niedziela, sierpnia 23, 2020

[na szybko] Re: Zero kara hajimeru isekai seikatsu

Re: Zero było dla mnie gigantycznym zaskoczeniem, w dodatku pozytywnym. Odrzucony nadmiarem rzeczy spod szyldu "isekai" oraz świadomy niesamowitej popularności tego tytułu nie kwapiłem się z jego oglądaniem. No ale stało się, wpadłem i byłem w szoku, jak mimo oczywistych wad (za dużo absurdalnych gadek miejscami, plot twisty znikąd, tanie szokowanie nadmiarem gore) udało mi się w to show wciągnąć. Anime jest zmemowane niczym Zbigniew Stonoga i fabułę chyba każdy zna, a ja chcę tylko krótko powiedzieć, dlaczego według mnie to wszystko zadziałało. Zakładam, że wszyscy już Re: Zero dawno przede mną widzieli, dlatego jedziemy.

 

 

 

Po pierwsze, intryga: tak, wszyscy wiemy, że Subaru w końcu dojdzie do właściwego rozwiązania. Pytanie tylko: kiedy? Początkowe wątki opowieści działają trochę jak powieść detektywistyczna, gdzie w kolejnych cyklach podrzucane są kolejne wskazówki i sam zaczynasz się zastanawiać, kto morduje Subaru i dlaczego, kto rzucił na niego klątwę i tak dalej.

 

 

 

Po drugie, zakończenie odcinka piętnastego. To ten, gdzie powykręcana jak szmaciana lalka Rem doczołguje się do Subaru, korzystając z tych resztek życia, które jej zostały, ten bierze ją na ręce, idzie przez magiczną śnieżną burzę i widzi, jak nad willą unosi się gigantyczny, włochaty potwór, który "będzie się mścił za swoją córkę". Subaru pada na kolana, zamarza na śmierć, odpada mu głowa i lecą napisy końcowe. Zawsze miałem słabość do zakończeń, które przedstawiają heroiczne przegrane, i ta scena dokładnie w ten ton uderzyła. Dzięki głównemu pomysłowi na fabułę - bohater po śmierci wraca do jakiegoś wcześniejszego save pointa - masz jako autor mnóstwo swobody w wyrzynaniu i maltretowaniu swoich bohaterów, tylko uważaj, by z tym nie przesadzić, bo odbiorcy przestanie zależeć. Tu się udało.

 

 

 

Po trzecie, Rem. Gdy Subaru chce pierdyknąć wszystkim i proponuje, żeby razem z Rem uciekli, a ta mu zaczyna opowiadać, choć to troszkę krępujące he he bo wiecie, jak to znajdziemy sobie pracę, będziemy żyć wspólnie, urodzą nam się dzieci, będzie nam się spokojnie żyło i dożyjemy starości i umrzemy z poczuciem satysfakcji z życia. Do tej pory nie lubiłem Rem jakoś specjalnie, nawet po akcji opisanej akapit wyżej, bo trudno ufać komuś, kto cię próbuje zapierniczyć maczugą (czy tam cepem bojowym) niczym kawał mięsa na obiad. Często teksty z anime są sztuczne, naciągane, nie na miejscu, bo tak anime w ogóle działa - ma być ucieczką od prawdziwego życia, festiwalem hajpu i marzeń o fajniejszym życiu. Koleżanka Rem ujawniła w tej krótkiej scenie, że więcej jest w niej tęsknoty niż w składance rosyjskiego rocka alternatywnego - bo żeby sobie ułożyć w głowie taki plan, trzeba być po pierwsze zakochanym, po drugie spędzić trochę na rozmyślaniach na ten temat. To było według mnie prawdziwe, szczere i coś, z czym bez problemu mogę sympatyzować. A potem Subaru powiedział "kocham Emilię", chłupi guj.

 

 

 

Po czwarte, atak na tego latającego wieloryba. Jasny gwint, tylko sceny batalistycznej nam tu brakowało. Starcia armii w książkach fantasy, z użyciem czarów i magicznych stworów, gdzie uczestnicy starcia po kolei ujawniają swoje zdolności, by zaskoczyć wroga, to moja kolejna słabość. Kiedy te dzieciaki użyły cholera wie jakiej magii (głosu? czegoś innego?), to chyba spadłem z miejsca dotychczasowego posadowienia. Aż mi się przypomniały niektóre sceny z "Malazańskiej Księgi Poległych", na przykład drugi tom, gdzie w oddziałach Wickan byli ich szamani-dzieci, bez których magii prawdopodobnie nic by nie zdziałali, albo z tomu piątego, gdzie walono czarami niczym bombami atomowymi, rozrywającymi ciała żołnierzy w krwawe tornada. Byłem zaskoczony, olśniony i usatysfakcjonowany równocześnie.

