z modów na r/hololive, oprócz Bilibili streamuje głównie na Twitchu i jest małym gremlinem/memelordem, którego można dość łatwo polubić. Zresztą sam jakoś ją dodałem na twitterze i czasem postowałem jakieś screencapy z jej streamów - jeden nawet retweetowała i powiadomienia o lajkach dostawałem chyba przez tydzień. 




 

Cover Corp., zawiadujący Hololive, jest w Chinach teraz mocno niepożądany, w związku z czym biedne dziewczyny, w tym Artia, były zagrożone represjami za "branie splamionych pieniędzy"... Czy aby na pewno? Koleżanka Artia parę miesięcy temu na streamie otwarcie przyznała, że w 2016 roku osobiście brała udział w spamerskich wjazdach i atakach chińskich nacjonalistów - i o ile obecna sytuacja Hololive CN jest mi nieznana, tak jedynie Artia zdjęła swój avatar z oficjalnego konta twitterowego. Gdy filmik dokumentujący jej mówienie o przykrych rzeczach, które robiła, zyskał pewien rozgłos, koleżanka odniosła się do sprawy a swoim backupowym koncie twitterowym, skrzętnie teraz ukrytym, ale w necie nic nie ginie. Oprócz tego krąży wiele domniemań i screenshotów, według których alternatywne konta Artii mówią o "trzymaniu linii obrony", potępiają Coco za "mówienie o polityce", "braniu splamionych pieniędzy" (a jednak!) i generalnie mówienie rzeczy, które poza Chinami są bardzo niemile widziane.

 


 

No ale dobra, biedna dziewczyna rozdarta między dwoma światopoglądami, atakowana z obu stron, cóż ma zrobić w tych bardzo trudnych dla niej chwilach? Ja tego nie wiem, ale sama Artia wybrała streamowanie na Bilibili (wspólnie z koleżanką z HoloCN, Doris - zresztą pozostałym koleżankom z HoloCN również można zadać parę kłopotliwych pytań, może za wyjątkiem Yogiri) wspomnianego wcześniej w tekście filmu "Wolf Warrior"... dwa dni po powrocie Coco na YouTube... Ja miałem dosyć tego zamieszania i dałem unfollowy tak Artii, jak i Civii, bo po co mam się w tym babrać.

 


 

Aby zakończyć jednak pozytywnym akcentem: koleżanka Haachama prosi o przysyłanie jej zdjęć i filmików z miejsc, gdzie mieszkają jej widzowie. Nie wiem, czy coś podeślę, ale profilaktycznie dzisiaj podczas spaceru parę krótkich klipów nagrałem.

sobota, października 10, 2020

Maringlish, MSaipanese

Jak już wielokrotnie pisałem, vtuberstwo stało się dla mnie dość istotną pomocą w ciągu ostatnich kilku miesięcy wypełnionych nawałami pracy tak wielkimi, że jak robię już 9 lat w tej samej firmie, to takich nie widziałem. Z przyczyn nie do końca ustalonych, największą przyjemność na chwilę obecną sprawia mi oglądanie wybryków Marine - z którą, chcąc nie chcąc, mam kilka cech wspólnych, jak choćby wiek i związana z tym wieloletnia degeneracja, sięgająca prawdopodobnie dalej niż długość życia niektórych koleżanek.

 

 

 ahoy

 

Próbuję zarówno wsłuchiwać się w klipy, jak i oglądać transmisje bez napisów, próbując upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - mieć rozrywkę i przy okazji podłapać jakiś japoński, a przynajmniej potrenować słuchanie. Wrażenia były następujące: pani kapitan wprawdzie nawija wyraźnie, ale bardzo szybko; poza tym wydaje mi się być całkiem elokwentna, z ciętym językiem i generalnie z takim poziomem japońskiego chyba się jeszcze nie spotkałem.

Elokwencja koleżanki Marine wykracza jednak poza Wyspy Japońskie - bo pani kapitan próbuje mówić po angielsku. Rezultaty przeważnie są komiczne, bo używa słów, które nie pasują do danej sytuacji, oraz gubi się mocno, gdy w grę wchodzi minimalnie bardziej skomplikowana gramatyka. Fani ochrzcili te próby "Maringlish", ale wiecie co? To nie tylko nie powstrzymuje bohaterki przed próbami, a chyba nawet ją zachęca.

 


 

Rzecz jasna rozumiem, skąd te problemy z Maringlish - japoński, choć sam w sobie nie jest trudny, jest kompletnie inny od angielskiego (czy innych języków indoeuropejskich) i im dalej brniesz, tym coraz więcej abstrakcyjnych konceptów musisz przyswoić. To oczywiście działa w drugą stronę - tak proste rzeczy jak szyk wyrazów w zdaniu, liczba mnoga czy czas przyszły dla Japończyka uczącego się angielskiego będą kompletnie nowe i obce. Wydaje mi się nawet, że mój poziom japońskiego jest gdzieś na poziomie angielskiego u Marine, a może i gorzej.

