sobota, września 19, 2020

Przepowiednie

 (Nie)sławny polski jasnowidz, Krzysztof Jackowski, sieje dość strasznymi wizjami: w listopadzie tego roku będzie wzrost zachorowań, kolejki w sklepach po żywność, możliwe konieczne oddawanie krwi; będzie jakaś wojna, jakiś konflikt i kryzysy.

...

Dwadzieścia parę lat temu wierzyłem w różne UFO, duchy, jasnowidzenia, teorie spiskowe i kręgi na zbożu. Potem zacząłem dowiadywać się więcej i wyszło na to, że znakomita większość tego typu rzeczy to opowieści i fałszerstwa, które ludzie tworzą dla jajec, sławy i /lub pieniędzy, z kryształowymi czaszkami i naenergetyzowaną wodą Zbigniewa Nowaka na czele (a nawet nic nie wspomniałem o Rydzyku... oops!). Nie wierzę też w jasnowidzenie: natomiast wierzę w talent dedukcji, obserwacji i wyciąganie wniosków na ich podstawie. 

Pan Jackowski słusznie wyczuwa niepokoje: ludzie się boją. Sam się boję, o czym będzie za chwilę. I korzysta z tego, strasząc ludzi, by przyciągnąć uwagę: bo żyjemy w czasie przemian, które są widoczne w wielu miejscach naszego globu i które zaczęły się już parę lat temu (w mojej opinii dlatego, że ludziom za długo było zbyt dobrze). Często czytając czy oglądając coś opowiadającego o ludziach z końca XIX wieku lub początkach XX wieku zastanawiałem się, czy przeczuwali, jak wielkie tragedie i przemiany ich czekają, czy też może żyli w poczuciu fałszywego bezpieczeństwa? Czy pławiąca się w luksusach rodzina Romanowów mogła przewidzieć, że ich wszystkich wywiozą do lasu, zastrzelą i zadźgają na śmierć? Czy przeciętny polski obywatel w dwudziestoleciu międzywojennym był w stanie przewidzieć, że już wkrótce Warszawa zostanie zrównana z ziemią, a jakaś jedna piąta obywateli naszego kraju zostanie wymordowana? A może żyli w poczuciu fałszywego bezpieczeństwa, jak - nie jest to niemożliwe - my teraz, zanim zmiażdżą nas tryby przemian?

Katastroficzne przepowiednie działają na wyobraźnię, a ludzie lubią się bać, bo to ich podnieca, niczym króliki w stanie zagrożenia (to dlatego wypadki przyciągają tylu gapiów). Co wyniknie z tego, że jasnowidz wygłosi przepowiednię o nadciągających problemach, co wtedy zrobisz? Pobiegniesz do sklepu, by zrobić zapasy? Nie, po prostu lubisz się trochę pobać - a w przypadku, jeśli jesteś sceptykiem, jak ja, możesz dopompować swoje ego i napisać zgryźliwy tekst na ten temat, ukazując się jako ktoś, kto Wie Lepiej.

Jednak ściema związana z nadnaturalnymi mocami prekognicji nie zmienia faktu, że zagrożenie istnieje. Płyty tektoniczne społeczeństwa się przesuwają, klimat wariuje, lodowce się topią, superwulkany groźnie pomrukują. Ale bańka mojego osobistego poczucia bezpieczeństwa pękła w momencie, gdy w Polsce ogłoszono tzw. lockdown. Mieszkam parę domów od największej w mieście galerii handlowej, gdzie - szczególnie w sobotę, bo przed tym cholernym zakazem handlu ruch jakoś w miarę równo rozkładał się na dwa dni - bywa bardzo głośno i tłoczno. To wszystko zniknęło praktycznie z dnia na dzień, a gdy wyszedłem wtedy na spacer w psem, na ulicach nie było nikogo, a jedyne samochody, które jeździły, to te policyjne, z megafonów których rozlegały się ostrzeżenia. Gdy w końcu galerię handlową otworzono, klimat był jak z filmu postapo - część sklepów zalepiona taśmami, ludzie w maskach i rękawiczkach.

No właśnie, zamknięte sklepy - jestem rocznik 1984 i luźno pamiętam, że niektóre rzeczy były na kartki, że czasem (planowo) wyłączali prąd i siedziało się całą rodziną przy kuchennym stole, na którym paliły się świeczki. Ale żywność w sklepach była, i to przez całe moje dorosłe życie łatwo dostępna. Przez ten krótki czas w lockdownie to się - wprawdzie na krótką chwilę - ale zmieniło. Wzrost cen, spowodowany również celowym działaniem rządu (bo inflacja dobrze robi na dług publiczny), też tu nie pomaga - co z tego, że jest żywność w sklepie, skoro cię na nią nie stać?