 

 

 

I wreszcie po piąte, zakończenie serii, gdzie Subaru w końcu uratował Emilię. Byłem pewien, że na sam koniec serii znowu wywalą jakiś bulszitowy (lub nie) plot twist, ale szczęśliwie tak się nie stało: Simpbaru w końcu dopiął swego i... opłaciło się, Emilia zaczęła ryczeć, mówić że to nie, bo tego, bo ja nie wiem czy jestem w stanie i tym podobne, efektywnie otwierając się przed naszym bohaterem, nie na zasadzie "bo mi się należy, bo tak ciężko pracowałem", ale prawdziwej, wzajemnej więzi, która była dla mnie do oglądania równie satysfakcjonująca, co dla głównego bohatera.


tl;dr dałem 10/10

Mój MAL

2 komentarze:

Kondzio pisze...

Trochę to zajęło, ale w końcu tu dotarłem i przeczytałem co do przeczytania było.

Od czasu naszej rozmowy na twitterze, zastanawiałem się skąd się wzięła moja obojętność wobec omawianej serii. Sytuacja wyglądała prawdopodobnie tak: rok 2016 - oglądałem Re: Zero na żywo, z tygodnia na tydzień i miałem jeszcze zdrowie żeby regularnie przeglądać 4 chana. Chcąc lub nie chcąc (choć bardziej chcąc, bo poza szczególnymi przypadkami nie przeszkadzają mi specjalnie spoilery), szybko poznałem dalsze wydarzenia opisane w nowelce. I jak się tak zastanowić, to właśnie był moment w którym te wszystkie isekaje zaczęły mi wychodzić bokiem.

Od czasów Escaflowne czy Rayearth (tym razem ze mnie wychodzi stary dziad) koncepcja przeniesienia bohatera do innego świata zmieniła się z "magiczny portal wziął i się otworzył" na "jest jakiś tajemniczy powód dla którego bohater tu jest". Niestety, częściej niż rzadziej jest to furtka dla autora, żeby umieścić stosunkowo łatwego do napisania protagonistę w dowolnym tle fabularnym. I z własnych doświadczeń wiem, że z upływem czasu twórca niemal zawsze przykrywa ten teoretycznie główny wątek kolejnymi warstwami suspensu i jednocześnie kopie sobie coraz większy dół w który najprawdopodobniej wpadnie, gdy przyjdzie w końcu czas na podanie konkretów. Wciąż w pamięci mam chwalone swego czasu Log Horizon, które po latach zdradziło dlaczego bohaterowie są tam gdzie są. Wyjaśnienie okazało się być przekombinowane i zbyt rozwodnione długim czasem oczekiwania. To oczywiście kwestia preferencji, ale wolę historie budowane na klarownym pomyśle, nawet jeśli jest prosty, od tych kręcących się wokół połowy pomysłu (tzn "wrzucamy postać X w setting Y i pomyśli się co będzie dalej"), choćby nie wiem jak dobrego. Dlatego na wszystko z isekai w tagach patrzę teraz bardzo podejrzliwie.

Ale wróćmy do Re: Zero, bo pierwszy sezon anime uważam za dobry i kiedyś pewnie obejrzę drugi. Zgadzam się z większością tego co napisałeś, choć ten bulszitowy plot twist czaił się tuż za rogiem i tylko udało się zakończyć zanim został ujawniony (za co, trzeba przyznać, twórcom anime należy się pochwała). Na wszelki wypadek bez szczegółów, ale zdarzenie było w pewnych środowiskach memowane tak samo, jeśli nie jeszcze bardziej niż niesławne "kocham Emilię". Powiem tylko tyle, że wykorzystanie tego samego motywu dwa razy, do tego w celu wywołania taniego szoku, odebrało imo sporo punktów serii.

Mariusz Saint pisze...

Na razie nie mam pojęcia o czym mówisz w przypadku plot twistu (albo mam, tylko nie kojarzę), ale druga seria kończy się już niedługo i zamierzam natychmiast się za nią zabrać, bo mam już dosyć obrazków z sikami w filiżance.