 


 Ale jest jeszcze jedno - nie da się być lepszym w danej dziedzinie, jeśli się jej nie praktykuje. Patrząc na daty klipów, wydaje mi się, że Marine stała się trochę lepsza ze swoim angielskim. Może nie jakoś znacznie, ale zauważalnie. I... również u mnie ze słuchaniem japońskiego nastąpił malutki przełom - jakoś na początku tego tygodnia zauważyłem, że słuchany język przestał być bezładną masą z rozpoznawanymi wyrywkowo wyrazami, a zaczął się układać w zdania. Nie, żebym wszystko rozumiał, ale wreszcie struktura zdania zaczęła "wskakiwać" na swoje miejsce. Lepiej późno niż wcale, poza tym to mój pierwszy zauważalny postęp w nauce tego języka od wielu, wielu miesięcy i z tego należy się cieszyć.

niedziela, października 04, 2020

Trzecia wojna vtuberświatowa

 Jak setki tysięcy innych ludzi, wpadłem w pułapkę vtuberek. Zaczęło się chyba jeszcze w tamtym roku, gdy szukałem jakichś materiałów do słuchania japońskiego i trafiłem na KSON i DWU - romans trwał krótko, bo na oglądanie kilkugodzinnych streamów nie mam czasu, a i "rezultaty" prób słuchania były mocno dołujące.

Tak było czasu, gdy jakoś znienacka w pierwszej połowie tego roku natknąłem się  na YouTube na klip dziewczyny-smoka z wielkimi cyckami, która prowadziła coś w rodzaju programu informacyjnego i bluzgała ciężko po angielsku. Tak, u mnie się zaczęło od Coco "dzień dobry, matkojebcy" Kiryu i zainteresowałem się o co w tym w ogóle chodzi. Oczywiście jak obejrzysz pierwszy klip, to YT zacznie ci polecać kolejne i podobnie jak u kolegi Gigguka, kolejna była opowieść Natsuiro Matsuri o tym, jak to w szkole będąc zamiast stanika nalepiła sobie plastry na sutki oraz kilka jej streamów z grania w ARK. I myślałem, że to już wszystko, że shitposting to ich one-pony trick i nawet gdzieś na twitterze proklamowałem, że już mi się znudziło.


 
 なんとかしら

 

Otóż nie - dalej śledziłem klipy, które nawiedzały moje "polecane" na YT, z mniejszą lub większą częstotliwością, jak również klikałem w to, co ludzie (no dobra, jeden człowiek, kolega Konrad) wrzucali na twittera. Jeśli chodzi o słownictwo, to nauczyłem się głównie tych niegrzecznych (minuki, tekoki, gebo, omutsu - to ostatnie nie jest niegrzeczne, ale nie pytajcie o okoliczności) oraz dowiedziałem się więcej o (nie)trzymaniu moczu i generalnie higienie (lub jej braku) żeńskich stref intymnych niż bym sobie tego życzył.

Dygresja - o ile widzisz na ekranie animowaną postać i aktor(ka) po prostu się w nią wciela, to jednak prawdziwe emocje będą się przebijać od czasu do czasu podczas tylu godzin streamów - co tylko dodaje występowi autentyczności i jest wciągające. Potęguje to fakt, że animowany awatar daje sporo anonimowości i na pewno zachęca do większej swobody zachowania. Niektóre vtuberki korzystają ochoczo z tej wolności, bo ciężko mi sobie wyobrazić, żeby gadać na takie tematy jak na przykład Kagura Mea stojąc we własnej osobie przed kilkutysięcznym tłumem.

 


 見てパリィさん!手コキ!wwwww

 Do rzeczy - gdy Hololive ogłosiło, że debiutuje kolejne pięć postaci, byłem całkiem zainteresowany i chyba nawet obejrzałem stream Polki w całości. Podobnie jak większość 3D streamu Towy, nawet zrobiłem jeden klip z polskimi napisami (to była chyba jedyna rzecz, którą zrozumiałem w całości z godzinnego występu)... Afera z odejściem Aloe Mano nie wstrząsnęła mną jakoś mocno (i nawet nie wiem do końca, o co poszło i co komu konkretnie się nie spodobało), choć powinna być już jakimś sygnałem, że w Holoświecie nie wszystko jest idealne - bo nie może być, gdy chodzi o prawdziwych ludzi. Zresztą krótko potem eksplodowała bomba z premierą HololiveEN, a fakt, że Gawr Gura w jakieś trzy tygodnie nabiła ponad 600 tysięcy subów delikatnie sugeruje, że był to jak najbardziej trafiony pomysł.

 


 

Zresztą Hololive wcześniej otworzyło oddział w Indonezji oraz ma aż sześć vtuberek w Chinach, z których dwie biegle mówią po angielsku: Civia i memegirl Artia... YouTube jest w Chinach niedostępne, ale podobnie jak w Polsce za komuny, da się zakombinować - na platformie Bilibili są restreamy, podpisane umowy, pieniądze też się sypią i niektóre japońskie vtuberki są w stanie wyciągnąć z chłonnego chińskiego rynku niezłą kasę - zresztą sporo wychowanych w atmosferze poszanowania władzy, kulturowej spuścizny i dumnego dziedzictwa narodowego członków ludu Han to ludzie tacy jak my, czyli gustujący w anime girls, sądząc choćby po popularności tłumaczonych na chiński hentajowych gier na Steamie. Zresztą Chińczycy tłumaczyć z japońskiego na chiński i inne języki też całkiem lubią.

