sobota, września 25, 2021

Baka to Test to Shoukanjuu Ni!

Wiele, wiele lat temu miałem dużo więcej czasu na oglądanie anime. Wtedy byłem też bezrobotnym człowiekiem bez żadnych widocznych perspektyw i o bardzo niskiej samoocenie, więc generalnie nie żałuję zmiany tego stanu rzeczy. Mimo to udało się obejrzeć sporo, a część tytułów doczekała się również swoich kontynuacji, których do tej pory nie oglądałem.



Nie inaczej jest z Baka to Test, które jest kolejną szkolną komedią, jakich mamy literalnie setki, jednak setting tutaj jest nieco odmienny: uczniowie mogą przyzwać stworki, które toczą ze sobą pojedynki (za zgodą nauczyciela), a siły mają one tyle, ile punktów zdobył uczeń na testach. Jest też bardzo wyrazisty podział według poziomu zdolności, gdzie ci topowi mają luksusowe klasy, a ci najgorsi z klasy F siedzą przy swoich stolikach na podłodze. Całość jest jednak mocno na wesoło, co akcentuje nie tylko styl przypominający Sayonara Zetsubou Sensei w wersji light (częsta zmiana kolorów, dużo napisów na tablicach i tym podobne), ale też przegięte gagi, gdzie na przykład nad facetem nawiązującym jakąś relację z dziewczyną natychmiast zbiera się sąd kapturowy zazdrośników i wyznacza mu karę.

W 2018 roku oglądałem dwuodcinkową OVA o szkolnym festiwalu i bawiłem się na tyle dobrze, że postanowiłem ruszyć drugi sezon serii tv, który wisiał na mojej liście "currently watching" od, uch, wielu lat. Co do wrażeń...

Seria ma gagi, w liczbie nie większej niż liczba dwucyfrowa. I cały czas pokazuje je na zmianę, aż do znudzenia i jeszcze dalej. O ile w OVA oglądanej wiele lat po pierwszej serii te nie zdążą się znudzić, tak tutaj dość szybko miałem dosyć. Seria na swoje szczęście ukrywa w sobie odcinki odmienne, jak ten z przeszłością hurr durr pettanko dziewczyny i jej problemy z pokonaniem bariery językowej po przeprowadzce do Japonii, ale w mojej opinii nie było ich na tyle dużo, by uratować serię od monotonii. Mimo to nie jest źle, bo hiperaktywność dowozi tę produkcję do szczęśliwego końca, jednak myślałem, że będzie lepiej. Nie żałuję czasu poświęconego na dokończenie tej serii, ale jednak nie mam go aż tak wiele, żeby wyrzucić z głowy myśl, że mogłem obejrzeć coś ciekawszego.

sobota, września 11, 2021

dwudziesta rocznica zamachu na World Trade Center

Trudno uwierzyć, że minęło już tyle lat. Pamiętam to doskonale - zaczynałem właśnie trzecią klasę technikum, miałem wtedy siedemnaście lat. Po powrocie ze szkoły zawsze włączałem tv i przełączając kanały zobaczyłem, że wszędzie serwisy informacyjne nadają o tragedii: samolot wbił się w jedną z wież słynnego budynku World Trade Center i mówiono o "wypadku". Oglądałem na żywo, jak wbijał się drugi: to było bodajże pierwsze ujęcie z poniższego filmiku, z helikoptera telewizji ABC:

W tym momencie już nikt nie miał wątpliwości, co się stało - to był precyzyjnie zaplanowany zamach terrorystyczny. Porwane zostały jeszcze dwa samoloty, z których jeden uderzył w Pentagon, a drugi rozbił się na polach, ponieważ pasażerowie podjęli próbę odzyskania kontroli nad samolotem. Wszyscy zginęli.

Ale to zniszczenie World Trade Center zapisało się w umysłach milionów, a może nawet i miliardów ludzi - również i w moim. To było coś kompletnie nierealnego, jak z filmu - tyle że tutaj ludzie musieli podejmować decyzję o tym, czy skoczyć na pewną śmierć, czy spalić się żywcem (ludzie w pobliżu musieli uważać nie tylko na spadające fragmenty wieżowca, ale też na spadające ciała). Jakąś godzinę później pierwsza z wież zawaliła się, wznosząc chmurę pyłu, która sunęła ulicami niczym w scenie destrukcji z filmu "Dzień Niepodległości". Jakiś czas potem zawaliła się druga, grzebiąc między innymi ponad trzystu ratowników, próbujących ewakuować jak największą ilość ludzi.

Sytuacja była tak nierzeczywista, że naprawdę nie wiadomo było, jak na nią zareagować: jedni płakali i przejęli się losami ofiar, drudzy szydzili z tych pierwszych. Naturalną reakcją obronną umysłu przed traumatycznymi wiadomościami jest żartowanie z tego - tak więc przez pewien czas krążyło mnóstwo niepoprawnych politycznie żartów, lepszych i gorszych (pamiętam, jak na maturze mój kolega zrobił z długopisu i ekierki samolot i wbił go w kartony z sokiem).