I tu dochodzi drugi strach: praca. W biurze, w którym pracuję, zajmuję się m.in. rynkiem na Wielką Brytanię. Gdy wprowadzono lockdown w Wielkiej Brytanii, aktywność odbiorców zmalała niemal do zera i stałem się tak jakby niepotrzebny; na tyle, że coś zaczęto przebąkiwać o wysłaniu mnie na kilkutygodniowy urlop. Szczęśliwie wtedy mój niemiecki był już na takim poziomie, że byłem w stanie pisać proste teksty i zacząłem pomagać przy rynku niemieckim, inaczej zaczęłoby być niewesoło. Coś, dzięki czemu zarabiam na życie od wielu już lat, zniknęło niemal z dnia na dzień. Owszem, potem przyładowało tyle zamówień, jak nigdy wcześniej i trzeba się z tego cieszyć, ale cholera wie co będzie w przyszłym roku, gdy mogą dowalić cła, VATy i będę musiał ganiać na urząd celny w związku z Brexitem? Jak tu się nie bać?

Nie trzeba być jasnowidzem, by przewidzieć, że może być źle, skoro tegoroczne zdarzenia zabrały coś, co do tej pory uważałem za pewnik. Owszem, żadna krzywda mi się nie stała, ale wyobraźnia robi swoje - za dużo naoglądałem i naczytałem się wizji zagłady. Małżeństwo zabarykadowane w swoim mieszkaniu, czekające na pomoc, powoli umierające z głodu i choroby popromiennej? Tłumy ludzi szabrujących sklepy? Jak to napisał Terry Pratchett: "ludzkość od barbarzyństwa dzieli dzień bez prądu i trzy ciepłe posiłki". Może faktycznie lepiej skoczę do sklepu kupić jedzenie w puszkach i duże ilości wody...? Obym tylko nie zachorował, bo niedofinansowana służba zdrowia mi nie pomoże... O ile samego wirusa niezbyt się obawiam (choć umierali młodsi i zdrowsi ode mnie), tak perspektywa przeniesienia tego syfu na domowników, gdzie będzie od niego co najmniej jeden zgon z powodu chorób współistniejących, niezbyt mnie pociąga.

Pewnie przesadzam. Obecny świat zdobył takie technologie, że otwarty konflikt zbrojny między mocarstwami się po prostu nie opłaca, o czym świadczą toczone obecnie wojny ekonomiczne (kłaniają się "Czarne oceany" Dukaja). Duże zmiany o globalnym zasięgu raczej nie dzieją się z dnia na dzień. Mamy powszechnie dostępne wynalazki i zapasy, dzięki którym można przeżyć, o ile zareagujemy dostatecznie wcześnie - sami, bo na rząd nie liczcie.

Mimo wszystko uważam, że dobrze to już było. Obecne zmiany dotknęły nawet mnie, kogoś na obrzeżu życia, mieszkającego na prowincji niemałego, ale niezbyt ważnego dla świata kraju. Czasem mam tak, że nawet już nie mogę śledzić newsów ze świata polityki i ekonomii, bo gniew i strach biorą górę i jedynym ratunkiem jest eskapizm.

W dużym skrócie: pamiętaj o śmierci. Memento Mori.

 



1 komentarz:

Kondzio pisze...

Czego to się nie robi, żeby mieć okazję zapostować obrazek z ulubioną vtuberką.

Jestem młody, zdrowy i mieszkam w dużym mieście, więc moja perspektywa może być inna, ale uważam że dużo się na gorsze nie zmieniło. Wypadek, ciężka choroba, czy wyniszczający nałóg to wciąż najpoważniejsze problemy, w tym sensie że są ponadczasowe i dotykają pojedynczych osób, które prawdopodobnie w ogóle nie są przygotowane. Z pandemią zmagamy się, w ten czy inny sposób, wszyscy razem. Środki i procedury zmniejszające ryzyko zarażenia są teraz w każdym osiedlowym sklepie, a różne organizacje i jednostki przypominają o zachowaniu odpowiedniej ostrożności. Poza tymi najbardziej niekompetentnymi, co u nas niestety pokrywa się z tymi na najwyższych stanowiskach. To jest ta jedna, istotna zmiana na gorsze...

Koniec końców, jak sam wspomniałeś, problemy były przejściowe. Podsumowując, im większej skali dotyczy problem, tym szybciej ludzie się dostosują do nowych okoliczności i tym więcej zasobów będzie zaangażowanych w zwalczanie go - w ten sposób możemy się pocieszać.