 


 Civia i Artia z HololiveCN są całkiem spoko

 

I generalnie wszystko jest okej, kasa z superczatów leci, licznik subów ledwo co debiutujących vtuberek z HololiveEN kręci się jak oszalały, a ja wpadałem w tę otchłań coraz głębiej - szczególnie, że ten rok nie jest jakiś bardzo super, delikatnie mówiąc, i nęka mnie sporo stresów, a roboty jest całe multum, jak nigdy wcześniej. I zrozumiałem, że kiedy włączę sobie kilkunastosekundowy klip z Watame Shogun, Coco komentującą bzdurne memy czy Marine mówiącą coś lewd, to mnie to bawi i relaksuje. I tak jak inne moje zainteresowania: gry wideo, Star Wars/Star Trek i jeszcze parę innych czekałem, aż dopieprzy się do tego polityka i sprzeczne światopoglądy, a szczególnie ludzie uzurpujący sobie wyższość moralną - bo vtuberstwo stało się zbyt popularne (i zbyt dochodowe), by się przed tym uchronić. Atak jednak przyszedł z kompletnie innej strony.

 


 

 Radosny eskapizm od spraw świata rzeczywistego skończył się w niedzielę, 27 września, i to z całkiem niespodziewanej (przeze mnie) strony - bo wtedy gruchnęła wiadomość o "problematycznym zachowaniu" Akai Haato i Kiryu Coco. Najpierw nasza Haachama odczytywała, w których krajach jest najpopularniejsza, a parę godzin później to samo na swoim kanale robiła Coco. W czołówce krajów na obu kanałów był Tajwan, a Chińczycy oglądający albo restream na Bilibili, albo kombinując z proxy na YouTube, utracili kontrolę nad swoimi emocjami.

O co chodzi: po drugiej wojnie światowej rozpoczęła się druga faza chińskiej wojny domowej, gdzie komuniści walczyli z dotychczasowym rządem. W 1949 roku dotychczasowe władze zwiały na wyspę Tajwan, gdzie rozwijają się całkiem nieźle - ale oficjalnie wojna się nie zakończyła. Choć większość krajów na świecie (w tym Polska) nie uznaje Tajwanu, nie przeszkadza to robić z nimi fajnych interesów i Tajwan ma się w miarę dobrze. Stanowi jednak cierń w boku... no dobra, powoduje to w Chińskiej Republice Ludowej potężny ból dupy - a przypominam, że ten kraj ma oficjalną listę ocenzurowanych słów, przez którą musi być przepuszczany każdy czat, zbudował ekstremalnie kosztową linię kolejową do Tybetu, by się dobrać do ludzi chcących zachować odrębność, tworzy obozy reedukacyjne (czytaj: koncentracyjne), obowiązuje "system zaufania społecznego" (Social Credit System), gdzie każdy obywatel ma określoną pulę punktów, które zyskuje na przykład za segregowanie śmieci, a traci za różne wybryki, które nie są po myśli partii, jak pisanie niepochlebnych rzeczy w necie czy posiadanie znajomych z już obniżonym wynikiem... No dobra, wiele innych krajów, w tym Polska, też ma liczne i poważne grzechy na sumieniu, ale przynajmniej jeszcze mogę wyrazić swoje niezadowolenie z działań władzy i nikt mi za to nie odbierze prawa do jazdy autobusem (choć w TVP pewnie nie wystąpię), no i mogę obejrzeć Kubusia Puchatka (który w Chińskiej Republice Ludowej dostał bana z powodu tego, że używa się go jako personifikację prezydenta ChRL, Xi Jinpinga). A Chiny głoszą swoją Jedność Narodową, według której Tajwan to "taki zbuntowany kawałek komunistycznych Chin".


W dużym skrócie: gdy niektórzy chińscy widzowie zobaczyli dużą flagę Tajwanu na swoich ekranach, to dostali pomieszania zmysłów podobnego ekstremistom islamskim. I nawet jeśli tylko 1% populacji Chin to ekstremiści zdolni do zbrodni w imię dobra narodu, to masz ich czternaście milionów. Ruszyło tsunami hejtu, głównie pod adresem Coco - ludzie domagają się jej zwolnienia i/lub wypadu Hololive z Chin, zgłosili na oficjalną infolinię do spraw wykroczeń przeciw właściwemu myśleniu, "Coco Kiryu" trafiło na listę ocenzurowanych zwrotów, hejterzy zaczęli ją atakować na Twitterze i wysuwać poważne groźby: od "wzięcia sprawy we własne ręce" (tego typu teksty, przepuszczone rzecz jasna przez google translator, widziałem osobiście), po dość paskudne przeróbki i fotomontaże twarzy aktorki się w nią wcielającej (której tożsamość, w przeciwieństwie do większości innych vtuberek, nie jest jakąś tajemnicą), choć nie miałem chęci tego osobiście sprawdzać. Nawet inna postać grana przez tę samą aktorkę dostała nieprzychylne komentarze na twitterze. Zresztą już podczas samej transmisji zaczęły się ataki w czacie (choć YT jest zakazane w Chinach...?), tak że Coco ustawiła na "members only" - ale wkurzeni widzowie decydowali się płacić, żeby tylko przekazać swoje bluzgi i groźby... A to był tylko początek. 