Potem naturalnie zaczął się kręcić biznes, komentarze, dochodzenia, polityka i generalnie próba wyciągnięcia z tej tragedii jak najwięcej, jak to zazwyczaj się dzieje przy tak wstrząsających wydarzeniach. Pośród szczerych wyrazów żałoby pojawili się też ludzie cynicznie wykorzystujący sytuację do swoich celów, grając na ludzkich emocjach.

 

Za jedną z bardziej kuriozalnych reakcji uważam komiks (?) Arta Spiegelmana (tak, tego od "Maus") "In the Shadow of No Towers". Opisuje on tam, jak próbuje odnaleźć córkę, która chodziła do szkoły na Manhattanie - i cały chaos i szalone reakcje ludzi na tę tragedię. Dość powiedzieć, że w Stanach nikt za bardzo nie chciał mu tego wydać.



Jednak minęło już tyle czasu - gruzowisko uprzątnięto i postawiono tam One World Trade Center, a kilka innych wieżowców w pobliżu też jest ukończonych lub wkrótce zostanie. Obecnie mamy dużo więcej nowych problemów i zamach na WTC powoli przechodzi do historii, ale przez wiele lat jego konsekwencje wpływały na nasze życie. Niestety nic dobrego z tego nie wynikło dla nikogo: zwiększyły nienawiść do muzułmanów i podejrzliwość według wszelkich obcych chociażby (przez pewien czas u mnie w biurze pracował osobnik z Algierii - dość powiedzieć, że miejsca długo nie zagrzał, choć głównie z własnej winy). Skuteczność tego ataku ośmieliła innych szaleńców, stąd zamachy w Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech ("jak tam somsiedzie, znowu zamach?") i wiele innych. Na lotniskach przechodzisz szczegółowe kontrole i nie możesz zabrać między innymi większych pojemników z płynami - pamiętam, jak na którymś z londyńskich lotnisk nawet widziałem specjalny zlew, do którego musisz wylać nadmiarowe płyny, jeśli przez nieuwagę jakieś zabrałeś.

Atak na WTC był brutalnym przebudzeniem dla ludzi w moim wieku i trochę starszych, że powojenny świat właśnie się zmienił - i to na gorsze, nawet jeśli wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

sobota, września 04, 2021

Super Mobile Legend Dinagiga

Anime zainteresowałem się pod sam koniec lat 90., a Final Fantasy VII oraz Dragon Ball, który wtedy zaczynał lecieć na nieistniejącym już od blisko dwudziestu lat kanale RTL7, wydatnie w tym pomogły. W przeciwieństwie do dzisiaj, gdzie literalnie możesz włączyć swój smart tv i na najpopularniejszym serwisie streamingowym możesz jakieś tam anime obejrzeć, wtedy dostęp do czegoś innego niż mainstream był mocno utrudniony. Ale jednak człowiek miał świadomość, że gdzieś tam ukryty jest świat hen... to znaczy anime odmiennego od tego, co można zobaczyć w popołudniowym paśmie kreskówek.

 


 

 

Super Mobile Legend Dinagiga to dwuodcinkowa OVA z końca lat 90., jeśli to nie jest oczywiste już po samej okładce. Nie ma się za bardzo o czym rozpisywać: mamy genki girl, która ma Ukrytą Moc, mamy Tajemniczą Dziewczynę z Przeszłością, mamy też kilka oczywistych zrzynek z Evangeliona w postaci pseudomistycznego bełkotu i dziwacznych mechów. Całość jest po prostu przeciętna, ale według mnie solidna, dlatego bardzo niska średnia ocena na MAL (nieco poniżej 5) raczej mnie dziwi.

Ale jest jedna rzecz: w paśmie kodowanym Canal+ puszczano właśnie tego typu rzeczy. Canal+ nadawało (nie mówcie mi, że nadaje dalej) kodowany sygnał, za oglądanie/odkodowanie którego trzeba było dodatkowo zabulić, kupując dekoder. Takie to były czasy, że znaleźli się ludzie gotowi płacić za oglądanie "13 Posterunku", ale było też parę innych, ciekawych rzeczy, jak na przykład "South Park", który miał wtedy swoje pierwsze sezony i był sensacją. Było też Armitage III, Iria i parę innych i nie zdziwiłbym się, jeśli Dinagiga była wśród nich.

Czasy wymieniania się kasetami VHS z nagraniami paskudnie zakodowanych, ale dających się oglądać zapomnianych OVA, hentajów i odcinków South Park słusznie minęły, ale z drugiej strony trochę szkoda - nawet przeciętne produkcje, które udało się wyszarpać, stawały się przez sam ten fakt atrakcyjne i tajemnicze. Oh well.