 

 Wszelkie transmisje Hololive na Bilibili ustały i chyba nie zostały przywrócone do teraz - nie wiem na pewno, bo nawigacja na tej stronce średnio mi wychodzi. Samo Cover Corp., które zarządza Hololive, po pierwsze zawiesiło i Haachamę, i Coco na trzy tygodnie (YT, twitter, cokolwiek), po drugie wydało oświadczenia: to po angielsku mówi o "złamaniu zasad poprzez pokazywanie wrażliwych danych" (choć wcześniej nikt nie miał z tym problemu!), a to po chińsku o tym, jak to Hololive szanuje Jedność Narodową Chin. Ponieważ w dzisiejszych czasach do zrozumienia tego typu tekstu wystarczy zwykły automatyczny translator, do fali wkurzenia chińskich widzów doszli wkurzeni fani z innych krajów: że Hololive wrzuciło swoich cenionych pracowników pod autobus zamiast chronić, że klękają przed forsą z Chin, że trzeba było w ogóle nie robić z nimi interesów.

Ano zgadza się, "czeba było" - interesy z Chinami to bardzo ryzykowna sprawa, z wielu różnych względów; choćby takich, że jeśli coś pójdzie źle, to nikt ci nie pomoże. Nawet firma, w której pracuję, dostała niezwykle korzystną ofertę od firmy z Chin i gdyby nie moja podejrzliwość i sprawdzenie wiarygodności kontrahenta przez firmę pracującą przy ambasadzie ChRL w Polsce, to moglibyśmy dużo na tym stracić, bo byli to śmierdzący oszuści. Japońscy twórcy hentajowych gierek dostali psie pieniądze za prawa do dystrybucji na Steam od chińskiej firmy, która wykorzystała fanowskie tłumaczenia na chiński, zrobiła maszynowe tłumaczenia na angielski i pchała te produkty za parę złotych, licząc na szybki zysk najmniejszym kosztem (spoiler: udało się). O łamaniu praw autorskich nie wspomnę, bo to każdy wie. W dużym skrócie: jeśli nie wiesz, co robisz, trzymaj swoje pieniądze z daleka od Chin.

 

 Tomorrow

 

Niemal natychmiast powstały narracje: chińscy widzowie twierdzą, że Coco zrobiła to celowo i "nie pierwszy raz" (niestety wcześniejszych przypadków Coco następującej ChRL na odcisk nie ustaliłem) aby "wyciąć konkurencyjne vtuberki, które na Bilibili zarabiały dużo więcej jak ona" (raczej nieprawda, ogólny zysk z Bilibili był skromny w porównaniu z tym z YT według oficjalnych danych, a popularność Coco wśród anglojęzycznej części widowni na pewno pomogła reszcie japońskich vtuberek w ogóle, nie tylko Hololive). Wśród reszty widzów narracja jest taka, że "Coco jest silną osobą" i "zrobiła to celowo, aby bronić Haachamę, heroicznie ściągając uwagę na siebie". To też wydaje mi się nieprawdą, bo reakcja była przepotężna i szkodzi wszystkim, zresztą widziałem fragment streamu gdzie Coco wygląda na naprawdę zaskoczoną reakcją na czacie, no ale to tylko moje widzimisię.

 

 戦争だね

 

Ekipa zarządzająca uznała, że łatwiej będzie uspokoić nie-chińskich fanów: parę dni potem wydano kolejne oświadczenie przepraszające za błędne reakcje, uzasadniając to między innymi potrzebą chronienia osób z HololiveCN, w domyśle: mogły na nie siąść instytucje rządowe lub ekstremiści, którym ktoś "przypadkiem" podałby ich dane osobowe (i to jest dla mnie przerażające), a Motoaki Tanigo (znany pod pseudonimem Yagoo) dostanie za karę po kieszeni, ale 3-tygodniowe zawieszenie pozostaje w mocy (w nadziei, że sprawa przez ten czas dostatecznie przycichnie). To przyznanie się do błędów chyba trochę pomogło, a niektóre vtuberki też pisały na mediach społecznościowych po angielsku, że "kochają nas wszystkich", co chyba też przyczyniło się do częściowego uspokojenia nie-chińskich fanów i ograniczenia tekstów typu "urządzimy wam drugi Nankin".



Sprawa zatoczyła szersze kręgi: była wspomniana w poważnych tajwańskich serwisach informacyjnych (w japońskich nie, bo nie chcemy rozgniewać naszych chińskich przyjaciół), była też wspomniana w politycznych środowiskach Japonii, które są Chinom nieżyczliwe. Również niektóre vtuberki przestały pokazywać czat na ekranie (Botan zastąpiła czat swoimi własnymi wymyślonymi tekstami), a Matsuri przestanie czytać nicki superczatujących na jakiś czas, żeby przypadkiem czegoś nie chlapnąć. Kanał tłumaczący klipy na angielski, Hololive Moments, okazał się być chiński i wydał kilkustronnicowe oświadczenie po angielsku, jaka to Coco jest paskudna i że nie powinniśmy jej wspierać i że ukrywają wszystkie klipy. Efekt był mniej więcej taki, jakby ktoś poszedł do wątku na Bilibili z wkurzonymi Chińczykami i apelował o zmianę zdania wobec Coco (minus szereg gróźb karalnych i zgłoszenia do instytucji rządowych) - Hololive Moments zostało zajechane i zmemowane, i w sumie dobrze się stało.

Życie osoby utrzymującej się z występowania przed widownią jest stresujące - a vtuberstwo eksplodowało niesamowicie i dla niektórych to może być po prostu więcej, niż się na to pisali (chyba każda z dziewczyn debiutujących w HololiveEN ryczała podczas transmisji widząc, że jest akceptowana przez widownię). Aktorka grająca Coco faktycznie wygląda na twardą babę, która ciężko pracuje, ale jeśli kilka(naście) milionów osób chce ci zrobić krzywdę, to może być naprawdę ciężko wrócić do pracy.

 教室にようこそ

Można meme dragona z głosem mapeta lubić albo nie (ja akurat lubię), ale mimo wszystko cholernie mi szkoda obu występujących. Nie sądzę, żeby było to celowe działanie: chcesz szitpostować i memować by rozbawić widownię i wyciągnąć z tego niezłą kasę, a znienacka jesteś nienawidzona, twoje koleżanki i pracodawca odnoszą z tego tytułu szkodę, a obraz branży zmienił się bezpowrotnie. Jeśli Coco wróci (bo o Haachamę jestem spokojny), to będzie to bardzo trudny powrót - czatu na ekranie prawie na pewno nie będzie (ale jestem pewien, że superczaty zapalą się czerwienią) i hejterzy się ponownie uaktywnią, na co będą odpowiadać nie-chińczycy i generalnie będzie paskudnie.

 

 

I jeszcze jedna refleksja: dopiero gdy coś zniknie, to zaczynasz rozumieć, jaką to miało dla ciebie wartość - i beztroskiej zabawy przy klipach z vtuberkami naprawdę mi szkoda. Nigdy nie byłem waifufagiem, szał na gacha mnie ominął, ale z vtuberkami wpadłem dość głęboko. No cóż, kolejna cegiełka do mojego rosnącego niezadowolenia z otaczającego mnie świata.

sobota, września 26, 2020

Dlaczego One Punch Man jest do bani

 Opinia pisana po obejrzeniu pierwszej serii anime i przeczytaniu mangi jakoś do momentu, gdy kolega chcący zostać potworem został osaczony w drewnianym domku.

Jak wielu innych ludzi, ja również obejrzałem pierwszą serię anime One Punch Man i byłem zachwycony. Muzyka, animacja, humor - wszystko jest fajne i godne zobaczenia; niemożliwy do ruszenia bohater jest apatyczny wobec zagrożeń, które dla innych są śmiertelne, to przecież świetny temat na komedię! Tylko gdzieś z tyłu głowy cały czas pozostawało jedno pytanie: co dalej?

 Bo to jest tak: wiele, wiele lat temu, nastolatkiem będąc, uczestniczyłem w kilku warsztatach literackich. Jedną z pierwszych rzeczy, których tam uczyli, jest to, żeby nie uczynić swojego bohatera zbyt potężnym. Jako przykład podano komiks, gdzie dwójka dzieci miała super silnego przyjaciela, który rozwiązywał wszystkie ich problemy. W kolejnych odcinkach komiksu autor miał wielki problem, jak to cudowne rozwiązanie usunąć: albo silnemu przyjacielowi się przysnęło, albo wyjechał do rodziny; niemal z miejsca stał się przeszkodą, zamiast wartościową częścią opowieści. Aby twoja historia działała, musi być konflikt - a gdy bohater jest nie do ruszenia, to konfliktu nie ma. Jak jest to rozwiązane w One Punch Manie?

 


 

 Odnoszę wrażenie, że twórca, który zaczął od rysowania wesołych komiksowych pasków (4-koma), nie miał ambicji przerobienia tego na coś poważniejszego (wygląd samego Saitamy i tytuł mangi to przecież parodia Anpanmana, bardzo popularnego w Japonii bohatera dziecięcego) i jakoś tak ludzie zaczęli wymagać konkretnej fabuły ze względu na rosnącą popularność i trzeba było coś z tym zrobić. Wadą i słabością Saitamy jest jego apatia wobec spraw, znudzenie życiem, aspołeczność - przez którą nie dogaduje się z ludźmi i z organizacją sypiącą kasą superbohaterom, a jego dokonania i niezmierzona siła nie są przez prawie nikogo dostrzegane. I wszystko fajnie, tylko to ma być komedia, a nie dramat - i wszystkie te rzeczy sprawiają, że Saitama szybko stał się dla mnie bohaterem odpychającym, a fakt, że przez kilkanaście tomów mangi dalej prawie nikt nie traktuje go poważnie, po prostu mnie frustruje. Krótko mówiąc: pomysł na bohatera na początku działał, ale "overstays its welcome" i jest rozciągnięty ponad miarę.


 

Kolejny zabieg, który zastosował autor mangi (niestety nie wiem, ile udziału w fabule rysowanej na nowo mangi ma One, a ile Murata), to... no właśnie - odsunął Saitamę w cień, koncentrując się na drugoplanowych postaciach i nowych. Przez to One Punch Man stał się tym, co starał się parodiować - shonen mangą, gdzie grupy herosów wikłają się w długie pojedynki na swoje zdolności z dziwacznymi wrogami.

Na szczęście inne działo One, czyli Mob Psycho 100, jest drastycznie lepsze, mimo kolejnego protagonisty z przegiętymi zdolnościami. Mob wzbrania się przed używaniem swoich mocy z konkretnych, uzasadnionych powodów, nie jest nietykalny i zmienia się w trakcie opowieści, w dodatku na lepsze - a mimo poważniejszych fragmentów dalej jest sporo elementów komediowych i całość nie jest specjalnie ciężka w odbiorze i szkoda, że taka różnica w jakości opowieści nie jest odzwierciedlona w popularności obu tytułów.

 



sobota, września 19, 2020

Przepowiednie

 (Nie)sławny polski jasnowidz, Krzysztof Jackowski, sieje dość strasznymi wizjami: w listopadzie tego roku będzie wzrost zachorowań, kolejki w sklepach po żywność, możliwe konieczne oddawanie krwi; będzie jakaś wojna, jakiś konflikt i kryzysy.

...

Dwadzieścia parę lat temu wierzyłem w różne UFO, duchy, jasnowidzenia, teorie spiskowe i kręgi na zbożu. Potem zacząłem dowiadywać się więcej i wyszło na to, że znakomita większość tego typu rzeczy to opowieści i fałszerstwa, które ludzie tworzą dla jajec, sławy i /lub pieniędzy, z kryształowymi czaszkami i naenergetyzowaną wodą Zbigniewa Nowaka na czele (a nawet nic nie wspomniałem o Rydzyku... oops!). Nie wierzę też w jasnowidzenie: natomiast wierzę w talent dedukcji, obserwacji i wyciąganie wniosków na ich podstawie. 

Pan Jackowski słusznie wyczuwa niepokoje: ludzie się boją. Sam się boję, o czym będzie za chwilę. I korzysta z tego, strasząc ludzi, by przyciągnąć uwagę: bo żyjemy w czasie przemian, które są widoczne w wielu miejscach naszego globu i które zaczęły się już parę lat temu (w mojej opinii dlatego, że ludziom za długo było zbyt dobrze). Często czytając czy oglądając coś opowiadającego o ludziach z końca XIX wieku lub początkach XX wieku zastanawiałem się, czy przeczuwali, jak wielkie tragedie i przemiany ich czekają, czy też może żyli w poczuciu fałszywego bezpieczeństwa? Czy pławiąca się w luksusach rodzina Romanowów mogła przewidzieć, że ich wszystkich wywiozą do lasu, zastrzelą i zadźgają na śmierć? Czy przeciętny polski obywatel w dwudziestoleciu międzywojennym był w stanie przewidzieć, że już wkrótce Warszawa zostanie zrównana z ziemią, a jakaś jedna piąta obywateli naszego kraju zostanie wymordowana? A może żyli w poczuciu fałszywego bezpieczeństwa, jak - nie jest to niemożliwe - my teraz, zanim zmiażdżą nas tryby przemian?

Katastroficzne przepowiednie działają na wyobraźnię, a ludzie lubią się bać, bo to ich podnieca, niczym króliki w stanie zagrożenia (to dlatego wypadki przyciągają tylu gapiów). Co wyniknie z tego, że jasnowidz wygłosi przepowiednię o nadciągających problemach, co wtedy zrobisz? Pobiegniesz do sklepu, by zrobić zapasy? Nie, po prostu lubisz się trochę pobać - a w przypadku, jeśli jesteś sceptykiem, jak ja, możesz dopompować swoje ego i napisać zgryźliwy tekst na ten temat, ukazując się jako ktoś, kto Wie Lepiej.

Jednak ściema związana z nadnaturalnymi mocami prekognicji nie zmienia faktu, że zagrożenie istnieje. Płyty tektoniczne społeczeństwa się przesuwają, klimat wariuje, lodowce się topią, superwulkany groźnie pomrukują. Ale bańka mojego osobistego poczucia bezpieczeństwa pękła w momencie, gdy w Polsce ogłoszono tzw. lockdown. Mieszkam parę domów od największej w mieście galerii handlowej, gdzie - szczególnie w sobotę, bo przed tym cholernym zakazem handlu ruch jakoś w miarę równo rozkładał się na dwa dni - bywa bardzo głośno i tłoczno. To wszystko zniknęło praktycznie z dnia na dzień, a gdy wyszedłem wtedy na spacer w psem, na ulicach nie było nikogo, a jedyne samochody, które jeździły, to te policyjne, z megafonów których rozlegały się ostrzeżenia. Gdy w końcu galerię handlową otworzono, klimat był jak z filmu postapo - część sklepów zalepiona taśmami, ludzie w maskach i rękawiczkach.

No właśnie, zamknięte sklepy - jestem rocznik 1984 i luźno pamiętam, że niektóre rzeczy były na kartki, że czasem (planowo) wyłączali prąd i siedziało się całą rodziną przy kuchennym stole, na którym paliły się świeczki. Ale żywność w sklepach była, i to przez całe moje dorosłe życie łatwo dostępna. Przez ten krótki czas w lockdownie to się - wprawdzie na krótką chwilę - ale zmieniło. Wzrost cen, spowodowany również celowym działaniem rządu (bo inflacja dobrze robi na dług publiczny), też tu nie pomaga - co z tego, że jest żywność w sklepie, skoro cię na nią nie stać?

I tu dochodzi drugi strach: praca. W biurze, w którym pracuję, zajmuję się m.in. rynkiem na Wielką Brytanię. Gdy wprowadzono lockdown w Wielkiej Brytanii, aktywność odbiorców zmalała niemal do zera i stałem się tak jakby niepotrzebny; na tyle, że coś zaczęto przebąkiwać o wysłaniu mnie na kilkutygodniowy urlop. Szczęśliwie wtedy mój niemiecki był już na takim poziomie, że byłem w stanie pisać proste teksty i zacząłem pomagać przy rynku niemieckim, inaczej zaczęłoby być niewesoło. Coś, dzięki czemu zarabiam na życie od wielu już lat, zniknęło niemal z dnia na dzień. Owszem, potem przyładowało tyle zamówień, jak nigdy wcześniej i trzeba się z tego cieszyć, ale cholera wie co będzie w przyszłym roku, gdy mogą dowalić cła, VATy i będę musiał ganiać na urząd celny w związku z Brexitem? Jak tu się nie bać?

Nie trzeba być jasnowidzem, by przewidzieć, że może być źle, skoro tegoroczne zdarzenia zabrały coś, co do tej pory uważałem za pewnik. Owszem, żadna krzywda mi się nie stała, ale wyobraźnia robi swoje - za dużo naoglądałem i naczytałem się wizji zagłady. Małżeństwo zabarykadowane w swoim mieszkaniu, czekające na pomoc, powoli umierające z głodu i choroby popromiennej? Tłumy ludzi szabrujących sklepy? Jak to napisał Terry Pratchett: "ludzkość od barbarzyństwa dzieli dzień bez prądu i trzy ciepłe posiłki". Może faktycznie lepiej skoczę do sklepu kupić jedzenie w puszkach i duże ilości wody...? Obym tylko nie zachorował, bo niedofinansowana służba zdrowia mi nie pomoże... O ile samego wirusa niezbyt się obawiam (choć umierali młodsi i zdrowsi ode mnie), tak perspektywa przeniesienia tego syfu na domowników, gdzie będzie od niego co najmniej jeden zgon z powodu chorób współistniejących, niezbyt mnie pociąga.

Pewnie przesadzam. Obecny świat zdobył takie technologie, że otwarty konflikt zbrojny między mocarstwami się po prostu nie opłaca, o czym świadczą toczone obecnie wojny ekonomiczne (kłaniają się "Czarne oceany" Dukaja). Duże zmiany o globalnym zasięgu raczej nie dzieją się z dnia na dzień. Mamy powszechnie dostępne wynalazki i zapasy, dzięki którym można przeżyć, o ile zareagujemy dostatecznie wcześnie - sami, bo na rząd nie liczcie.

Mimo wszystko uważam, że dobrze to już było. Obecne zmiany dotknęły nawet mnie, kogoś na obrzeżu życia, mieszkającego na prowincji niemałego, ale niezbyt ważnego dla świata kraju. Czasem mam tak, że nawet już nie mogę śledzić newsów ze świata polityki i ekonomii, bo gniew i strach biorą górę i jedynym ratunkiem jest eskapizm.

W dużym skrócie: pamiętaj o śmierci. Memento Mori.

 



sobota, września 12, 2020

hejt na odcinek czwarty Fullmetal Alchemist: Brotherhood

 Pierwszą adaptację anime Fullmetal Alchemist oglądałem kilkanaście lat temu i niewiele z niej pamiętam: głównych bohaterów, pierwszy ending, drugi opening, akcję z chimerą. Tak, tę niesławną, zmemowaną na wszelkie sposoby ("a jak robi piesek?" "E...dward...") akcję, gdzie jeden chory pojeb łączy swoją córeczkę z ich psem, tworząc chimerę, która zdaje się poznawać zarówno tatę, jak i Edwarda, i chce się z nimi bawić, choć niezbyt jej wychodzi życie w nowym ciele. I co najbardziej przerażające, tenże zwyrodnialec, Shou Tucker, nie wykazuje żadnych śladów żalu czy smutku - przejmując się jedynie tym, czy odnowią mu licencję i czy będzie miał z czego żyć.

Stop it. Get some help

I już pierwszy zarzut: tak ciężkie zaburzenia psychiczne Shou Tuckera bardzo mi nie pasują do reszty osobowości: na pozór spokojny i sympatyczny, był w związku małżeńskim, osiągnął jako taki sukces naukowy. To nie są cechy psychopaty, którym w rzeczywistości jest - nie uznaje norm moralnych społeczeństwa i nie jest zdolny ich sobie przyswoić, jest skupiony wyłącznie na sobie i tak dalej. Jasne, psychopaci czy osoby z innymi tego typu zaburzeniami psychicznymi mogą do pewnego stopnia maskować, udawać normalne reakcje - ale wszystko ma swoje granice. Tak ciężkie wynaturzenie Shou Tuckera stoi według mnie w jaskrawej sprzeczności z resztą jego postaci i ciężko mi jest w nie uwierzyć - a uważam, że mam dużą odporność na nielogiczności i zwyczajne bzdury, które serwują nam w anime.

 

Po drugie, Edward. Pierwszej adaptacji anime wystawiłem na MAL raczej niską notę, ale przez lata zapomniałem dlaczego. Edward Elric szybko mi przypomniał - bo nie mogę ścierpieć tego bohatera.
Bo to jest tak: ten mały gnojek nie dość, że o mało co nie zabił własnego brata, to jeszcze ma czelność gniewać się na innych za to, co się stało: na boga, na porządek świata, na władzę i tak dalej, i na wszystko to leje przy każdej możliwej okazji i pokazuje, jaki to on nie jest cwany i zajebisty. Problem polega na tym, że jego supermoce: wiedza na temat alchemii (fakt, że udało mu się połączyć duszę brata z obiektem nieożywionym, dziwi wszystkich i wydaje się, że mało kto jest w stanie ten wyczyn powtórzyć) czy zdolność transmutacji bez rysowania żadnych kręgów została mu przez kogoś dana. Nie zapracował na nią, nie miał długiego training arc, nawet poświęcenie czegoś w zamian wydaje się niesprawiedliwe: łapsko (w dodatku zastąpione metalowym ramieniem, które de facto z kaleki czyni go silniejszym) za niesamowitą wiedzę, niedostępną dla innych? Sorki Edwardzie, ale dla mnie jesteś zadufanym w sobie dzieciakiem, który dostał za dużo drogich zabawek i jeszcze ma czelność mieć o to pretensje, a za wszystkie nieszczęścia, które cię spotkały, jesteś osobiście odpowiedzialny i ci się należało.

 

Po trzecie i ostatnie, starsza adaptacja anime szybko wypstrykała się z materiału źródłowego i zaczęła tworzyć własną historię. Tam Shou Tucker powraca, w bardzo groteskowej postaci i z niewesołą historią, a zresztą cały ten szokujący wątek (i wcale mnie nie dziwi, że ludzie go memują: żarty to pewien sposób na oswojenie się ze zdarzeniami i informacjami, nawet jeśli są niestosowne, patrz: beka z 9/11) był rozciągnięty na parę odcinków. Tutaj wszystko rozwiązano w jednym, bo Shou Tucker i dziewczynko-pso-chimera zostają na jego końcu zabite, trochę z zemsty, trochę z litości. Tak ciężka i odpychająca historia przez ten zabieg została umniejszona i zamieciona pod dywan, nabrała cech throwaway wątku, żeby pokazać... właściwie co? Przekleństwa alchemii (co już wiemy dzięki głównym bohaterom)? Jacy ludzie potrafią być paskudni (co też już wiemy, bo alchemicy wymordowali całą prowincję na polecenie dowództwa)? Żeby pokazać jakieś cechy głównego bohatera (Edward bije Tuckera po twarzy w bezsilnym geście rozpaczy, który widzieliśmy w setkach innych produkcji i który nie ma żadnego znaczenia wobec czegokolwiek)? Nie, według mnie był to tylko tani i tandetny zabieg obliczony na wywołanie szoku u widza i niczego więcej, a mówi wam to ktoś, kto jest fanem Made in Abyss.

 

Bardzo ciężko mi się ogląda Fullmetal Alchemist: Brotherhood, bo nie lubię głównych postaci, historia mnie niezbyt interesuje, a kliszowatych gagów jest jak na mój gust za dużo. Jedyne, co mnie przy tym trzyma, to chęć zobaczenia, czy się polepszy i czy faktycznie zasługuje, by być na topie najlepiej ocenianych produkcji anime na MAL.